Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 2 grudnia 2018

Sztuka przez grosse S

Wystarczyło przypadkowe i pospieszne zarazem przejście przez teren bazyliki w Panewnikach i już mię sztuka dopadła i kultura zarazem w postaci pana w wieku lekko późno średnim, czyli zupełnie jak autor tego posta, który to podkładając mi pod nos swojego powiedzmy że smartfona zażądał podniecony niezwykle bym go zdjął z tymże oto obiektem w tle.


Spojrzałem za wzrokiem cokolwiek niespodziewanego tu o ósmej rano przy pięciostopniowym mrozie wyznawcy jak się okazało sztuki w lewo i oniemiałem, albowiem dostrzegłem ni mniej ni więcej tylko... hmm… jakby fragment Guliwera objedzonego arbuzem....
 
 
...który tak naprawdę okazał się chwilę później nie Guliwerem, ani nawet jego częścią, a uwaga, Arką, nie wiem do końca czy tą od poszukiwaczy zaginionej. Wiedza ta sporo by mi dała, jak śmiem sądzić, albowiem wedle opisu z tablicy informacyjnej szklana łódź i drewniana dłoń symbolizować mają kruchość natury i zależność jej od działań człowieka. Dobra, rozumiem. Ścinamy ogromne drzewo, rzeźbimy coś z niego i mówimy, że to dla ochrony przyrody. Spoko. Może być. Kumam czaczę. Najlepszą obroną jest atak. A poza tym nie o dziś wiadomo, że dłoń ma wymiar metafizyczny. Jak na obrazku poniżej.
 
 
Ciekawszym jednak jest dla mnie, że wedle autorów dzieło to wędrować ma przez całe Niemcy... I tu właśnie wiedzy z tablicy mi zbrakło. Czyżby to jakaś nadinterpretacja układu z Schengen? :)).

czwartek, 23 sierpnia 2018

Sługa lokaja

Za osiem dni pewna nie najmłodsza już pani ochroniarka straci pracę. Nie dlatego, że z niej uciekła, coś ukradła albo była pijana, nie dlatego, że non stop chorowała albo pokłóciła się z szefem. Nic z tych rzeczy. Dlatego tylko, że wykonywała swoje obowiązki w ostatnich kilkunastu minutach dniówki w prywatnym ubraniu i została na tym "złapana" oraz dlatego także, że w ocenie przełożonego swoim wyglądem, wiekiem i zachowaniem nie dość dobrze reprezentowała firmę i jej powagę.
 
Nawiązując tym wpisem nieco do książki "Urobieni" muszę jednak stanąć okoniem wobec pojawiającej się wokół niej tezy. Takie przypadki, jak ten o którym mówię, tak przecież podobny do tam opisanych, to nie żaden "wypaczony neoliberalizm" dla którego jedynym ratunkiem ma być rzekomo euro bądź nie euro lewicowość. To, proszę wybaczyć szczerość,  zwyczajne polskie skurwysyństwo, które dobrze się ma w każdym ustroju, bo zawsze gnębi tylko tych, którzy nie mają sił, odwagi lub wiedzy, by się bronić. To ponadczasowe skurwysyństwo, które ubiera ludzi w mundurki, wpaja im wojskowy dryl i policyjną nomenklaturę, wmawia, że praca poniżej dwustu godzin w miesiącu, to lenistwo, a jednocześnie nie potrafi dać wody mineralnej w upał albo długopisów do wypełniania przez nikogo nie czytanych sztampowych raportów. To praco i śmieciodawcy, którzy wchodzą tylnym wejściem każdemu, kto ich wynajmie, ale ludzi, swoich ludzi, dzięki którym mają dochód, traktują jak przedmioty. I przy okazji przyzwalają, choć nikt im takiego prawa nie dał, na to, by wynajmujący ich też tak do tychże ludzi podchodzili.
 
Koniec końców o zwolnieniu pracownika decydować może ktokolwiek w miarę ważny z firmy, która ochronę wynajęła. To tak jakby dajmy na to pasażer po uczciwie opłaconej jeździe spóźnionym jednakże autobusem mógł za to zażądać zwolnienia kierowcy. Głupie? No jasne, że głupie, ale nie w ochronie, bo ona w Polsce ze zdrowym rozsądkiem nie sąsiaduje nawet przez ścianę.
 
I oto proszę, nasz wspomniany wyżej pan Ważny, niczym Chińczyk pod pokładem statku płynącego do Europy "wykonuje telefon", po którym ktoś uważający się za szefa, ale tylko wobec pracowników, bo wobec wynajmujących jego firmę usłużny prawie jak spinacz z pakietu Office, trzask prask oznajmia, że pani może swoje manatki zabierać albowiem podpadła straszliwie.
 
Nieważne, że najpierw, widząc ją, wiedząc ile ma lat, jakie doświadczenie, głos, posturę itp. przyjął ją do pracy, nieważne, że sam skierował na taki a nie inny obiekt, nieważne, że to on powinien ponosić odpowiedzialność za jej doszkolenie, i bez znaczenia tu również, że skuteczność całego systemu ochrony tegoż obiektu z nią czy bez niej jest porównywalna ze skutecznością przeciętnego płynu na porost włosów, nic to, powiadam wam. Liczy się tylko, że wobec MIŁOŚCIWIE NAM PŁACĄCEGO można wykazać się dynamiką i zdecydowaniem. Taki drobiazg, że w zgnojeniu swojego pracownika, to już można pominąć.
 
Za osiem dni będzie wolne miejsce w pewnej firmie ochroniarskiej. Uczcie się dzieci, bo jak się nie będziecie uczyły, to wy też możecie tam kiedyś trafić... 
 

sobota, 28 lipca 2018

Kto odpowiada za zakup przesłany listem zwykłym?

Ktokolwiek kupował na Allegro z pewnością zna opisy z aukcji albo maile przesyłane mu po zakupie z informacją o tym, że listy zwykłe giną i sprzedawca nie ma na to wpływu. I choć jedno i drugie jest prawdą, to wcale to nie oznacza, że sprzedający za taki list nie odpowiada.
 
Często kupuję książki, odzież, jakieś drobiazgi do roweru, narzędzia i temu podobne. Większość tych rzeczy spokojnie mieści się w liście. Z racji ich relatywnie niskiej wartości wolę wybierać przesyłki najtańsze, paczkę w Ruchu, paczkomat albo list ekonomiczny. Właśnie przy korzystaniu z tego ostatniego sposobu często natykam się na ostrzeżenia, uwagi i sugestie, aby zmienić formę transportu. NIGDY tego nie robię. I już nawet nie dlatego, że stara książka za trzy złote albo podkoszulek za piętnaście "nie zasługują" na coś lepszego, ale dlatego, że nie ma ku takiej zmianie żadnych realnych podstaw.
 
Sposoby dostawy dobiera sprzedawca adekwatnie do wymiarów, wartości i innego rodzaju specyfiki towaru. Proponując określone formy wysyłki pośrednio sam przyznaje, że spełniają one potrzebne warunki i zapewniają bezpieczeństwo tak towaru sensu stricto jak i samego doręczenia. Aukcja jest zatem zamkniętą całością -  ktoś oferuje nam towar X wespół z możliwymi formami dostawy, na przykład Y czy Z. Dokonując wyboru cały czas mieścimy się w ofercie sprzedającego, w tym co on nam, a nie my jemu zaproponowaliśmy. A zatem sprzedawca odpowiada tak samo za przesyłkę kurierską jak i za list ekonomiczny. Brak możliwości reklamowania tego drugiego u przewoźnika niczego tu nie zmienia. Tak samo zresztą jak nieważne od początku do końca są zapisy w rodzaju "za list ekonomiczny nie ponosimy odpowiedzialności" albo "wysyłka listem zwykłym na wyłączną odpowiedzialność kupującego".
 
