Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 24 listopada 2013

---

Praca.
Pierwsze skojarzenia? Wkurzająca, marnie płatna, dłużąca się, pełna nerwowych sytuacji i nerwowych ludzi, dzwoniących telefonów i poczucia, że cały wszechświat ma człowieka za „inteligentnego inaczej”, skoro  ten (według niektórych) tylko  klucze wydaje. 

Aż dnia któregoś przychodzi ktoś miły mówiąc po prostu: dziękuję panu.
I wręcza niżej podpisanemu ku jego osłupieniu pudełko szwajcarskich czekoladek.

Nie za znalezienie czegoś albo pomoc w czymś, nie za jakieś nietypowe a potrzebne zachowanie, nie za wyjątkowy dzień, w trakcie którego coś ważnego dla losów naszej planety się wydarzyło. Ale za pracę. Akurat taką. Najzupełniej codzienną. Jakby na przekór temu co na wstępie wykonywaną sumiennie.

Czy zdziwi kogoś, jeśli napiszę, że mimo tych słów i cukierków, pierwsze, co przyszło mi do głowy, to „podziękowanie” rozumiane jako zwolnienie? „My już panu dziękujemy” – mówi się przecież.
Bo kto i przy jakiej okazji ostatnio mi dziękował za bycie takim właśnie nieco pokręconym panem portierem? Moja firma? Mój przełożony? Nie przypominam sobie.
Ani wtedy gdy złapałem na gorącym uczynku złodzieja i dostali za mnie pochwałę, ani wtedy gdy przy entej nocnej kontroli okazywałem się  „silny, zwarty i gotowy”, co wcale tak częste nie jest w tej branży.

Proste słowa: Dziękuję panu za dobrą pracę.
I nagle szum w uszach.
-Mnie??? 

Śmieszne to może, ale przyjemna jest post factum świadomość, że reaguje się na czyjąś szczerość i naturalność myślą: „ale ja chyba nie zasłużyłem?”.

I na kilka chwil świat staje się lepszy.
Zupełnie jak w reklamach Milki ;)

czwartek, 14 listopada 2013

Kot Trojański

Wczorajszym rankiem jeszcze chodziło sobie toto w okolicy akademików SUM w Ligocie i zamieszkiwało niczyje pod ogromnym tarasem. Od popołudnia za to wtargnęło w moje życie za sprawą życzliwej (?!)  znajomej, która sms-em z zapytaniem czy nie chciałbym (cytuję) malutkiego uroczego koteczka naciągnęła mnie na przygarnięcie tegoż.

 Kot Rozbój (w biały dzień)
 

