Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 31 maja 2011

Konflikt sprzętowy

Wielokrotnie już na tym blogu i poza nim zdarzało mi się apelować lub może dokładniej; marzyć o bardziej ludzkim podejściu do biznesu i większej dozie empatii jaka moim zdaniem zmieniłaby na korzyść wszelakie stosunki pracodawców z pracownikami, kupujących ze sprzedającymi oraz abonentów z operatorami i kogo tam jeszcze z kimkolwiek. Krótko pisząc abyśmy ponad słupki Excela potrafili wynieść swoje i innych człowieczeństwo.

Nie może być chyba lepszego potwierdzenia słuszności moich słów niż historia, jaka przydarzyła mi się w ostatnich dniach.

Postanowiłem sprzedać stary komputer. Sprzęt ani  drogi ani wyjątkowy, ot typowa kompletna maszyna pod Windowsa xp.



Wystawiłem skrzynię na Allegro i zamieściłem parę ogłoszeń w darmowych serwisach. Cena uczciwa, przedmiot sprzedaży w niezłym stanie, a do tego jako bonus licencja na oprogramowanie i ono samo. Nie przesadzę pisząc, że gdybym to ja miał go kupić, to nie wahałbym się ani sekundy. Niestety, potencjalni kupujący bynajmniej nie pchali się drzwiami i oknami i nawet typowych maili w stylu „mogę panu dać [tutaj kwota]” nie uświadczyłem w swojej skrzynce ani razu do końca aukcji. Z ogłoszeniami zresztą nie było lepiej. Trochę pytań o kartę graficzną, trochę o twardy dysk i mimo pozornego zainteresowania paru osób nadal bezruch.

Obniżyłem cenę, dodałem mysz i nowiutką klawiaturę. Kilka dni i znów zero odzewu.

Obniżyłem cenę po raz kolejny zabierając tym razem dla równowagi peryferia. Też nic. Klątwa jakaś. 

Ogłoszenia wygasły, aukcja się skończyła. Potem druga. W desperacji wystawiłem trzecią znów ucinając parę groszy aż do granicy jakiejkolwiek opłacalności.

I buch! Następnego dnia komputer się sprzedał. Nabywcą okazał się pewien starszy pan z Chorzowa. Kulturalnie umówiliśmy się na spotkanie, szybko dobili targu i zadowoleni rozeszli w swoje strony. Powiedziałbym nawet że rozeszli z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, bo zdanie: Wie pan, ja przechodzę z Pentium II 400 MHz i 128 MB ram i to będzie dla mnie rakieta! autentycznie mnie wzruszyło. I teraz ważne. Przed sfinalizowaniem transakcji poinformowałem kupującego, że czasem blokuje się plastik przycisku power w obudowie i że trzeba go w związku z tym naciskać mocniej.

Następnego dnia otrzymałem maila. Innego. Bez powitania i podpisu. Bez pozdrowień i wstępów. 
„Komputer jest zepsuty! Nie działa. Włączył się raz, a potem już nie chciał. Oczekuję że mi go pan natychmiast naprawi albo odda pieniądze.  Jeżeli nie, to złożę skargę do Allegro i jeszcze w inne miejsca”

Jakie to jest to trudne słowo na określenie mojego stanu umysłowego w takiej chwili? Konsternacja! O właśnie!

Komputer nie może być niesprawny a tym bardziej mieć problemów z włączaniem, bo nigdy ich przecież nie miał, więc…
Oddzwaniam.
Z drugiej strony napotykam mur złości, pokrzykiwań, gróźb i uwag już nie tylko pod adresem sprzętu, ale i mnie samego, co sprawia, że dla świętego spokoju choć zły, to jednak proponuję osobistą pomoc przy uruchomieniu zestawu w domu kupującego.

Wieczorem znajduję w skrzynce kolejny mail. „G… mnie obchodzi, że coś nie działa! Jak płacę to ma działać! Jesteś zwykłym oszustem i naciągaczem!”

Nic mnie tak nie wkurza jak pisanie do mnie per ty poza blogiem.