Sprzedawca ZAWSZE odpowiada za towar, w tym jego uszkodzenie w trakcie dostawy do momentu otrzymania go przez kupującego.
 
Podstawą prawną jest tutaj artykuł 548 Kodeksu Cywilnego a jej uzasadnienie bardziej przystępnym językiem ułożył dla nas nieoceniony UOKIK (LINK)
 
Pamiętajmy też o tym, że brak dowodu odebrania przesyłki nie oznacza, że nie możemy walczyć o swoje prawa w przypadku gdy nam jej nie dostarczono. Kierując sprawę czy to na policję czy też tylko do sporu w serwisie Allegro (lub innym) ponosimy przecież, a może dokładniej, godzimy się ponieść odpowiedzialność za podanie nieprawdy. A więc upraszczając tu naszym dowodem jest nasze słowo.
 
I jeszcze kwestia samego doręczania, nieco może poboczna, ale nie najmniej ważna. Niektórzy sprzedawcy sugerują, że odpowiednio większy gabaryt listu oznaczać może, że utknie on gdzieś w urzędzie pocztowym i ani nikt go nam nie doręczy ani nie zaawizuje. Jest to bzdura. Po pierwsze awizuje się każdą przesyłkę i to więcej niż raz. Po drugie gabaryt może spowodować co prawda, że listonosz od awiza zacznie i tutaj wściekanie się, że byliśmy w domu nic nam nie da, albowiem przesyłki co do których jasnym jest, że nie wejdą do skrzynki nie muszą być przez niego taskane w torbie, ale i tak awizacja jest jego obowiązkiem.
 
***
 
Kupiłem przedmiot z wysyłką listem ekonomicznym.
Przesyłki nie otrzymałem.
 
1. Kontaktuję się ze sprzedawcą. Proszę o informację, kiedy list został wysłany. Sprzedawca posiada księgę nadań, w której, mimo, że list był zwykły, są moje dane adresowe, data wysłania oraz stempel poczty (oznacza to nota bene, że można na upartego reklamować niewykonanie usługi właśnie przez pocztę, ale to w tej chwili zostawmy) więc mogę go poprosić o przesłanie zdjęcia tegoż dokumentu jako dowodu.
2. W swoim urzędzie pocztowym sprawdzam czy nie oczekuje na mnie jakaś spóźniona przesyłka, ewentualnie czy jej gabaryt nie spowodował, że pozostała tam bez próby doręczenia.
3. Ponownie kontaktuję się ze sprzedawcą jeśli nie otrzymałem przesyłki i informuję go, że jest jego obowiązkiem mi ją dostarczyć lub oddać pełną wpłatę. W razie odmowy zakładam spór na Allegro oraz/lub przygotowuję się do złożenia wniosku na policję. Racja jest po mojej stronie, prawo także.
 
Nie dajmy się spryciarzom manipulować!

sobota, 7 lipca 2018

Jazda bez trzymanki

Katowickie rowery są w coraz gorszym stanie. Pisałem już o tym parokrotnie, ale dziś podkreślić chciałbym inny niż tylko estetyczno użytkowy aspekt problemu. Jest nim nasze, użytkowników, zdrowie i życie. O ile bowiem rower odrapany czy skrzypiący może irytować, a kiwający się koszyk na przykład uniemożliwić przewiezienie czegoś, o tyle uszkodzone hamulce czy przerzutki, to już realne zagrożenie na drodze. O tym zdaje się operatorzy zapomnieli.

Co najmniej kilka razy w tym roku trafiłem na rowery, w których przedni hamulec był de facto atrapą. Owszem, pozwalał trochę zwolnić, ale zatrzymać się już nie. Wyobraźmy sobie, że ktoś przyzwyczajony z większości obecnie rowerów do hamulców tylko ręcznych zapragnie z niego skorzystać w sytuacji zagrożenia... Przekombinowane? Nie sądzę, ale w porządku, może wobec tego inaczej. Niech nam przy jeździe z ostrej góry spadnie łańcuch...

Przerzutki to w ogóle osobny temat. Zmorą miejskich rowerów jest brak któregoś biegu, z przewagą najważniejszego, czyli dwójki. Osobiście takie rowery zwykle odstawiam od razu, ale czasem jakieś usterki dają o sobie znać dopiero podczas jazdy i co wtedy? Przykład? Służę. Jadę na trójce (najszybciej, z największym zużyciem siły), dojeżdżam do skrzyżowania, redukuję na "składakowo miejską" dwójkę i czekam na zielone światło. Potem ruszam, przyspieszam i chcę znów wrzucić najszybszy bieg, bo w końcu nie jadę samochodem i nie mogę wlec się zbyt długo, gdy zielone zaraz gaśnie. Zamiast trójki słyszę strzały (w czternastej sekundzie, ha ha ha) i nagle mam jedynkę. Nextbike ode mnie również. Albowiem gdyby ktoś nie wiedział pierwszy bieg oznacza, że kręcę jak oszalały, a ledwo jadę. A rzecz dzieje się, przypominam, na środku skrzyżowania. Pomijam już przy tym nawet zaburzenie równowagi grożące wywrotką, gdy naciskając pedały zamiast stawiającej typowy opór dwójki wpadnie nam jedynka.

Jeżeli rowery miejskie serwisowane są tylko po zgłoszeniu użytkowników albo po tym jak w systemie ktoś zarejestruje, że dany egzemplarz stoi np. trzy dni i nic, to pozostaje nam czekać na tragedię. Bo ona nastąpi prędzej czy później. I niczego nie zmienia tu fakt, że za większością awarii z pewnością stoją demolujący z wielkim zaangażowaniem nasze rowerki wszelacy Janusze i Sebixy o Grażynach i Karynach nawet nie wspominając.

Za to płacimy operatorowi by móc jeździć, ale przede wszystkim płacimy za to, żeby móc jeździć bezpiecznie.

I dopóki nie pojawią się kontrole stałe i częste (a w każdym razie dużo częstsze niż obecnie), w czasie których mechanik na danej stacji będzie MUSIAŁ zrobić na każdym z rowerów paru kółeczek dla próby, dopóty stąpać, pardon, jechać, będziemy wszyscy na krawędzi przepaści.


===============================
POZA KONKURSEM

Od niedawna pojawiły się w ofercie Nextbike'a rowery towarowe, zwane nie wiedzieć czemu z hiszpańsko angielska rowerami cargo. Wynalazek ten, skądinąd bardzo pomysłowy i potrzebny,  przypiąć można przy zdawaniu jedynie do skrajnego słupka i to łańcuszkiem, bo mój przynajmniej egzemplarz bolca do zatrzasku nie posiadał. I teraz zaczynają się schody. Oddanie roweru z przypięciem łańcuszkiem nie jest możliwe jeśli są wolne zamki, a wolne zamki nie pozwalają towarowego wpiąć, bo ten z kolei jest w tej kwestii jakby wykastrowany :)

Aplikacja mobilna nie pomaga, terminal także, a telefon do biura obsługi wymaga płacenia, czekania, podania iluś danych osobistych i gimnastyki by usłyszeć konsultanta, któremu chyba kupiono mikrofon na targowisku staroci...

