Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 20 kwietnia 2012

Rewizor II czyli Imperium kontratakuje

Jak napisałem w pierwszej części tego posta w moim sporze ze szpitalem operującym mnie w marcu decyzją NFZ w Katowicach wygrałem 1:0. Oznacza to w tłumaczeniu, że potwierdzono na moją prośbę, iż pacjent po wypisaniu z oddziału jest przez 30 dni "na gwarancji" i nie tylko winien być zaopatrzony w recepty i informację dla lekarza POZ, ale także przyjęty w odpowiedniej poradni (wykonującego wcześniejsze świadczenie lecznicze) na wizytę kontrolną niejako z automatu.

W dwa dni po odpowiedzi Narodowego Funduszu Zdrowia wyjąłem ze swojej skrzynki list ze szpitala. Oto jego treść w pełnym brzmieniu.  Zalecam jej porównanie z listem z Funduszu zamieszczonym w pierwszej części tej opowieści.
---

W odpowiedzi na Pana pismo z dnia 2 kwietnia 2012 r. uprzejmie informuję, co następuje:

Leczenie ambulatoryjne, nawet to będące następstwem wcześniejszej hospitalizacji, w sytuacji kiedy pacjent nie leczył się w danej poradni specjalistycznej powinno się odbywać na podstawie skierowania.

Skierowanie, o którym mowa wyżej może być pacjentowi wydane razem z wypisem szpitalnym,   ale  zgodnie z ustaleniami z  lekarzami  z  oddziału  nie  zostało  ono wystawione z racji objęcia Pana leczeniem przez inną poradnię, która kierowała Pana do naszego szpitala, i która na podstawie informacji zawartych w karcie wypisowej powinna Panu udzielić dalszego leczenia ambulatoryjnego, w tym usunięcia szwów.

Odpłatność finansowa dotyczy jedynie osób nieubezpieczonych, a w sytuacji kiedy pacjent ubezpieczony nie posiada wymaganego skierowania udzielenie porady nie powinno mieć miejsca z racji braku możliwości jej rozliczenia z Narodowym Funduszem Zdrowia - chyba, że ma ona miejsce w sytuacji bezwzględnie pilnej, z którą jednak nie mieliśmy do czynienia.

Jednocześnie ze swojej strony Szpital przeprasza za niedopełnienie wypisania skierowania do dalszego leczenia ambulatoryjnego.
---

I tyle. I już.

Publikuję list ze szpitala jako przykład swoistej ignorancji. Oto biurokracja, która nie tylko, że zjada własny ogon w naiwnej nadgorliwości wobez przepisów (rzekomo nałożonych właśnie przez NFZ!!!), ale także robi to kosztem pacjenta, jego czasu, nerwów i zdrowia.

Oto moja odpowiedź przesłana wczoraj na adres mailowy dyrekcji tej placówki:


Dziś otrzymałem od Państwa odpowiedź na moje pismo z 2 kwietnia br do której czuję się zmuszony ustosunkować. Z racji tego, że jednocześnie z zapytaniem złożonym do Państwa wysłałem również skargę do NFZ, przesyłam w załączniku pismo z Funduszu zwracając jednocześnie uwagę, że różni się ono diametralnie od interpretacji jaką przesłał mi szpital.
Uważam, że byłoby absurdalne, tak z punktu widzenia lekarskiego jak i prawnego, aby zdjęcia szwów, które nie jest jak Państwo piszą “dalszym leczeniem”, a zakończeniem tego, które prowadzone było w Państwa placówce dokonywał kto inny.
Co zaś się tyczy poradni kierującej mnie do zabiegu w [...], to był to [...] z ulicy [...] w Katowicach w którym skierowanie to wystawił lekarz pracujący (i nawet osobiście operujący mnie!) w szpitalu w [...] – pan [...]. A zatem koło się zamyka. Od razu dodaję, że poradnia ta nie posiada odpowiedniego pokoju zabiegowego, a nadto nie jest możliwym przyjęcie do lekarza “z marszu” bez odczekania ok. miesiąca od zapisania.
Resztę moich pretensji do absurdalnych wymagań jakie postawiono mi przy zgłoszeniu się do poradni NFZ w całości potwierdził, tzn. poparł ich zasadność. Przyjęcie mnie bez skierowania z zewnątrz było Państwa OBOWIĄZKIEM niezależnie nawet od tego, że od pierwszego momentu było jasnym, że nie rejestruję się jako pacjent poradni, a tylko jednorazowo jako były pacjent oddziału, któremu kartoteka na nic nie będzie potrzebna skoro od lat leczy się w Katowicach.
Zmuszanie do podpisywania “zobowiązań” w sytuacji takiej jak moja nie ma żadnych podstaw prawnych, a już twierdzenie wprost (a tak właśnie było w moim przypadku), że odmowa dostarczenia skierowania wiązać się będzie z odpłatnością za wizytę jest absurdem.
Pragnąłbym z całego serca, aby wykładnia przedstawiona przez NFZ została przez Szpital przyjęta i wdrożona do stosowania, aby inni pacjenci nie musieli tracić czasu i nerwów na walkę ze szpitalem, któremu zawdzięczają zdrowie.
Pozostaję z poważaniem
---
Morał? Jest tylko jeden. Ten sam, który od lat powtarzałem moim rodzicom, rodzinie i znajomym. Żaden człowiek niezależnie od swojego stanowiska czy wykształcenia nie powinien "klękać" przed pieczątkami na "bardzo ważnych" dokumentach, a mieć czas, odwagę i determinację czasem powiedzieć: Sprawdzam!
Dla dobra nie tylko swojego, ale i tych, których na ten akt nie stać.