„Szanowny Panie! Nie jesteśmy i z pewnością nigdy nie będziemy na ty, więc proszę się liczyć ze słowami! Komputer jest sprawny, być może zacina się przycisk w obudowie, mnie to jednak nigdy nie przeszkadzało. Kwestia wprawy. Przyjadę i wszystko wyjaśnimy.”

Nie ma co ukrywać, jestem wściekły. Po trzech aukcjach i pięciu czy sześciu ogłoszeniach w różnych serwisach sprzedałem swój ukochany sprzęcik za cenę ledwie minimalną, a tu jeszcze trafił mi się jakiś zrzęda!
Ale nic. Obiecałem to jadę.

Łatwo nie jest. Maile i rozmowa (?) telefoniczna siedzą w głowie i nakazują zabierać co swoje i kazać się miłemu panu wypchać. Szczególnie gdy wybrzydza kupując komputer z Windowsem za cenę bardziej niż korzystną.
Atmosfera zatem cokolwiek nerwowa, rozmowa trudna, ale zaczynamy. Oczywiście uruchamiam sprzęt bez przeszkód. Instaluję z płytki aktualizacje, uruchamiam po raz kolejny, a potem znowu i jakby nie patrzeć za każdym razem odpala bezproblemowo. Zapada cisza...

Starszy pan zaczyna mnie przepraszać za swoje słownictwo, a jego żona dodatkowo objeżdża go za choleryczny charakter. Po chwili zaczynamy rozmawiać normalnie.

Czy mógłbym skonfigurować Internet, zainstalować dobrego antywira, przeglądarkę i parę innych rzeczy? Za opłatą ma się rozumieć?

Mógłbym. W końcu komputery to coś, co kocham. Nie kryję, że opłaty również.

Siedzę zatem,  instaluję, dostrajam. Rozmawiamy, żartujemy. Jak ludzie. Teraz już jak ludzie. Okazuje się że summa summarum ani ja jego nie chciałem oszukać, ani on mnie obrazić.

Wychodzę po około dwóch godzinach. "Co łaska" zarobiłem tyle, że zwrócił mi się nie tylko dojazd, ale i wszystkie obniżki ceny począwszy od pierwszej aukcji, zaś mój niedawny adwersarz zyskał tanio (bo wie pan ile bierze za samo przyjście prawdziwy informatyk?) i szybko optymalnie skonfigurowany sprzęt, którego zalety poznaje teraz z wypiekami na twarzy.

Wszyscy są uśmiechnięci. A przecież jeszcze gdy przyjechałem...

Myślę, że obu nas ta historia czegoś nauczyła.

środa, 25 maja 2011

Złoty środek

Pewien jestem, że ten znak byłby równie czytelny gdyby postawiono go OBOK chodnika, ale nie, ktoś się uparł i musiał zrobić właśnie tak.
Że to jest śmieszne nie wątpię, że świat się przez to nie zawali też wiem, ale czy naprawdę odrobina zdrowego rozsądku to dla niektórych towar deficytowy?


Katowice Ligota ulica Medyków - 25 V 2011


czwartek, 19 maja 2011

Pracownik jako przeszkoda do osiągania zysków

Pensja minimalna wzrosnąć ma od stycznia 2012 do kwoty 1500 zł brutto. Jest to informacja od około miesiąca pojawiająca się w serwisach internetowych i gazetowych sekcjach gospodarczych.  Jednych cieszy, innych nie, ale co ciekawe, tutaj ci cieszący się raczej nie należą do grupy beneficjentów owej podwyżki. Powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie.