Lubię to!


czwartek, 7 czerwca 2018

Dni wyłączone

Każdy z nas ma chyba jakiś swój ulubiony film i ulubioną z niego scenę. Jedną z takich scen i jednym z takich filmów jest dla mnie od lat "Wielki Szu", prosta a uniwersalna zarazem opowieść o życiu, w której historia karcianego oszusta i jego ucznia są tylko pretekstem do wielu zmuszających do myślenia kwestii dotykających bardzo szerokiego spektrum zagadnień. Cytaty można by mnożyć, zresztą kto je lubi, powinien jak ja zaopatrzyć się w książkę na podstawie której film powstał, ale dziś zatrzymam się nad chwilą która nie wiedzieć dlaczego uderza mnie zawsze najmocniej, choć nie pada w niej ani jedno słowo.
 
Oto uczeń głównego bohatera, zafascynowany magią kart i możliwościami jakie daje manipulowanie grą przegrywa wielką walkę do której jak sądził perfekcyjnie się przygotował i w którą też, co gorsza, włożył wszystkie swoje i nie tylko swoje pieniądze jakimi w danej chwili mógł dysponować. Ucieka z hotelu w którym toczyła się owa gra, mało nie wpada pod samochód i wbiega na dworzec kolejowy. W kolejnym ujęciu widzimy go budzącego się po kilku godzinach w poczekalni. Wstaje wolno, poprawia ubranie, przeszukuje kieszenie. Znajduje jakieś drobne i za nie w kiosku kupuje talię kart. Tak właśnie przejmuje od swojego mistrza to czego naprawdę chciał. Pragnienie zemsty, pragnienie odzyskania z jednej strony swojej moralnej niewinności, której odzyskać nie sposób a z drugiej kupienia poprzez grę tego, czego nie był w stanie zdobyć żyjąc normalnie wcześniej.
 
Często wracam do tego fragmentu filmu i fascynuje mnie tak dobrze znany z własnego życia moment w którym natłok zdarzeń, wzruszeń, nerwów paradoksalnie powoduje uspokojenie, wyciszenie i wreszcie sen. Ileż razy przechodziłem coś takiego w życiu! Zasypiam i budzę się z innym już, niekoniecznie lepszym, ale na pewno spokojniejszym spojrzeniem na swoje tu i teraz. Najprawdopodobniej jest to taka sztuczka naszego mózgu, który po śnie traktuje wszystko co wydarzyło się przed nim jako przeszłość, wczorajszy czy przedwczorajszy dzień. Ta naturalna tama pozwala skupić się nam na sytuacji TERAZ, z dystansem od wszystkiego co ją WCZEŚNIEJ, choćby kilka godzin wcześniej, spowodowało.
 
Pamiętam wiele takich tam postawionych przez moją psychikę gdy było naprawdę źle. Kiedyś była to jakaś kłótnia, innym razem coś głupiego co bezwiednie zrobiłem, czasem zerwanie z kimś albo utrata pracy, pewnie też wiele innych spraw od których trzeba było się szybko odgrodzić. Dziwne, że tak proste rozwiązanie działa, ale że działa nie mam wątpliwości.
 
Jakby wersją tego, wersją łagodniejszą i pomagającą w mniejszych problemach jest coś, co nazywam bocznym torem. Ten boczny tor to nic innego jak wyłączenie się na dzień czy dłużej od wszystkiego co nas dyscyplinuje. Od pracy, od rodziny, od znajomych, od obowiązków domowych i w ogóle od rzeczywistości. Życie na jałowym biegu. Też pomaga, byle oczywiście z jednej strony z tym nie przesadzać a z drugiej nie karać się potem za to wyrzutami sumienia.
 
Długi czerwcowy weekend był dla mnie takim bocznym torem. Przystankiem od wszystkiego. Plany malowania pokoju, koszenia ogrodu, jakiejś małej lub większej wycieczki poszły na bok. Wyłączyłem budzik. Spałem, ile potrzebowałem. Z czystym sumieniem ograniczyłem się do leniuchowania przed komputerem, telewizorem, ze słuchawkami na uszach albo książką przed oczami. Po kilku miesiącach sporego przyspieszenia w moim życiu postanowiłem wysiąść na chwilę z tego ekspresu. Jak się to niebyt ładnie mówi spauzować. Nie żałuję.
 
W niedzielny wieczór ogoliłem się, przygotowałem wszystko do pracy, nastawiłem budzik i ustaliłem co zrobię w poniedziałkowe popołudnie. Ułożyłem swoje rzeczy i swoje życie na miejsce. Wróciłem do gry.


 
 
 

sobota, 2 czerwca 2018

"Urobieni", czyli zbierając na peronówkę

 
Spotykamy się pewnego szarego zimowego dnia na katowickim dworcu, w miejscu tyleż przypadkowym, co i jak się później okaże, symbolicznym. Dworzec to wszak miniatura współczesnego świata, obszar w wiecznym ruchu, z tysiącami ludzi przemieszczającymi się w różnych kierunkach pomiędzy rozmaitymi małymi rzeczywistościami, w których funkcjonują, funkcjonować będą albo od których uciekają.  Z pozoru można by uznać, że tylko cel, długość i jakość tych podróży ich od siebie różni, ale przecież są tu i tacy, którzy z różnych powodów nigdzie nie jadą. Ciężko ich dostrzec, ale z pewnością są. I to o takich jak oni będzie ta rozmowa.
 
 
Marek Szymaniak – „UROBIENI”
Wydawnictwo Czarne 2018
(zdjęcie okładki pochodzi ze strony wydawnictwa)
 
 
W 1989 roku Polacy przekroczyli ustrojowy Rubikon nie mając pojęcia, co czeka ich po drugiej stronie, ale nie mając też żadnej liczącej się alternatywy. Uświadamiani przez polityków i media o konieczności zmian nie zauważyli, że sedno kapitalizmu, jakim jest organizacja pracy zamieniono w polskiej wersji prawie wyłącznie na jej wydajność, i to właśnie stało się później jedną z przyczyn pojawienia się „urobionych”. Kilku pokoleniom wmówiono bez mrugnięcia okiem, że są winne słabej kondycji gospodarki, ponieważ pracowały źle, za mało, za krótko, zbyt wolno i tak dalej, przechodząc do porządku dziennego nad tym, gdzie, jak, czym i pod czyim kierownictwem ta praca była wykonywana. Musicie biec szybciej – zdawali się później przez lata twierdzić politycy i przedsiębiorcy, dodając tylko półgębkiem – ale buty kupcie sobie sami. Normalność poprzedniego ustroju będącą paradoksalnie wcale nie tak daleką od normalności zachodniej Europy, czyli ośmiogodzinny dzień pracy, wolne weekendy i pensje mniejsze lub większe, ale zawsze pozwalające przeżyć, uznano i nierzadko uznaje się do dziś za lenistwo, postawę roszczeniową albo zawodową bierność. Od tego sprowadzenia do parteru krok już tylko był do wmówienia, że piwnica to dach, co też stało się, gdy w miejsce dużych wymagań weszły próby szeroko rozumianego ograniczania czy wręcz łamania prawa pracy, jednego z tych, które budują podstawową sprawiedliwość społeczną współczesnego świata.

Pojawili się zatem urobieni. Urobieni ciężką pracą, dyscypliną, wymaganiami i wyścigiem szczurów dotykającym każdej już chyba branży starzy i średni, ale, co kto wie czy nie jest gorsze w skutkach, także urobieni młodsi, urobieni, bo wpasowani w za ciasny kostium zdeformowanego kapitalizmu już od pierwszego dnia i nie wiedzący nawet, że to nie jest normalne. 
 