czwartek, 19 kwietnia 2012

Rewizor

Szpital, w którym byłem operowany w marcu ma, gdy się mu przyjrzeć od frontu wygląd jakby podium. Coś w stylu „nisko, wysoko, nisko”. Jest w tym jakaś symbolika, jeśli wziąć pod uwagę historię, o której dziś chciałbym tu opowiedzieć.

Po lewej stronie jest izba przyjęć. Na tejże izbie jeszcze w lutym wymogiem przyjęcia na leczenie było przedstawienie poza skierowaniem i książeczką lub kartą chipową także druku RMUA wystawianego przez pracodawcę (lub podpisanie zobowiązania do dostarczenia owego dokumentu w ciągu tygodnia od wypisu). Od marca tego warunku już nie ma. I proszę mi wybaczyć brak skromności, ale to właśnie niżej podpisany tej zmiany dokonał pisząc skargę do NFZ i wyczuwając na kilometr bezprawność takich obostrzeń. KLIK!

Sam budynek główny jest bardzo wysoki i majestatyczny. Tam przez tydzień mnie leczono, karmiono, rozśmieszano i pocieszano. Było skromnie, bo skromnie, ale sympatycznie. I na to wszystko odpowiedziałem podziękowaniem KLIK!, ponieważ uważałem, że w tym momencie jest ono właściwym zachowaniem (uważającego się za) kulturalnego człowieka.

Gdy wreszcie obrócimy głowę w prawo zobaczymy przyszpitalne poradnie zgrupowane razem z administracją w drugiej niskiej części kompleksu. To tam rozegrał się ostatni akt mojego „wizytowania” opisywanej placówki…

Ale do rzeczy.

Wypisano mnie do domu trzynastego marca. Ordynator ustnie oraz na wypisie przekazał mi zalecenie zgłoszenia się do kontroli i zdjęcia szwów w poradni piętro niżej w dwa tygodnie po wyjściu, co też uczyniłem. Ów dzień to dokładnie dwudziesty siódmy marca.
Zaczęło się niewinnie od skserowania mojego wypisu i założenia kartoteki, ale już po chwili …

-Proszę podpisać zobowiązanie, że dostarczy nam pan skierowanie od lekarza rodzinnego.
-Nie rozumiem. Jestem z wypisu. Tutaj u państwa byłem operowany. Moim skierowaniem jest wypis. O proszę, tutaj; „Zgłosi się do poradni celem…”
-Proszę pana! To jest dokument dla pana, dla nas musi być skierowanie.
-No dobrze, ale co ma z tym wspólnego mój lekarz rodzinny? On nawet nie wie na co choruję, przecież leczę się u specjalisty, zresztą nawet tego samego który tu mnie operował!
-Czy ja mam panu trzy razy tłumaczyć? Proszę dostarczyć skierowanie od lekarza rodzinnego, bo bez tego nie możemy założyć kartoteki! Jeżeli pan tego nie podpisze nie zostanie pan dziś przyjęty.

Podpisałem. 