Pisałem swego czasu jak (przynajmniej w latach 2007 – 2009) radziła sobie ze wzrostem wynagrodzenia minimalnego firma ochroniarska Solid Security. Najkrócej rzecz ujmując dawała ona swoim pracownikom pensję miesięczną stałą – za pełny etat, oczywiście w formie płacy minimalnej, a następnie ustalała swoją „wewnętrzną” stawkę 5 zł za godzinę, której na żadnym dokumencie nie było. Pracownicy byli „przekonywani” do brania nadgodzin (nawet kobiety pracowały tam w tym czasie do ponad 300 godzin w miesiącu, a już 240 było standardem– Śląski Uniwersytet Medyczny lata 2007-09), a ich wynagrodzenie rozliczano mnożąc godziny razy 5 zł właśnie. Z uzyskanej kwoty najpierw składano pensję minimalną, a resztę wypłacano na zlecenie. Reszta ta nie była wcale, jakby się należało spodziewać, zapłatą za godziny ponad normę, a tylko dosłowną właśnie resztą z głównej kwoty. Gdyby jednak ktoś był bardzo naiwny i liczył swoje nadgodziny dzieląc sumę ze zlecenia mógł czasem spostrzec, że pracuje za 1,5 – 2,0 zł netto. Ba! Mógł nawet jak ja osiągnąć wynik minus 30 zł, co już jest kuriozum absolutnym. Długo by opowiadać KLIK!

Spotkałem się od tego czasu z wieloma sposobami na takie „ograniczanie kosztów”. Jedni pracodawcy dają zlecenia i umowy o dzieło tam, gdzie stuprocentowo spełnione są warunki umowy o pracę (a logiczne, że takie zlecenie czy dzieło płatne jest NIŻEJ niż pensja minimalna), inni każą pracować nadgodziny tylko za wolne do wybrania, a jeszcze inni zlecenie ubarwiają abstrakcyjną umową o pracę na np. 1/16 czy 1/32 etatu. I pewien jestem, że na tym nie koniec, tym bardziej, że w odwodzie zawsze pozostaje „umowa dżentelmeńska” jak to określił pewien mój niedoszły pryncypał, a nazywając sprawy po imieniu praca na czarno.

Jak więc widać samo podwyższanie pensji minimalnej tworzy pewnego rodzaju ekonomiczno moralne placebo dla rządzących, ale prawie wcale nie musi oznaczać polepszenia losu najniżej zarabiających. Chociażby dlatego że JUŻ osiągnęliśmy sytuację w której posiadanie jakiejkolwiek umowy o pracę bywa formą stabilizacji ekonomicznej, a to przecież nonsens, gdy mówimy o dochodach rzędu 1000 zł na rękę!

Co jednak z tymi, którzy zamiast tysiąca zarabiają w majestacie prawa 800, 700 albo 650 zł?
Co konkretnie poza nieśmiertelnym kursem obsługi wózka widłowego ma im do zaproponowania Polska? Obawiam się, że niewiele. Nawet Kodeks Pracy, dzieło tak dziś lekceważone, już ich nie dotyczy. Właściwie to nic ich nie dotyczy.

Kto przy tym uważa, że takie osoby to wyłącznie lenie, alkoholicy i bumelanci niechaj spróbuje przeżyć miesiąc za 800 zł minus 90 na bilet do „pracy” w której się człowiek stara jak może żeby kiedyś dostać tą upragnioną umowę, bo w przeciwieństwie do swojego pracodawcy wierzy jeszcze w sprawiedliwość...

Do czego zmierzam? Do tego otóż, że pensja minimalna to rzecz bardzo ważna, ale od lat wypaczona. Nie jej wysokość bowiem ma największy wpływ na status życia ludzi najniżej uposażonych, a wyłącznie jej realna dostępność jako najniższego progu funkcjonowania pracownika. Nie trzeba być przecież jasnowidzem, aby zrozumieć, że gdy kwota 1500 zł okaże się dla kogoś zbyt dużym wydatkiem bez wahania zamieni ją na zlecenie czy „dziełko” za psie grosze, powołując się przy tym z wielkim oburzeniem na swoją (sic!) trudną sytuację czy też absurdalność podwyżki.

I tym samym rzesza ludzi pracujących za niewolnicze pensje spoza przepisów KP nie tylko się nie zmniejszy, ale wręcz może urosnąć.