Pracują dużo lub o wiele za dużo, ale czasem nie pracują wcale, bo tej pracy dla nich nie ma. Ledwie wiążą koniec z końcem za trzycyfrowe wypłaty lub inkasują co miesiąc grube tysiące nie mając nawet kiedy ich wydać, bo oddający za nie swój czas, młodość, rodzinę, marzenia. Godzący się na utratę swoich praw i swojej  godności w imię przetrwania lub w imię utrzymania wysokiego standardu. Ci po studiach i ci po podstawówkach. Maklerzy, portierzy, drobni przedsiębiorcy, sprzedawcy, sprzątaczki, pracownicy produkcji.
Urobieni zniewoleni i urobieni dopasowani. 
 
Jestem jednym z nich. Urobionym. Dziś siedząc na katowickim dworcu kolejowym za przykurzoną budką z fastfoodem jak za ucieleśnieniem nowej Polski, która adoptowała mnie w 1989 roku opowiadam o swoim życiu i słuchając sam siebie przechodzę przez nie po raz drugi. Nie jest to łatwe, bo człowiek, do którego mówię, jest już z innego pokolenia i pewne sprawy dla mnie oczywiste widzi inaczej. Ale ma to i swoje dobre strony, bo właśnie jego reakcje powodują, że sam w kilku momentach spoglądam na swoje doświadczenia z dystansem. Nie próbuję nawet jak początkowo miałem ochotę się usprawiedliwiać, kreować, korygować. Po prostu opowiadam. Rozmawiamy tak bardzo długo. Przechodzę jeszcze raz, prawie jak na Sądzie Ostatecznym długą drogę od normalności do współczesności.  Tuż obok pulsuje świat, przebiegają ludzie, odjeżdżają i przyjeżdżają pociągi, zmieniają się godziny. Mówię, mówię, mówię. Wreszcie wstajemy, podajemy sobie dłonie i żegnamy się. Schodzę w ciemność do podziemnego przystanku, skąd zabierze mnie do domu ten sam od lat żółty autobus.  
 
Więc to już? Wszystko?
Nawet nie byłem na peronie.
 
---
 

Urobieni, to książka, w której dziennikarz TVN-u Marek Szymaniak opisuje życiorysy tych, którzy w zderzeniu ze współczesnością rynku pracy przegrali. To grupa bardzo różnych osób z różnymi charakterami, wiekiem, pozycją społeczną czy wykształceniem. Ich przegrana także bywa różna. Jedni stracili pracę, inni pieniądze, jeszcze inni godność, a wcale niemała część życie prywatne. Ich reakcje na to również były odmienne. Spotkamy tam tych, którzy się pogodzili i poddali, tych, którzy nigdy nie zaprzestali walki, takich, którzy postanowili zacisnąć zęby i wyciągnąć z realiów ile się da i wreszcie, czemu nie ma się co dziwić, tych, którzy zdecydowali odwzajemnić się codzienności pięknym za nadobne i spróbować oszukać ją choć trochę w zemście za to, że ona oszukuje ich. Ale to nie te konkretne osoby są tu sednem. Ta książka to przede wszystkim obraz ostatnich 28 lat polskiej historii, który powinni poznać i przemyśleć ci wszyscy, którzy uważają, że podczas tak zwanej transformacji przegrali tylko ci, którzy nigdy nie spróbowali zrobić niczego, by się zmienić. Jedna z tych opowieści jest o mnie.
 
PREMIERA 27 CZERWCA 2018

 ---
 
 
 

poniedziałek, 21 maja 2018

Odjazd w marzenie

Wyobraź sobie starą, na wpół już zarośniętą drogę, z której od dziesięcioleci nikt nie korzysta. Ta droga donikąd nie prowadzi, nie ma celu, nie ma wartości, nie ma swojego punktu przetargowego. Wszyscy mijają ją obojętnie, sądząc, że nie może im niczego zaofiarować. Setki samochodów każdego dnia przemykają przez pobliskie skrzyżowanie we wszystkich kierunkach, ale żaden tu nie skręca, nie zwalnia, nie zatrzymuje się nawet na sekundę.  Mamy do załatwienia tyle spraw, zdają się krzyczeć, tak bardzo nam się spieszy, musimy zdążyć! Na jutro, na dziś, natychmiast!

Przystań na chwilę. Spójrz. Spod trawy widać jeszcze kamienie, które wiele lat temu ktoś tutaj ułożył. Ktoś, kto wierzył, że do wyjątkowych miejsc nie mogą prowadzić proste drogi.
Zrób krok. Zejdź z asfaltu. Poczuj pod nogami nierówność i chropowatość, którą czas ledwie wygładził, ale nie zdołał odebrać jej kształtu. Przestąp na kolejny kamień, a potem na następny. Za Twoimi plecami opada teraz zasłona drzew. Spójrz przed siebie. Z naprzeciwka pod górkę wolno wspina się ciągnięty przez czarnego konia wóz z mlekiem. Kopyta i stalowe obręcze kół wybijają zgodny rytm, ten sam każdego dnia. Woźnica uchyla na Twój widok kapelusza. Obejrzyj się gdy Cię minie.  Na ostatniej bańce przysiadł ogromny żółty motyl, ledwie widoczny w promieniach słońca. Ciekawy świata wybrał się w podróż tam, dokąd może nie zaniosłyby go skrzydła.
Ale co to? Noc? Już noc zapadła. Tak szybko dzisiaj. Zza drzew błyska światełko. Nie bój się. To tylko lampa w rękach małego chłopca. Czeka tu na swojego ojca, który będzie wkrótce wracał z szychty w kopalni. Widzisz? Malec też się Ciebie przestraszył. Uśmiechnij się do niego, to przecież on jest odważniejszy stojąc tu samotnie w ciemnościach.

Zakręt. Droga opada teraz stromiej w prawo. Już świta.
Śmiechy, krzyki, odgłos kilkudziesięciu par ciężkich podkutych butów.
Śpiewają nierówno, ale głośno machając do Ciebie mimo irytacji dowódcy.

Lachen scherzen, lachen scherzen, heute ist ja heut'
Morgen ist das ganze Regiment wer weiß wie weit.
Das, Kameraden, ist des Kriegers bitt’res Los,
Darum nehmt das Glas zur Hand und wir sagen „Prost”.


Ale już cisza. Las staje się coraz ciemniejszy.

Ten żołnierz ma inny mundur, brudny i podarty, wyraźnie się boi, rozgląda, czeka na kogoś ukryty za wielkim pniem.
Jest! Ach, więc to ona!
Dziewczyna rzuca mu się w ramiona. Chyba bardzo długo się nie widzieli. Teraz i on śmieje się jak tamci... pięćdziesiąt lat wcześniej.

Gdzie jesteś?

Droga nagle się urywa.
W ogromnej tafli wody połyskuje słońce.

Przed Tobą plątanina leśnych ścieżek. Małych i dużych. Jasnych i pozarastanych. Tych zrytych końskimi kopytami i tych ubitych twardymi podeszwami skórzanych butów. Drogi do tęsknot, do marzeń, do łez i do uśmiechu. Drogi do domu i drogi w świat.

Jeżeli masz odwagę by zatrzymać się, gdy wszyscy idą, będziesz także mieć odwagę iść, gdy wszyscy się zatrzymują.