Jako państwowiec i człowiek honoru zniosłem trzy dni później śmiech lekarza rodzinnego i nakłoniłem go do wypisania skierowania – podkładki, a następnie skierowanie to dostarczyłem do poradni, tak jak sobie tam tego zażyczono.

I może nawet zostawiłbym całą sprawę, gdyby nie słowa jakie usłyszałem od jednej z pań rejestratorek podczas ostatniej próby wyjaśnienia tego absurdu a zwłaszcza podstaw prawnych do grożenia mi odpłatnością za wizytę (mimo przedłożenia dokumentu potwierdzającego ubezpieczenie) w razie nie przedstawienia  skierowania „wstecznego”.

-Pan ma jakieś swoje pomysły na świat, a my mamy przepisy. Jeżeli coś się panu nie podoba proszę sobie napisać do… (śmiech) do ministra nawet!

Nie widzę powodów by zawracać głowę ministrowi. Od takich spraw jest Narodowy Fundusz Zdrowia. Jeszcze tego samego dnia złożyłem drogą elektroniczną odpowiednie pismo, a potem ładnie zeskanowaną kopię "skierowania" wraz z podobnym zapytaniem przesłałem listem poleconym już bezpośrednio na adres szpitala. Poniżej kluczowy fragment tego drugiego dokumentu.

---

[...]

Wobec powyższego mam trzy pytania:

1.       Czy zdjęcie szwów nie jest naturalnym, ostatnim etapem leczenia rozpoczętego przyjęciem mnie na oddział i w związku z tym jedynym potrzebnym mi dokumentem (poza kartą NFZ) nie powinien być sam tylko wypis? Czy szpital nie jest zobowiązany do takiego badania kontrolnego oraz zabiegu ambulatoryjnego, jako zamknięcia logicznej całości, aby dopiero po niej mieć prawo do refundacji kosztów?

2.       Jakiego rodzaju odpowiedzialność finansową przewidują Państwo w przypadku niedostarczenia przeze mnie skierowania, o którym piszę powyżej? Jakie jest jej uzasadnienie prawne, skoro legitymując się kartą chipową udowadniam tym samym fakt posiadania ubezpieczenia i prawo do bezpłatnego leczenia na terenie całego kraju?

3.       Jaki jest według Państwa związek lekarza rodzinnego z całą sprawą, jeżeli nie on kierował mnie na zabieg, nie on operował i nie on zobowiązany jest (a tym bardziej fachowo przygotowany) do skontrolowania stanu mojego zdrowia po dwóch tygodniach od wypisania ze szpitala?
---

Siedemnastego kwietnia otrzymałem odpowiedź z NFZ. Nawet przez sekundę nie zakładałem, że mogłaby brzmieć inaczej...

W odpowiedzi na zapytanie z dnia 31.03.2012 r. uprzejmie informuję, że karta informacyjna z leczenia szpitalnego (wypis ze szpitala), opisana dodatkowymi zaleceniami (w tym przypadku koniecznością ściągnięcia/usunięcia szwów pooperacyjnych), mającymi być udzielonymi u tegoż świadczeniodawcy tj. przeprowadzającego Pańskie leczenie w ramach hospitalizacji, nie może nakładać na Pana dodatkowych obowiązków z tym związanych, w tym m.in. dostarczenia skierowania od lekarza rodzinnego do przedmiotowego świadczeniodawcy, celem dokonania czynności zleconych w opisanej powyżej karcie informacyjnej.

Świadczeniobiorca po zakończeniu hospitalizacji powinien zostać zaopatrzony stosownie do zaistniałej sytuacji w: skierowania do lekarzy specjalistów, informację dla lekarza POZ, recepty, zwolnienie lekarskie oraz wyniki badań diagnostycznych wykonanych w toku leczenia.

Ponadto podkreślic należy, że zgodnie z Zarządzeniem 81/2011/DSOZ Prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia z dnia 4 listopada 2011 r. w sprawie określenia warunków zawierania i realizacji umów w rodzaju ambulatoryjna opieka specjalistyczna świadczeniobiorcy przysługuje świadczenie pohospitalizacyjne, które realizowane jest w okresie do trzydziestu dni od dnia zakończenia hospitalizacji przez tego świadczeniodawcę, który udzielił danemu świadczeniobiorcy świadczenia gwarantowanego z zakresu leczenia szpitalnego, związane z nią przyczynowo, obejmujące ocenę przebiegu procesu leczenia po zakończeniu hospitalizacji w zakresie z niej wynikającym w oparciu
o badanie i posiadane lub przedstawione wyniki badań dodatkowych oraz w uzasadnionych medycznie przypadkach m.in.: realizację procedur medycznych: diagnostycznych (w tym laboratoryjnych), terapeutycznych, rehabilitacyjnych według aktualnej wersji klasyfikacji ICD-9, będących kontynuacją rozpoczętych wcześniej, lub   pozyskiwanie w drodze skierowania niezbędnych, uzupełniających wyników badań dodatkowych […].