Może na koniec należałoby podkreślić jeszcze jedno. W Polsce pensja minimalna uważana jest przez wielu za rodzaj łaski, docenienia czy wręcz awansu dla najsłabszego pracownika, gdy tymczasem zarówno ona sama jak i zwłaszcza sztuczne jej umniejszanie świadczą bardziej o klasie pracodawcy. Kto bowiem będąc przedsiębiorcą i tworząc stanowisko pracy nie jest w stanie tak zorganizować i prowadzić swojej firmy, aby móc wypłacać W NAJGORSZYM RAZIE najniższe dozwolone prawem wynagrodzenie lub też, kto jego wypłacaniem lub nie próbuje ratować kondycję ekonomiczną zakładu stanowczo nie nadaje się do roli menadżera i powinien wrócić do handlu skarpetkami na targowisku.
Albo do jego zamiatania. Na zlecenie.


piątek, 13 maja 2011

Pomarańczowe papiery

Wyobraźmy sobie, że kupujemy samochód. Wszystko w nim jest dobrej jakości, ładne, nowoczesne, a całość wydaje się niedroga. Tyle tylko, że pojazd ma trzy zamiast czterech kół. I to brakujące oczywiście zaraz mogą nam dokręcić, ale będzie to kosztowało  jedną piątą wartości auta. 
Bzdura? No tak. Ale nie w Orange.

Dawno dawno temu, w czasach, gdy telefony służyły jeszcze do telefonowania ktoś wpadł na pomysł, aby zabezpieczać się przed „ucieczką” abonentów do konkurencyjnych sieci poprzez blokowanie w ich aparatach możliwości współpracy z „obcą” kartą sim. Wykształciuchy ;) nazywają taki wynalazek simlockiem.
Tenże simlock, wbrew temu co myślało o nim pierwsze pokolenie komórkowców w Polsce nie wymaga wcale fizycznej ingerencji w mechanizm naszego aparatu, a tylko odpowiedniego zmodyfikowania jego oprogramowania. Co logiczne, im oprogramowanie prostsze, tym usunięcie owego simlocka łatwiejsze. Tyle że tracimy gwarancję.
Albo nie tracimy – gdy płacimy. Autoryzowanemu serwisowi.
A płacić musimy sporo, bo przecież „rozwód” ma nas boleć.
Jeszcze kilka lat temu usunięcie simlocka w salonie Orange kosztowało 500 zł. Obecnie tylko (?) 77 zł.

Marna to pociecha gdy okazuje się, że Plus, Era oraz Play takich blokad od wielu miesięcy nie stosują i tylko chcąc mieć pełnowartościowy telefon WŁAŚNIE Z ORANGE musimy zapłacić naszemu operatorowi za coś, co on najpierw z pełną premedytacją popsuł. Czy to nie piękne?

Pomysłowością jednak jeszcze większą wykazał się ten, kto zdecydował, że taka wcześniej założona blokada może być zdejmowana nie tylko za opłatą, ale i wyłącznie w oryginalnym serwisie producenta. Tak, tak! Nie uwierzyłbym gdybym nie zobaczył na własne uszy i usłyszał na własne oczy.
Coś co byle pan Ździchu w kiosku pełnym Nokii 3210 i chińskich baterii robi za circa dwie dychy na poczekaniu w minutę, a co także jeszcze półtora roku temu również na poczekaniu robiło Play (i to za darmo!) Orange wykonuje (uwaga!) w dwa do siedmiu dni. Prawdopodobnie, bo na pokwitowaniu mamy termin miesięczny, jako wartość graniczną.

Podsumujmy:
-Fińska Nokia zrobiła telefon (na Węgrzech)
-Polskie Orange go popsuło podskakując z radości
-Polski Portier go kupił i będzie spłacał dwa lata
-Polskie Orange zgodziło się go naprawić (bo jak to niby nazwać?)
-...zainkasowało 77 zł i…
-...odesłało do serwisu producenta.

I tak się zastanawiam…
Simlock na mózg. Możliwe czy nie?