Ruszaj!

sobota, 19 maja 2018

Raport służbowy

Pamiętam doskonale dzień w którym po raz pierwszy w życiu ubierałem na swój portierski dyżur irytujący mnie wcześniej u innych firmowy czarny mundurek. Był nowy, pachnący, ładnie zaprasowany, świetnie skrojony (nie twierdzę, że od Hugo Bossa, ale skrót nazwy firmy pewne historyczne skojarzenia budził)  i po prostu dodający męskości. Dopiąłem ostatni guzik i niepewnie spojrzałem w lustro...
 
O Boże...
Wyglądałem świetnie!
 
Oto ja, pierwszy w naszej uczelni, którzy podjął na wszystkich możliwych frontach walkę przeciwko przekazaniu cywilnych portierów do jakiejś tam ochrony, także pierwszy założyłem ochroniarski uniform, gdy już stało się jasne, że ani związki zawodowe ani nasi przełożeni palcem nie kiwną by przeciwstawić się decyzji "żelaznej kanclerz". Wczoraj biegałem po kampusie z listami zbiorowymi, wysyłałem petycje do mediów, ministerstw, Inspekcji Pracy i kogo tam jeszcze, tłumaczyłem, wyjaśniałem, pobudzałem do walki, a dziś szedłem wyprostowany po korytarzu napawając się stukotem butów...
 
Zdziwione a częściej zgorszone wręcz miny i komentarze moich koleżanek i kolegów rekompensowało mi w dużej mierze nagłe po "zmilitaryzowaniu" przejście z odwiedzającymi uniwersytet policjantami z dzień dobry na cześć oraz wcale głośne westchnienie pewnej ładnej pani, gdy zobaczyła mnie któregoś wieczora w niebieskiej koszuli poprawiającego na jej widok krawat. Marsowa mina, surowy głos, sztywniejsza postawa, stopniowo rodzące się przekonanie o posiadaniu jakiejś wyimaginowanej władzy. Zachorowałem.
 
Setki tysięcy koleżanek i kolegów po fachu przechodziło to wcześniej lub przechodzi obecnie, a nie ma się co łudzić, że na nich historia się zakończy. Choroba pagonowa jak ją sobie nazwałem będzie trwała jeśli nie zawsze, to przynajmniej dopóty, dopóki istnieć będą miejsca w których choćby najmniejszą władzę nad innymi otrzymywać będą osoby, które nie mają władzy nad samym sobą. Każdy z nas spotkał w swoim życiu takich "zainfekowanych". To, żeby trzymać się tylko ochrony, ci na przykład portierzy, którzy gonią po parkingach, galeriach handlowych czy szkołach z nieśmiertelnym jak sama branża "Eeee, kolego! Tam nie wolno!", to także ci, którzy próbują nam grozić, gdy nie mają do tego podstaw, szarpią się z nami, krzyczą, wchodzą w niepotrzebne dyskusje, a jednocześnie nie potrafią czegokolwiek wyjaśnić czy załatwić NAPRAWDĘ. To wreszcie i przede wszystkim jako ich najbardziej wyrazista medialnie i skondensowana forma słynny nocny portier z filmu Kieślowskiego, który zainspirował mnie do stworzenia tytułu tego bloga.
 
Można powiedzieć, że jak każda choroba i ta ma swoje stadia. Gdy wczorajszy hydraulik albo kierowca dziś w mundurze twierdzi, że przyczepa kempingowa to posterunek a spacer wokół budowy i obsikanie drzewa w kącie to patrol, możemy mu to wybaczyć. Gdy wściekły emeryt tłumaczy nam wymachując rękami, że tu parkować nie wolno - także, bo tutaj w każdym przypadku granicą jest zwyczajna ludzka kultura a punktem odniesienia konkretna sytuacja. Nasza i jego. Są jednak przypadki bardziej delikatne, a zarazem groźniejsze.
 
Mężczyzna sprawdza detektorem dziesiątki osób wchodzących i wychodzących z pewnej instytucji. Czasem gdy jest zmęczony sprawdza wyłączonym, żeby było szybciej. Większość i tak tego nie zauważy. Czasem go włącza i kontroluje naprawdę. Ludzie wyjmują wtedy pęki kluczy, portfele, telefony i co tam ciekawego mają. Unoszą lekko ręce i sprawdzani są po raz kolejny. I następny, i dalej. Taśmówka.
 
Pusty korytarz, ładna, młoda dziewczyna. Detektor jakimś cudem włączony. Piszczy. Komuś innemu nasz bohater poleciłby wyjąć zawartość kieszeni i sprawdził go jeszcze raz. Jej, na oczach kilku obojętnie pracujących niedaleko mężczyzn poleca zdjąć sweterek i podnieść ręce do góry. Nie jak reszta petentów, o trzydzieści centymetrów od ciała, ale wyprostowane, wysoko nad głowę. I jeszcze stanąć z boku, blisko, bliziutko...
I nie komentować, skoro inni nie komentują.
 
Ochroniarz? Portier? A skądże!
Cieć.
 
***
 
Moja choroba pagonowa zaczęła się i skończyła dawno temu na poczuciu wyprzystojnienia po założeniu mundurka. Jakieś tam miny i ton głosu na szczęście nigdy nie przeszły na jakość i technikę mojej pracy. Mimo zmilitaryzowania nadal pisałem skargi na łamanie prawa, wydawałem gazetki, walczyłem o sprawiedliwość. Dziesiątki osób mogłyby to potwierdzić. Na każdym z wielu obiektów jakie w swojej karierze poznałem słyszałem pochwały. Za skuteczność, kulturę i samodzielność, nie za wymądrzanie się i pomiatanie innymi. Tym samym, mimo, że od 2016 roku jestem już kimś innym, to duchowo zawsze już będę portierem. Jedynym który rzeczywiście zaistniał w Internecie i tym, który słówko Portier wprowadził do Wikipedii. To zobowiązuje.
 
Odnalazłem przełożonego tego pana w miejscu które tego dnia odwiedziłem. Złożyłem na niego oficjalną skargę. Mam nadzieję, że zaboli.
 
Ma boleć, cieciu!


EPILOG Z CZERWCA 2018

Obecnie służbę pełni obsada damsko męska. Mężczyzna ma prawo kontroli tylko mężczyzn, kobieta, tylko kobiet. Nieskromnie uważam, że zmiana ta nie nastąpiłaby bez mojego udziału...

sobota, 12 maja 2018

Potrzymaj mi piwo, Sebuś!

Bez głębszej analizy takie oto małe januszowo sobotnio grillowe spostrzeżenie.
 
Jest ci sobie gazetka naszego świętego narodowego marketu portugalskiego, a w niej kiełbaska dwojga imion spakowana do jednej torebki. Rzecz nie powiem, dobra, pomysłowa, a przede wszystkim pozwalająca znacznie urozmaicić posiłek bez płacenia za dwie różne wędliny. Przynajmi na piwo zostanie dla tate. Wszystko gitara, ale nie do końca albowiem proszę spojrzeć:
 
Zarówno na stronie internetowy jak i we gazetce papirowy i elektroniczny mamy kochani wy moi cóś takiego, łoo.
 
 
 
 
Znajdujemy toto kiełbase (najczęściej pomiędzy płynem do płukania a dżemem z krewetek, żeby było ciekawiej) i kupujemy. Jak prawdziwi janusze płacimy gotówką i to taką po złotówce "żeby się pozbyć".
 
 
Wieczorkiem Grażyna zaparzy nam herbatki w szklankach co to je w 88 kupilim w tym sklepie, co go już nie ma, tam, koło tego, co zlikwidowali jak Balcerowicz na nas napadł. Sebuś zapuści tate Modern Talking Szeri szeri lejdi (głośniej daj, niech wiedzą, że mamy Kasprzaka!) i powspominamy stare dobre czasy przy kanapeczkach z pomidorkiem i wędli...
 