---

Tutaj opowieść powinna się kończyć, bowiem jak widać Fundusz przyznał mi rację w stu procentach, z czego mam nadzieję skorzystają też inni chorzy mogący się w podobnej sytuacji na powyższą interpretację powołać (sygnatura dokumentu WSS-II-078-675/ 2264-W-rw/12), ale przecież na mój list odpisał też Szpital...

Ciekawie odpisał. 

O tym opowiem jednak w drugiej części tego tekstu.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Otchłań

Hitlerowiec wypuszczony w Polsce na wolność w latach stalinizmu? Zarządca milionowego miasta, który skończył tylko podstawówkę? Generał SA na którego procesie, jako świadkowie obrony zeznawali Polacy?

Każde z powyższych zdań wydaje się gwałtem na zdrowym rozsądku, a mimo to wszystkie są prawdziwe i więcej nawet, dotyczą jednego tylko człowieka, Ludwiga Leista, okupacyjnego starosty miasta Warszawy w latach 1940 – 1944.


Odnalazłem książkę o nim, jak pewnie wielu przede mną i po mnie poprzez skojarzenia (błędne) ze słynnymi „Rozmowami z katem” Moczarskiego. Ale to zupełnie inna historia. Walichnowski nie jest więźniem, a Leist nie ma wyroku śmierci. Nie spotykają się jak równy z równym pod celą. Byłego hitlerowskiego generała przedstawia nam w swojej książeczce… późniejszy generał MO. Zaiste, piekielne to zestawienie, ale nie ono jest tutaj ważne.


Bohater książki - Ludwig Leist był przed wojną niewiele znaczącym szeregowym urzędnikiem. Dla bezpieczeństwa swojego i rodziny jak sam zaznacza zapisał się swego czasu do NSDAP i SA, ponieważ bez tego nie miałby szans na awans, ale nie angażował się zbytnio w politykę traktując legitymacje wspomnianych organizacji raczej jak dodatkowe referencje niż wizytówkę światopoglądu. Wykorzystując swoje znajomości trafił jesienią 1939 roku do okupowanej Warszawy na stanowisko kierownika wydziału w niemieckim zarządzie miasta, ale już w marcu 1940 roku został mianowany starostą, a przy okazji awansowany z kaprala na… generała SA.

Do jesieni 1944, tj. do przegranego polskiego powstania, wypędzenia mieszkańców i faktycznego zburzenia stolicy Leist jest jej administratorem, ale administratorem szczególnym. Nie ma władzy nad policją czy wojskiem, nie zajmuje się eksterminacją czy grabieżami, a próbuje (próbuje, ponieważ trudno powiedzieć, że mu się to w stu procentach udało) być tylko urzędnikiem w okupowanym kraju. Angażuje się tam, gdzie może być bardziej gospodarzem, wycofuje tam, gdzie przekraczałby granicę zbrodni. Korzysta ze swojej pozycji i jest lojalny wobec przełożonych, ale jednocześnie dostrzega i właściwie ocenia rzeczywistość z którą przyszło mu się zmierzyć.
Balansuje na granicy stając się momentami niepewnym tak dla Niemców jak i dla Polaków. O tym wszystkim w celi barczewskiego więzienia opowiada w 1951 roku Tadeuszowi Walichnowskiemu stwierdzając w którymś momencie krótko: Jestem hitlerowcem, ale nie hitlerowskim zbrodniarzem.

I to jego zdanie potwierdził w 1947 roku polski sąd. Nie stwierdzono, by brał udział w zbrodniach i jako jedynego z jego grupy skazano na relatywnie niską karę ośmiu lat więzienia. Otrzymał taki a nie inny wyrok, ponieważ niewątpliwie wydawał zarządzenia dyskryminujące Polaków i Żydów oraz uczestniczył aktywnie w przestępczej organizacji za jaką uznano administrację niemiecką w GG. Pozostali oskarżeni, to jest Max Daume oficer SS odpowiedzialny za masakrę w Wawrze, Ludwig Fischer gubernator dystryktu warszawskiego oraz Josef Meisinger szef policji bezpieczeństwa w Warszawie skazani zostali na karę śmierci.