---------------------
Post scriptum

Orange wprawdzie wyrobiło się (?) w 24 godziny, ale skarga na piśmie do ich BOK oraz UOKiK-u i tak poszła szybciej. Nie za takie podejście do klienta dwanaście lat płacę im abonament.

wtorek, 10 maja 2011

Klęska urodzaju


Nie lubię nachalności ani sztucznej ekscytacji. Czymkolwiek i w imię czegokolwiek. Może to spadek po komunizmie, ale gdy słyszę,  że coś jest dla mnie ważne i dobre zaraz budzi się we mnie podejrzliwość. Nic nie szkodzi, że w większości przypadków nieuzasadniona, bo spowodowana tylko nadgorliwością pań i panów redaktorów.

Od kilkunastu dni wszystkie znane mi media ekscytowały się ślubem księcia Williama i Kate Middleton, faktem tyleż widowiskowym, co dla losów świata obojętnym. Po stokroć analizowano krój sukni, ilość i listę gości, przeszłość obojga młodych i co tylko się dało ze składem chemicznym polewy czekoladowej na torcie włącznie. I czy ja mówię że to źle? Bynajmniej!
To ciekawe. Ale nie w kółko, nie wszędzie i nie w tonacji wydarzenia dekady. Bo takim nie jest, może poza Wielką Brytanią, co jak najbardziej zrozumiałe.

I gdy już po wszystkim wydawało mi się, że mogę bez obaw włączyć serwis informacyjny  rozpoczął się kolejny festiwal. Tym razem Jana Pawła II. Transmisje, reportaże, filmy, wspomnienia, pieśni dla i o nim, dosłownie wszystko co tylko dało się pod sprawę podpiąć.

W kraju w którym legalnie wydaje się tygodniki antyklerykalne w których na księży i Kościół wypisuje się wszystko co ślina na klawiaturę przyniesie, w kraju w którym na każdym forum z dyskusjami o wierze pełno jest najohydniejszych bluzgów, a żarty z Benedykta XVI przechodzą cenzurę nawet w pewnym serwisie dla którego słówka „Photoshop” czy „pierwszy” są nie do strawienia, zagrano słodki jak wadowicka kremówka kilkudniowy koncert miłości i pamięci.
Po co? Czy naprawdę nikomu nie przyszło do głowy, że wałkowanie non stop jednego tematu ZAWSZE bardziej go oddala niż przybliża? Że zwyczajnie może zemdlić? I że, najważniejsze, nie zmieni ani nie zatuszuje tego, jak niejednokrotnie krytycznie podchodzą Polacy dzisiaj do wiary, kleru i samej osoby papieża...

Umiar!
Umiar, rzecz… święta.

Zabrakło.

I wreszcie Osama. Proszę mi wybaczyć jego obecność w tym zestawieniu. Gdy 2 maja odwiedziłem stronkę tvn24. jakąkolwiek INNĄ wiadomość znalazłem dopiero na samiutkim dole pod kolejnymi wyrazami dumy i radości. Jak gdyby nic poza tym nie istniało.

To jasne, że Amerykanie i nie tylko oni mają prawo czuć satysfakcję z tego, że zginął przywódca terrorystów planujących zamachy na ich kraj. Ale gdy ze szczerej radości robi się dmuchanego tasiemca w którym po kolei każdy od prezydentów i premierów po zamiataczy ulic powtarza to samo, to deprecjonuje to swoją tandetnością całą wagę tego wydarzenia.

Podsumowując zatem, myślę że zanim zaczniemy bezkrytycznie ekscytować się kolejną wiadomością z kolejnego "czerwonego paska" powinniśmy znaleźć w sobie siłę by ocenić czy to jeszcze informowanie nas, czy już tylko zdalne sterowanie emocjami.
A może wręcz walka o Page Rank.

piątek, 6 maja 2011

Pan kotek był goły...

Zacznę nietypowo, albowiem z ręką na sercu przyznam, że w dzisiejszej historii moje pretensje są nie do końca pewne i bardziej nazwałbym je niesmakiem niż zarzutami, ale to już kwestia indywidualnej oceny. Może zatem o sprawie.