KURŁA!
KUUUUUUUUUUUUUUUUURŁA!!!!!
 
No bo tak.
Tu wszysko w porządku, co nie?
 


 Ale już tutaj wcale...

 
Te dżeronimy jedne z martinsami na spółe nas Grażyna oszukały!

 
We reklamie dali że sto gram, we gazetce, że sto, na paragonie, że sto i nawet na opakowaniu zaznaczyli, że 96% mięsa z kurczoka i 100 gram kiełbasy z czegoś tam co przechodziło obok rzeźni jak robili. Na pierszyraz wygląda to też jak 100 g opakowanie i 96 - procent mięsa w mięsie. A tymczasem prawda jes okrutna...


 
 
Jak tu żyć, Grażyna, jak żyć? Wszyskie przeciwko nam!



 
 

sobota, 28 kwietnia 2018

Frankie Goes to Hollywood

Przyznaję, nie jest to spostrzeżenie które można by nazwać aktualnym, ale że jest, warto o nim wspomnieć. Taki drobiażdżek. Osiedle Franciszkańskie na pograniczu Ligoty i Kokocińca. Franciszkańskie rzecz jasna od bazyliki franciszkanów, nie od Franciszka na przykład Pieczki a tym bardziej Franka Kimono. I po franciszkańsku skromne. Kiedyś, ładnych kilka lat temu, prowadziłem korespondencję z administracją tegoż miejsca u której usiłowałem uzyskać informację czy i jakie działania rekultywujące zastosowano na terenie budowy przed jej rozpoczęciem. Odpowiedzi nie otrzymałem. To znaczy nie, żeby nie przeinaczyć, odpisano mi, a owszem, pytaniem czy kupiłem lub zamierzam kupić mieszkanie. Odpisałem, że nie, ale chcę wiedzieć. Odmówiono mi tej wiedzy. Może nie chcieli się chwalić? Skromność to wszak wielka cnota.
 
No to niewiedzącym, tudzież nowym i bardzo młodym przypomnę tylko, że zanim powstało osiedle przez plus minus sześćdziesiąt lat działał na jego terenie PEMUG - Przedsiębiorstwo Montażu Maszyn i Urządzeń Górniczych, firma bynajmniej nie zajmująca się hodowlą stokrotek, stąd jak sądzę dociekanie moje miało sens...
 
Dziś (dopiero) zauważyłem inny jeszcze wymiar skromności właścicieli osiedla. Widoczny zresztą na moim zdjęciu zamieszczonym poniżej. Mamy tu nazwę miejsca oraz zarys sylwetki panewnickiej bazyliki franciszkanów. Niby logiczne, ale jednak nie do końca, bo na obrazku krzyży się nie uświadczy... Więc może to nie bazylika, a tylko jakieś wieże? A osiedle zbudowano ku czci na przykład słynnego zespołu od "rilaks, dontułyt"? :))
 
 

niedziela, 22 kwietnia 2018

Nasze małe Need for speed

W panewnickich lasach, niedaleko pętli autobusowej i słynnego opuszczonego szpitala nazywanego przez naiwnych willą Chruszczowa znajduje się bardzo interesujące miejsce. Jest to kilka wyasfaltowanych placyków poprzedzielanych zaroślami, które kiedyś (placyki, nie zarośla) były terenem rozmaitych zakładów pracy, w większości dawno już dziś zburzonych. Od ładnych paru lat jeśli nie dłużej odbywają się tu nielegalne wyścigi samochodowe, a dokładniej rzecz ujmując bardziej może pokazy gromadzące całkiem sporą publiczność. Wielu osobom mieszkającym na Zadolu czy w Ligocie to przeszkadza, ponieważ niewątpliwie pisk opon słychać bardzo daleko, ale z drugiej strony nic złego się tu nie dzieje, a też sami kierowcy nikomu, poza swoimi maszynami, krzywdy nie wyrządzają.
 
O tym, że mają talent świadczy choćby ten krótki filmik jaki dziś nakręciłem. Może jest to jakiś niewykorzystany potencjał? Nie wszystko w końcu co młode i krnąbrne jest złe. Zamiast skarg i narzekań, zamiast straszenia się nawzajem może by tak ktoś pomyślał o ucywilizowaniu tej okolicy? Teren można ogrodzić, oświetlić, co nieco uporządkować i z pewnością wprowadzić jakieś ograniczenia czasowe organizowania tu takich rajdów. W zamian zyskamy ciekawe miejsce, coś idealnego dla młodych i nie tylko, możliwość zarobku (fast foody itp.) i przede wszystkim niekonwencjonalną rozrywkę pozwalającą realizować ludziom swoje pasje i także wpisującą się w nowoczesny wizerunek miasta.
 
Las? Zwierzęta? Jedno i drugie jak na śląskie warunki i tak na razie ma się nieźle. Skoro nie myślimy o nich prowadząc nowe drogi i budując nowe osiedla nie bądźmy nadgorliwie obłudni legalizując i cywilizując to, co i tak już jest, a co może być lepsze, bezpieczniejsze i ciekawsze dla dobra wszystkich.
 
Ja jestem za.  
 
 
 
 
 

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Tyle samo prawd...

Czasem w życiu bywa tak, że słyszy się bicie własnego serca, a może zresztą bardziej nawet odczuwa niż słyszy. Świat zwęża się wtedy niemalże do jednego zmysłu, jak w sytuacji ekstremalnego zagrożenia, nawet, jeśli to zagrożenie realnie nie istnieje, a jest tylko mglistą obawą przed nim. Tak właśnie czuję się dziś. Stoję opierając się lekko rękami o śliski blat stołu. Ponad przerastającym wszystko oceanem szumu w mojej głowie unosi się ostatnia cienka nitka realności po której płynie do mnie głos odczytujący zdania na które czekałem wiele miesięcy, a których nie wiedzieć czemu zacząłem się bać ledwie kilkadziesiąt minut temu...
 
...uznaje, że w wymienionym okresie był zatrudniony na umowę o pracę...
...zasądza...
...bez wątpienia...
...czynnik ekonomiczny nie uzasadnia stosowania takich rozwiązań wobec pracowników...
 
Fala nagle opada, szum ustępuje, serce wraca na swoje miejsce. Nie, to mi się nie śni. Wygrałem. Spoglądam na ławkę naprzeciwko. Moja dawna "władza najwyższa" z miną skrzywdzonego dziecka, nie wierząca w to co słyszy, zirytowany i jakby skulony jej prawnik całym sobą mówiący "nieważne, chodźmy stąd i przygotujmy PRAWDZIWY odwet", jego podobnie zagubiona koleżanka, jakaś nieznana mi pani na widowni. A sędzia spokojnie wygłasza kolejne zdania... Uśmiecham się. Przecież ten "czynnik ekonomiczny nie uzasadniający takich działań" to moje własne słowa sprzed kilkunastu minut. Dziwnym trafem po raz już drugi w życiu moje słowa trafiają do wyroku sądu pracy. Kiedyś było to w sprawie mojego kolegi zdanie "przełożony to nie tylko osoba wydająca polecenia, ale przede wszystkim MAJĄCA PRAWO wydawania poleceń". No bo czyż nie tak właśnie jest? Nie chwaląc się zresztą, to akurat zdanie było jednym z punktów które pozwoliły mu wygrać wtedy z pracodawcą wystawiającym umowy o dzieło zamiast o pracę.

Czego się zatem bałem, skoro prawda jest tylko jedna?