Leist odsiedział swój wyrok i w styczniu 1954 roku jako wolny człowiek wyjechał do Niemiec Zachodnich, gdzie czekała na niego rodzina.

Ta historia ma wiele niewiarygodnych akcentów, jak chociażby te, o których wspomniałem na samym początku, ale jest w niej coś także mniej może widowiskowego, a równie intrygującego, gdy się ma odwagę spojrzeć wprost. Człowiek. O ile bowiem mogą wzbudzać pewną nieufność w ustach niemieckiego funkcjonariusza słowa czasem zbyt nadgorliwe w potępianiu przeszłości, o tyle jedno jest jasne od pierwszych stron. Nieustający stres braku prostego dopasowania. Przed wojną jak sam mówi zbyt zafascynowany nowym ustrojem by być przeciw, a przecież mimo to zbyt ostrożny by być bezwarunkowo i aktywnie za. W czasie wojny z jednej strony przedstawiciel „rasy panów” i wysoki urzędnik, a z drugiej rozmyślający o polskim ruchu oporu i skutkach swoich działań, pełen kompleksów związanych z brakami w wykształceniu i wiedzy, niepewny jutra, choć absolutnie mający świadomość jego nieuchronności człowiek którego przerosło życie. 

I wreszcie w Barczewie od nowa. Współpracuje, zeznaje, opowiada, a jednocześnie odmawia np. pisania pamiętników zasłaniając się kłopotami, jakie po ich wydaniu miałby wracając do RFN, dodając przy tym, że nawet niski wyrok (sic!) jaki otrzymał w Polsce TAM będzie wyglądał podejrzanie.

Otchłań nad którą z własnego wyboru rozpoczął kiedyś spacer będzie obok już do ostatniego oddechu.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Takie proste. Takie trudne.

Pensja minimalna źle o Tobie świadczy. Dowodzi, że nie jesteś dość zorganizowany i rozwojowy, że nie potrafisz elastycznie wykorzystywać możliwości, a tylko uparcie idziesz najprostszą drogą. Jest zgodna z prawem, ale nie masz powodu by się nią szczycić, wręcz przeciwnie, powinieneś czuć wstyd, że nie jesteś w stanie ruszyć z miejsca i stać się wzorem dla takich jak Ty dzisiaj, zatrzymanych już na starcie.

Do Ciebie mówię. Tak, do Ciebie.
Szanowny polski pracodawco.

Tysiące moich rodaków zatrudnionych w różnych firmach i na różnych stanowiskach odbiera co miesiąc wynagrodzenie w najniższej gwarantowanej prawem wysokości słysząc przy tym, że są dla firmy ciężarem, że trzeba za nich płacić składki do ZUS-u, że na zlecenie czy dzieło za pół tego co tu mają czekają już za bramą tłumy. 

Jak może szanować swoich przełożonych i czuć więź ze swoim zakładem ktoś, komu KORZYSTANIEM Z JEGO PRACY rzekomo robi się łaskę?

A czasem rzecz choćby tylko w cieniu jakichkolwiek perspektyw.

Sieć „Biedronka” po raz kolejny podniosła swoim pracownikom pensje i po raz kolejny także ustaliła ich najniższą wysokość na kwotę o 25 % wyższą niż pensja minimalna w naszym kraju.

Czyli: można.
Czyli: trzeba.

Kto następny?

---




zrzut ekranu z www.wyborcza.biz

piątek, 6 kwietnia 2012

Daleko od noszy

Przygotowując się do spotkania ze swoją przeszłością oraz skalpelem w Silent Hill w którymś momencie stanąłem przed jakże prozaicznym zadaniem skompletowania potrzebnego ekwipunku. Wbrew wizerunkowi, jaki mógłby się wyłaniać po lekturze tego bloga działam w takich sytuacjach raczej rzeczowo i całość przygotowań od sporządzenia szczegółowej listy po zasunięcie suwaka w torbie podróżnej zajęła mi może trzydzieści minut. Ale gdy z satysfakcją odetchnąłem już oznajmiając tym samym  światu: gotowe,  dostrzegłem, że nie mam ze sobą niczego do czytania. Albowiem z książkami u mnie to zupełnie jak z cukierkami na święta. Ciężko je utrzymać nietknięte.