Zapisałem się na wizytę do specjalisty. Jak na polskie warunki nie czekałem nawet zbyt długo, bo ledwie tydzień. Gdy już mój czas nadszedł udałem się do przychodni i najnormalniej w świecie zarejestrowałem, a potem usiadłem przed gabinetem. Po kilkunastu minutach zostałem poproszony do środka. I tutaj zdziwienie. Pani doktor poinformowała mnie o ile też zmienił się cennik od mojej ostatniej wizyty…

-Ale ja… Ja chciałbym normalnie, na kasę.
-Oooo…. Nie…. No na kasę to ja mogę… ewentualnie… gdzieś tak… Czerwiec? Po dwudziestym?
-...

Już. Koniec historii.

Oczywiście zgodziłem się na wizytę prywatną, zapłaciłem i (mam nadzieję) „zostałem uzdrowiony”, ale jakiś niesmak pozostał. Skąd? Jak? Dlaczego?

Proszę spojrzeć. Rejestruję się do przychodni mającej umowę z NFZ. Nie przychodzę tam w środku nocy, w święto, ani też nie wpycham się przed kolejkę. Najzwyczajniej, jak prawie każdy w dzisiejszych czasach zapisuję się telefonicznie. Do specjalisty, nie do lekarza pierwszego kontaktu, to fakt, ale jednak takie też (między innymi) moje prawo.

Nikt nie informuje mnie, że czekając tydzień, czekam na wizytę płatną. Nikt nie protestuje, gdy w rejestracji „melduję się” kartą chipową i nikt też nie widzi przeszkód, by na jej podstawie wydrukować mi recepty. Odsiaduję swoje w kolejce, wchodzę do gabinetu i tam dopiero słyszę, że albo tu jestem i płacę albo do widzenia za półtora miesiąca.

Czy ja jestem przewrażliwiony czy to jednak jest nie fair?

Kto będąc chorym i stojąc w gabinecie lekarza zgodzi się wyjść i wrócić za kilka tygodni?
Przecież to absurd! Wiadomo, że nikt.

Czy to chodzi o pieniądze? Też, ale nie tylko.
O zasady chodzi, Szanowni Państwo.

Jak zawsze.

środa, 4 maja 2011

O wpływie tow. Lenina na łaknienie

Pierwszy maja. Wiadomo, że w telewizji najpierw od szóstej puszczą pochód z Moskwy, od dziewiątej z Warszawy, wreszcie z innych stolic KDL-ów* i na końcu wyrywkowo z miast wojewódzkich. Na jakąś inną atrakcję nie ma raczej co liczyć. Trza się więc ruszyć. No na pochód, na pochód, bo gdzie?

Nie spotkałem w swoim życiu nikogo, kto poważnie brałby całą tą celebrę. Moi rodzice na przykład (nomen omen) „obchodzili” to święto głównie poprzez uzgadnianie ileż to kiełbasy bez kartek albo cukierków mogą dziś kupić.
W pracy. 
Jak już będzie PO WSZYSTKIM.

 ---------------

Dyrekcja zakładu, w którym pracował mój tata mieściła się w jednej z przecznic ulicy Kościuszki i stamtąd też wyruszał marsz jej pracowników. Wszystko było tak sprytnie zorganizowane, że specjalny sklepik i darmowy obiad owszem były dla każdego, ale dopiero po powrocie z manifestacji. Taki to można powiedzieć mały program lojalnościowy.

A więc dojeżdżaliśmy pięknie udekorowanymi i błyszczącymi w tym dniu wyjątkową czystością tramwajami pod siedzibę firmy, tam w kilkanaście minut organizowano całą grupę wręczając  temu i owemu jakąś flagę lub transparent (a raczej jego połowę), a potem  już ładnie czwóreczkami maszerowali ulicą w dół do Rynku.