Nie wiem. Może dlatego strach był większy.

Prawie dwa lata temu, o wiele za późno, złożyłem skargę do Inspekcji Pracy na firmę w której byłem podówczas zatrudniony na umowie śmieciowej i za śmieciowe pieniądze. Kiedy dziś sięgam pamięcią do tych dni, w zasadzie trudno jest mi ocenić co miało tu znaczenie decydujące, ale najprawdopodobniej był to jakiś drobiazg, który po prostu przepełnił przysłowiową czarę goryczy. Wniosek trafił więc pocztą do PIP, a sama inspekcja w kilka tygodni później pojawiła się w moim zakładzie. Przewertowano tomy akt osobowych, przesłuchano kilkunastu przypadkowych ochroniarzy, potem mojego kierownika, jego szefa i wreszcie gdzieś między pomiędzy, oczywiście niby to przypadkiem, mnie. Inspektor po przeanalizowaniu dokumentacji, sytuacji na obiektach oraz zeznań pracowników bez cienia wątpliwości uznał, że stosunek łączący mnie z firmą jest stosunkiem pracy, nie umową cywilnoprawną. To samo orzeczono wobec każdego z przesłuchiwanych w trakcie kontroli moich kolegów. Jedno tylko wyglądało inaczej. Poza pewnym emerytem, któremu jak sam stwierdził aż tak na tej pracy nie zależało oraz mną NIKT inny nie zgodził się na podpisanie w protokole stwierdzenia, że nie akceptuje obecnej formy zatrudnienia i domaga się umowy o pracę.  Nie oceniam tych ludzi, ponieważ w dużej mierze ich rozumiem, ale przypomnieli mi się, gdy pewna osoba twierdziła potem w sądzie, że na grube setki pracowników takich jak ja "zbuntowanych" można by przez lata policzyć na palcach jednej ręki...

Po kontroli inspektorzy nakazali mojemu pracodawcy natychmiastową zmianę formy mojego i moich kolegów zatrudnienia, co ten oczywiście (?) zignorował. Prawnicy z PIP-u zajęli się zatem sporządzeniem pozwu do sądu. Mój udział w tym, to kilkustronicowe zeznanie, przygotowane zresztą samodzielnie przed spotkaniem z inspektorem, w którym to piśmie zawarłem wszystkie swoje usystematyzowane już wtedy pretensje i argumenty co do warunków zatrudnienia i płacy oraz kilka dodatkowych smaczków obrazujących jak firma podchodzi do poszanowania prawa w ogóle.

Około roku temu rozpoczęła się wreszcie sprawa sądowa. Przesłuchiwano w jej trakcie moich kolegów z obiektu, kierownika, dyrektora, a wreszcie samą wierchuszkę z zarządu i last but not least mnie. Padały różne słowa, od takich które świadomie lub nie wpasowywały się  moją narrację poprzez te zwyczajne, zwyczajnie również jej zaprzeczające, aż po takie po których włosy stawały dęba, gdy się miało świadomość, że są co najmniej dalekie od rzeczywistości a mimo to wygłaszane bez cienia zażenowania. Dla mnie jednak najdziwniejszym było coś innego. Oczywiście w sądach, także sądach pracy, bywałem już w życiu parokrotnie, ale jakoś zawsze wcześniej moje zeznania to było coś w rodzaju "niech świadek opowie...", a więc po prostu opowiadałem. Tutaj głównie odpowiadałem na pytania i to pytania czasem mające mnie urazić, obrazić lub zirytować. Byłem także łapany za słowa, wciągany w pułapki i atakowany na różne sposoby w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób. I to ani łatwe ani miłe nie było, ale zaręczam że odwdzięczałem się potem pięknym za nadobne określając pewne działania mojego eks pracodawcy wprost takimi za jakie je uważałem, a to na pewno bolało.

Nie opiszę tu szczegółów ponieważ ani nie chcę, ani mi jeszcze nie wypada, ani nawet nie o nie chodzi. Opowiadam za to z grubsza o całej historii, gdyż ważniejszym w niej jest to, jak właściwie sprawa toczyła się od momentu gdy zebrałem się w sobie by zawalczyć z dotychczasowym zakładem pracy, aż do chwili gdy usłyszałem korzystny wyrok sądu. Cóż, jak widać, nie było tam niczego co byłoby nie do przejścia dla średnio rozgarniętego Kowalskiego. Tym bardziej, że rozpoczęcie od kontroli PIP dało mi także wsparcie prawne, oczywiście darmowe, na każdym etapie sprawy (i rozprawy) a także zdjęło ze mnie obowiązek sformułowania pozwu, któremu pewnie bym podołał, ale jednak nie z takim profesjonalizmem jak fachowcy dla których to codzienność.

Czy to więc już koniec? Czy mam świadectwo pracy, nową umowę i kilkadziesiąt tysięcy złotych w kieszeni?
Nie.

Bez wątpienia moi adwersarze odwołają się jeszcze a walka potrwa dłużej. Jestem na nią gotowy. Myślę, że teraz znacznie bardziej niż na początku.

Chciałbym, żeby tak samo jak ja dwa lata temu, ale przede wszystkim jak ja dziś, pomyślały w podobnej sytuacji setki tysięcy ludzi, którzy w imię posiadania jakiegoś tam zatrudnienia godzą się na warunki krzywdzące ich lub przynajmniej umniejszające to, co im się z mocy prawa należy.

Owszem, życie to nie film. Każdy czasem się boi, każdy zająknie, pomyli słowa, wpakuje na minę ku radości przeciwnika. Mało który też portier czy sprzątaczka znają na wskroś prawo pracy i fachową terminologię. Ale prawda jest jedna. Tylko jedna. Zdrowi i silni czy pokiereszowani codziennością na śmieciówkach musimy mieć odwagę o nią walczyć, skoro innym nie brakuje odwagi by ją wypaczać na swoją korzyść.
 
 

sobota, 3 marca 2018

Bałagan na kółkach

Każdy autobus naszego głównego miejskiego przewoźnika, czyli PKM Katowice jest codziennie myty i sprzątany według ściśle określonych zasad. Nie wchodząc w drobiazgowe opisy można powiedzieć najprościej, że po zjeździe z  trasy i zatankowaniu na następny dzień najpierw myje się taki wóz częściowo automatycznie, częściowo ręcznie z zewnątrz, a potem do środka wkracza wyposażona w odkurzacze i szczotki brygada i bierze się za to, co dla nas, pasażerów, najważniejsze, czyli siedzenia, uchwyty, podłogi i (to już nie codziennie) okna. Kiedy jednak na dworze jest duży mróz sprzątanie ogranicza się do zamiatania, odkurzania i ewentualnie zupełnie podstawowego przecierania. Autobusu z zewnątrz się wtedy nie myje. Wystarczy przyjrzeć się prywatnym samochodom jeżdżącym po Katowicach na przykład w mijającym tygodniu, kiedy temperatury dochodziły nocami do  dziewiętnastu kresek na minusie, aby dostrzec, że nie tylko PKM tak robi. A zatem okej, nie mamy  co mieć pretensji, bo przecież jest to podyktowane troską o pojazd, któremu podobnie jak nam kąpiel a potem "wyjście na dwór" mogłoby zaszkodzić. Ale, proszę państwa, jedno jednak muszę dodać zastrzeżenie. Przyglądając się kilka lat temu wielokrotnie jak to wszystko wygląda w praktyce, nigdy, podkreślam to, nigdy nie zauważyłem aby niezależnie od pogody dopuszczono do wyjazdu takiego brudasa, jak ten na zdjęciach poniżej.
 