Zaopatrzyłem się wprawdzie swego czasu w kilka co najmniej tytułów, ale delikatnie mówiąc albo nie spełniły one moich oczekiwań (czeski opozycjonista po wojnie zostaje amerykańskim szpiegiem, ale potem w trosce o ojczyznę nawraca się na socjalizm...) albo generalnie zniesmaczyły (zwierzenia szarej eminencji z czasów Ceausescu sprowadzające się do nader realistycznych opisów szczytowania autora) albo wreszcie zostały "zjedzone na surowo" zaraz po nabyciu jak na przykład wywiady z dziećmi słynnych polskich polityków czy znane mi od lat, ale dawno nie widziane świetnie napisane zresztą wspomnienia generała Kuropieski.

Tym samym chcąc mieć możliwość czytania czegoś więcej niż etykietki na kroplówkach dokonać musiałem szybkiego zakupu jakiejś lektury odpowiadającej moim potrzebom, co łatwe nie jest, gdy się pamięta, że od circa dwudziestu pięciu lat nie biorę do ręki powieści. Zacząłem zatem przekopywać internet w poszukiwaniu biografii, wspomnień, reportaży czy też generalnie książek o polityce i historii, ale jakimś zrządzeniem losu na nic ciekawego nie mogłem natrafić.

I nagle eureka, jak to zakrzyknął Achilles przekraczając Rubikon ;) Cóż bardziej może mi się przydać w szpitalu niż uśmiech?

A gdyby tak ktoś napisał specjalnie dla mnie zupełnie niepoważny poradnik pacjenta? Byłoby wspaniale móc położyć sobie coś takiego na szafce podczas obchodu! Od razu przypomniała mi się mina mojego kierownika z czasów pracy w kopalni odwiedzającego któregoś dnia salę śniadaniową i spotykającego mnie (nomen omen) pogrążonego w lekturze "Jak być bogatym bez pracy i wysiłku"! Autentyk, ale jak widać chociażby po moim podpisie raczej nieskuteczny w działaniu.

Jak przeżyć, jak sobie radzić, jak przetrwać...
"Jak przetrwać w szpitalu"! Patrzę i oczom nie wierzę! Jest!



Tego, że kupiłem toto mało nie robiąc z radości dziury w klawiaturze chyba nie muszę tu nawet dodawać. Oczywiście przelew, list priorytet i gorączkowe (bo jakżeby inaczej) wyczekiwanie, a potem...

 "Spoglądam do tyłu i ponad ramieniem żony widzę drzwi; "jest jeszcze czas żeby się rozmyślić" powtarzam sobie, ale głos pielęgniarki przywołuje mnie do porządku.
-Pan zgłasza się do szpitala?
-Tak - mówię ze ściśniętym gardłem.
-To niemożliwe!
Świat wali mi się na głowę.
-Ale dlaczego? - pytam.
-Tylko przypadki nagłe. Nie widzi pan plakatów? Strajkujemy! - posyłając mi złowrogie spojrzenie dodaje: - Pan się solidaryzuje z żądaniami naszego zespołu, prawda? Strajk ma na celu poprawę jakości usług świadczonych pacjentom."

Taaak! To jest książka jakiej szukałem! Nie została wprawdzie napisana w Polsce i nawet ma już swoje lata, ale i tak wszystko w niej począwszy od gburnego szpitalnego portiera (sic!) poprzez podniecający zapach perfum pielęgniarek, paskudne jedzenie, niepokój przed, po i zwłaszcza w trakcie zabiegu oraz cały ten galimatias leków, odpłatności, przepisów lub ich braku jest jakby żywcem ściągnięty z naszego "enewzetowskiego" tu i teraz. Plus na dobitkę ranking prezentów od odwiedzających nas bliskich, opisy ich komentarzy, testy wszelakie i nawet propozycje spędzania wolnego czasu albo sposoby skutecznego wmawiania współpacjentom, że jesteśmy kimś innym niż w rzeczywistości. Krótko mówiąc szpital i rehabilitacja od A do Z, tyle, że absolutnie bez piątej klepki.