niedziela, 3 listopada 2013

Sportowiec mimo woli

WYCIECZKA PIĘTNASTA
JUBILEUSZOWA - REKORDOWA
WĘGIERSKA GÓRKA - BARANIA GÓRA - WISŁA - KUBALONKA



Zbliżająca się wielkimi krokami jesień sprawiła, że zrewidowałem swoje wycieczkowe plany i zamiast kilku tras raczej pobocznych i de facto uzupełniających tylko te już przebyte, postanowiłem wyruszyć na spotkanie Baraniej Góry (1220 m n.p.m.) – jak to zapowiadałem już w kwietniu absolutnego clou tego sezonu i zarazem ostatniego „pierwszoligowego” szczytu w Beskidzie Śląskim.
O czego powinienem zacząć moją opowieść? Może od przyznania, że obawiałem się tej góry, że nie byłem przekonany do wycieczki w typie „wchodzę-schodzę” bez tak lubianej przeze mnie wędrówki ze szczytu na szczyt, od wspomnienia ileż to szlaków w rozmaitych konfiguracjach brałem pod uwagę nim wybrałem właściwy, a może po prostu od zimnego październikowego poranka, kiedy to przygnieciony drzwiami autobusu powitałem dzień siarczystym przekleństwem pod adresem nieco zaspanego kierowcy i groźnie postukując swoimi ukochanymi czarnymi glanami przemaszerowałem przez ligocki dworzec? Załóżmy, że od tego ostatniego. OK. A więc jestem na peronie drugim. Za ogrodzeniem, na parkingu, ziewający szeroko ochroniarz poprawia antenę satelitarną (sic!), a między torami posila się trawą z konserwantami nie wiedzieć skąd tu przybyły zając. Jedno i drugie wydaje mi się tak absurdalne, że aż zastygam w zdziwieniu. I takim właśnie zastaje mnie wtaczający się o 5:40 na stację pociąg międzynarodowy do Zwardonia. Wagony czeskie, Koleje Śląskie, stan techniczny całości czysto radziecki. Chociaż „czysto”, to może nie jest najwłaściwsze słowo w tej sytuacji. Ale zostawmy to. 
Pusty przedział, sympatyczny mrok i smętnie zwisające zasłonki made by Ceske Drahy nastrajają mnie nostalgicznie. Przypominają mi się dawne eskapady na Węgry w roli przemytnika cukierków… Ech, młodości moja, gdzieżeś ty jest…
-Mogę zobaczyć pana bilecik?
-O! Ach… No jasne… Gdzieś tu miałem… Już! Proszę. 
I znów zapada cisza przerywana tylko monotonnym stukotem kół. Nie na długo jednak, bo kilka przedziałów dalej rozgrywa się czyjś dramat.
-No nie mam biletu, nie mam, i co?
-I musi pan zapłacić.
-Ale tu zimno jest, co tak zimno? A pani jeszcze jakąś karę…
-Żadnej kary. Po prostu sprzedam panu bilet. Dokąd?
-Aaa… bilet… Trzeba to tak? Po co mi bilet? Nie możemy się jakoś dogadać?
I tu, proszę wybaczyć mi ten wtręt, wspomniała mi się scena z lat 80 wieku dawno minionego, gdy to młodym dziecięciem będąc zażywałem podróży tramwajem linii 7 bez wymaganego prawem, tudzież zdrowym rozsądkiem biletu właśnie. I rzecz niespotykana, jeden jedyny raz w całym moim PRL-u zostałem skontrolowany… A jako że podówczas wprowadzono możliwość odpracowywania kary, dobrowolnie zaproponowałem umycie paru wozów w czasie wolnym.
Peerelowska pani konduktorka spojrzała z ironią na moje okulary lustrzanki (Clint Eastwood i Tulipan w jednym), rytmicznie pracujące nad gumą Donald szczęki oraz znajdującą się nieco niżej bielutką koszulę i stwierdziła autorytatywnie:
-Nie wyglądasz mi chłopcze na kogoś, kto zhańbiłby się pracą!
Kobiety są jednak genialne ze swoją intuicją, nieprawdaż? No, ale starczy tych wspominek. Węgierska Górka. Wysiadamy!

Kilka przejrzanych na szybko starych przewodników, moja magiczna mapa w plecaku i jeszcze dla pewności dwie minuty spędzone wczoraj przed  Google Street View. OK. Wszystko jasne. Możemy ruszać. Może jeszcze tylko słówko o punkcie startowym. Węgierska Górka – wieś gminna, o której pierwsze wzmianki sięgają 1477 roku. Obecnie ponad cztery tysiące mieszkańców. Najbardziej chyba znana z… żeliwa (kto kojarzy takie małe jajkowate pokrywy do hydrantów?), czyli z huty funkcjonującej tu od 1838 roku. Wsławiona walkami obronnymi we wrześniu 1939, kiedy to załogi polskich fortów zatrzymały przeważające siły niemieckie. Kojarzona także przez wielu jako zimowisko i oczywiście miejscowość turystyczno-wypoczynkowa. Tymczasem tyle. To jak sądzę absolutna podstawa podstawy, jaką powinno się mieć w głowie przyjeżdżając tutaj.

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.