I o ile takie na przykład wpinki miał na ubraniu każdy, a i przed flagą nikt się raczej nie wzbraniał, to oczywiście na widok „zawsze słusznych” haseł a także czerwonych sztandarów większość uciekała gdzie pieprz rośnie. Nie pomagały tłumaczenia, że to kolor robotniczy.
„Ruskiej flagi nie będę nosił!” – odpowiadali mniej lub bardziej agresywnie koledzy mojego ojca i on sam także. Mnie zaś jako nieletniego nikt na szczęście o światopogląd nie pytał, tym bardziej że bez przymusu rwałem się do barw narodowych i tym samym byłem już zabezpieczony przed wszelką głębszą indoktrynacją. Nie od dziś wszak wiadomo, że dzieciak jest najlepszym dowodem skuteczności działania SYSTEMU. A dzieciak z flagą to nawet podwójnie. No to niech już ma tą biało czerwoną.

Pochód wolno kroczył obok placu Miarki, kina Rialto i starego dworca, by wreszcie poprzez ulicę 15 grudnia** i Rynek dotrzeć ulicą Armii Czerwonej (normalka, prawda?) do Pomnika Powstańców Śląskich przy Rondzie. Grały orkiestry, śpiewano pieśni, machano flagami, wyciągano w górę transparenty i… wypatrywano telewizyjnych kamer. W końcu nie ma (nie BYŁO) większej radości jak być sfilmowanym w pochodzie. Dziś zapewne ci wówczas sfilmowani z radością podarliby takie taśmy na strzępy, ale wtedy, nawet po stanie wojennym jakoś nikt tak daleko myślami nie wybiegał.

Albowiem jak już wspomniałem żadna to była polityka. Ludzie śmiali się do siebie, plotkowali, opowiadali dowcipy, umawiali się na wódkę i tylko powiewali tymi sztandarami dla za przeproszeniem świętego spokoju swojego i towarzyszy partyjnych.

Na Rynku Lenin wielkości całego budynku spoglądał na tą maskaradę niewzruszenie od lat z wielkiej płachty czerwonego materiału, a wszelkie inne pomniejsze gwiazdy i gwiazdki komunizmu wspomagały go ze sklepowych witryn i okien co bardziej zaangażowanych obywateli. Zaś odświętnie wystrojony tłum szedł dalej. I machał, czym tam akurat mu dali aż do bólu stawów.

Gdzieś tak właśnie „obok Lenina” zaczynało się już słyszeć zapowiedzi spikera (dygresja: Czy to nie śmieszne, że akurat w PRL przez wiele lat zapisywało się to słowo, jako speaker?) ogłaszającego widzom, jaki to zakład, zjednoczenie czy tam inny kombinat akurat maszeruje. I że ZAWSZE maszerował NIE TEN, to też nikomu chyba nie wadziło.

Sztuka jest sztuka – jak to był mawiał parę lat później Bogusław Linda.

I wreszcie trybuna. Na trybunie zaś miejscowi notable. Machanie łapkami, kwiaty***, zaangażowane okrzyki i chóralne śpiewy. Oni udawali przed nami, a my przed nimi. Każdy w duchu jadł już chyba tą darmową kiełbaskę…

Na Rondzie robiliśmy kółko („Maszerują robotnicy ze Zjednoczonego Kombinatu im Róży Luksemburg albo tam innego Marksa! Hurra!!!”) i już zupełnie inaczej, spokojnie wracaliśmy w stronę Rynku, gdzie stały osinobusy, do których ładowano flagi i transparenty. Potem można było dojechać albo dojść gawędząc z kolegami z powrotem do budynku dyrekcji i zasiąść do po stokroć bardziej od socjalizmu jednoczącego naród obiadku…

W sumie poszedłbym jeszcze na taki pochód.
Lubię dobrze zjeść.


-------------------------

* - KDL - Kraje Demokracji Ludowej - powszechnie stosowany w socjalizmie skrót określający zbiorowo wszelakie nasze rzekome "bratnie narody"

** - 15 grudnia 1948 roku Polska (przynajmniej z nazwy) Partia Robotnicza po wchłonięciu Polskiej Partii Socjalistycznej przeobraziła się w Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą

*** - Moja mama po złapaniu czerwonego goździka rzuconego jej w latach 70 przez tow. Zdzisława Grudnia chyba ze dwie noce nie mogła zasnąć... ;))
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.