Cóż więcej można napisać o takiej książce? Jest to dokładnie to, co powinien mieć ze sobą każdy pacjent w momencie przekraczania progu izby przyjęć po to, by nie tylko pewne dziwne sprawy z jakimi się spotka zrozumieć, ale i by nie dać się im zdołować dlatego tylko, że są jak spora część naszego życia absurdalne do granic wytrzymałości.

Kuracja najzupełniej obowiązkowa.

A na zachętę jeszcze "skład chemiczny produktu":



I coś, co sprawiło, że książka ta zyskała z miejsca moje najgłębsze uznanie... ;))


środa, 4 kwietnia 2012

Sacharyna krzepi!

Świat nigdy nie był ani nie będzie doskonały, a mimo to zdarzają się na nim czasem tak absurdalne świństwa i świństewka, jakich nie wymyśliłby najbardziej zatwardziały i nieufny pesymista. Oto mikroskopijny przykład.

Zepsuł mi się pilot od telewizora. Właściwie to kilka z jego przycisków. Nie mając ochoty łamać sobie palców wbijając je raz po raz w owo urządzenie sięgnąłem do serwisu wiadomego, aby u jakiegoś miłościwie mi sprzedającego duplikat tegoż pilota nabyć. 

Znalazłem (na kilkunastu aukcjach) dwa modele, z których jeden był podróbką z nieco zmienionym układem klawiszy, a drugi oryginałem identycznym z tym, którego od kilku dni tak bardzo musiałem maltretować. Różnica w cenie spora, choć akceptowalna. Kopia za pięć, oryginał za piętnaście złotych. Uznałem, że Wielkanoc może być skromniejsza ;)) i wybrałem ten droższy.

I jak to piszą w książkach jakież było moje zdziwienie, gdy pierwszym napisem jaki zobaczyłem kilka dni później zaraz po otwarciu koperty było bezwstydne made in China
Dostałem podróbkę!

Proszę zwrócić uwagę, jakie to proste. Pilot, zarówno ten podrobiony jak i oryginalny obsługują te same funkcje i różnią się tylko jedna literką w nazwie, układem części przycisków, jakością wykonania oraz obecnością lub nie logo producenta telewizora. Oraz, co nie bez znaczenia przy portierskiej pensji, dychą, na której wydanie znalazłbym z pewnością bardziej przyjemne sposoby.



I najważniejsze. Na aukcji był oryginał, a w kopercie już nie!

Ktoś szuka pilota. Znajduje. Kupuje. Otwiera przesyłkę, zakłada baterie i sprawdza. Pilot działa. No i dobra nasza. Komentarz pozytywny i tyle w tej kwestii. A co, jeśli ten ktoś, w tym konkretnym przypadku ja, wie, że to co dostał nigdzie nie kosztuje więcej niż pięć złotych? I jeżeli tenże ktoś jest na tyle zmierzły, drobiazgowy oraz skąpy, że irytuje go dawanie napiwku w wysokości 200% wartości zakupu?

Zaraz, a może to tylko pomyłka przy pakowaniu?
Dobrze, już sprawdzamy.

Sprzedający nie ma w ofercie pilota podróbki, czyli nie może być mowy o pomyłce, a tylko o zaplanowanym działaniu mającym na celu szybki zysk.

Po prostu krew człowieka zalewa.

Skąd biorą się tacy psB biznesmeni? Gdzie kończy się szkoły, by tak budować zysk swojej firmy? Inni mają ten sam towar za piątaka, ja sprzedam za trzy razy tyle. Ewentualne kilkanaście reklamacji wliczone w koszt. No bo któż tam będzie sprawdzał co było na obrazku...

A ja sprawdziłem. Sprawdziłem i z miejsca wystawiłem mocny negatyw oraz złożyłem odpowiednią skargę do serwisu aukcyjnego z informacją jak to sprzedawca żeruje na ludzkiej naiwności.
Po około dziesięciu minutach otrzymałem przepraszający mail z propozycją ugody, czytaj: anulowania komentarza. Odpowiedziałem, że owszem, mogę go wycofać po zwrocie na moje konto różnicy pomiędzy ceną podróbki (4,99) a oryginału (14,99). Taki też zwrot otrzymałem po dwunastu godzinach.

Ktoś popuka się w czoło, że robię aferę o dychę, a przecież dostałem pilota, który działał...
To nie takie proste.
Stu takich "ugodowych" i ktoś ma tysiąc złotych, które mu się nie należą. Znam ludzi, którzy na taką samą kwotę musieliby pracować 270 godzin.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.