Autobus linii 292 w piątek drugiego marca. Według informacji ze strony KZK GOP operatorem świadczącym usługi na tej trasie jest prywatna firma pana Krzysztofa Pawelca z Pacanowa.
 
Nie mam co prawda zdjęć z zewnątrz, ale te wewnętrzne doskonale pokazują w czym rzecz. Przez wszystkie szyby wozu poza tymi w szoferce nie widać dosłownie nic. Brud, błoto, sól, Bóg wie co tam jeszcze. Takiego, proszę wybaczyć, SYFU, nie widywałem nawet za głębokiej komuny. A gdy na dodatek tuż za tym czymś na przystanek podjeżdża żółciutka "12" z PKM-u - czysta od kół po dach, to już naprawdę trudno się nie zirytować...
 
 
 
 
 
 

sobota, 27 stycznia 2018

Ciemna strona szlabanu

Historia do której odnosiłem się w poprzednim wpisie otrzymała właśnie zaskakujący dalszy ciąg. Aczkolwiek ani o jotę nie zmienia on mojej opinii o outsourcingu i jego skutkach, w tym przede wszystkim stwierdzenia, że skoro szpital potrzebuje obsługi portierskiej, to i szpital powinien takową zatrudniać, to jednak ma jeszcze jedno, głębsze dno, ponieważ pokazuje pośrednio jak manipulują nami media.
 
Okazało się właśnie, że to nie do końca lekarz był bohaterem a portier złym duchem, że też nie do końca jeden chciał i prosił a drugi odmawiał i ignorował, i wreszcie niestety, że tzw. parcie na szkło pierwszego było wprost proporcjonalne do wycofania drugiego. Brutalne słowa jakie pojawiły się potem w komentarzach, żałosne sondy, takie jak ta którą skopiowałem ze strony Faktu i wszechobecna fala krytyki zasłoniły drobiazg, że samego portiera do pewnego momentu nikt o sprawę nie zapytał. Ba! Jego własna firma w żenującej nadgorliwości od razu zarzekła się, że zostanie ukarany. WIEDZĄC jak się teraz okazuje, że był niewinny! Trudno w tej sytuacji nie stwierdzić, że karą (niezasłużoną) jest dla niego już sam taki właśnie pracodawca.
 
Ale do rzeczy. We wczorajszym reportażu TVN-u wyjaśniono wreszcie, że parkingowy NIE MIAŁ TECHNICZNEJ MOŻLIWOŚCI OTWARCIA SZLABANU od niewłaściwej strony, gdyż odpowiednie czujniki były tylko od wjazdu , nie było ich zaś, ani innego sposobu otwarcia blokady od wewnątrz, a przynajmniej nie przez portiera znajdującego się na miejscu. Mógł to zrobić drugi, z innego posterunku, ale po odpowiednim zgłoszeniu. Tego zgłoszenia nie otrzymał, ponieważ lekarz zdążył już szlaban wygiąć.
 
Smutne to wszystko, naprawdę. Mamy tu i obłudę i kłamstwa i medialny lincz. A teraz dla odmiany ckliwą historyjkę broniącą niesłusznie oskarżonego człowieka. Problem w tym że jedno i drugie pisane tym samym piórem. Wszystko dla kliknięć, bo dziś tylko one się liczą. Zamiast obiecywanej tyle razy "całej prawdy, całą dobę"...
 
 
 
=====================================
Winny jest portier.
 
Jak można tak hejtować niewinnego portiera?!
 
====================================
 
 
 
 ====================================







 
 

niedziela, 21 stycznia 2018

Szlaban na outsourcing!

Nagłówek tekstu ze strony Faktu
------------------------------------------------ 
Kilka dni temu media obiegła wiadomość o wydarzeniu które miało miejsce piętnastego stycznia na przyszpitalnym parkingu w Zielonej Górze. Oto lekarz wyjeżdżający karetką do pilnego wezwania zmuszony był do wyłamania szlabanu, ponieważ portier odmówił otwarcia go jako służącego wyłącznie do wjazdu, a nie wyjazdu z terenu szpitala. Ocena tej sytuacji wydaje się z pozoru prosta: całą winę ponosi jakiś bezmyślny parkingowy, nieprawdaż?
Ano, moim zdaniem, NIE. 

Zacznę od przypomnienia kolejności zdarzeń. Piętnastego stycznia około godziny 14 karetka otrzymała zlecenie pilnego wyjazdu zaraz po tym jak dowiozła innego pacjenta na izbę przyjęć. Pomocy potrzebowała kobieta, którą kilka dni wcześniej wypisano ze szpitala. Jej stan był teraz poważny, liczyła się każda minuta. Załoga zdecydowała zatem aby dla skrócenia trasy wyjechać bramą wjazdową, czyli pod prąd, i dzięki temu także ominąć korki na pobliskim skrzyżowaniu. Po dojechaniu do szlabanu okazało się jednak że portier odmawia jego otwarcia i kieruje auto do zwykłego wyjazdu ignorując informację od lekarza o powadze sytuacji. Po kolejnej próbie polubownego załatwienia sprawy, w tym argumentacji, że przecież po godzinie 22 i tak ten wjazd jest stale otwarty, lekarz zdecydował się wyłamać (a właściwie wygiąć) szlaban i przejechać mimo ostrzeżeń, że poniesie koszty swojego działania.

Oczywiście jak można się było spodziewać na głowę portiera posypały się gromy. Media, czytelnicy, widzowie, przedstawiciele szpitala i nawet firma w której pracował jęli prześcigać się w udowadnianiu swojej rzekomej "papieskości".  Po czymś takim nie dziwi wynik sondy na stronie Faktu, w której 94% respondentów z ponad tysiącstuosobowej grupy uznało za słuszne ukaranie za całe zajście parkingowego i tylko jego. Zresztą już to przyobiecał także pracodawca owego pana zapowiadając jego upomnienie i przeniesienie na inny obiekt.



I tak właśnie uspokaja się zbiorowo sumienie tych, którzy są w tej i setkach podobnych, choć na szczęście najczęściej mniej dramatycznych sytuacji winni naprawdę, nawet jeśli nigdy ani wspomnianego pana ani jego szlabanu na oczy nie widzieli.

Pozwólcie Państwo, że do sprawy podejdę szerzej. Winnym numer jeden jest tu według mnie nie portier, a szpital, ten konkretny z naszej historii, ale i każdy inny, generalnie cała służba zdrowia i nawet nie tylko ona. A razem z nimi modne słowo outsourcing, którym maskuje się robienie taniej i gorzej czegoś, co powinno być robione drożej i lepiej, aby móc uznać, że jest robione w ogóle!

Od lat panuje w Polsce moda na zewnętrzne firmy różnego rodzaju. Są one w powszechnym mniemaniu tańsze, bardziej elastyczne, zdejmują ze zleceniodawców część obowiązków niezwiązanych z sednem ich działalności, a do tego pozwalają zaoszczędzić na składkach na PFRON, ponieważ bardzo często, zwłaszcza w branży ochrony mienia i czystościowej są zakładami pracy chronionej. O tym, że taka ochrona czy sprzątanie jest wykonywane gorzej, nierzadko na umowach śmieciowych, z naruszeniem norm godzinowych itd. itp. prawie się nie wspomina. O tym, że generalnie przygotowanie fachowe pracowników w firmach tego typu, także innych branż, jest słabsze niż potencjalne u bezpośredniego pracodawcy, również. A już fakt, że gdzieś w biurowcu widzimy po raz dziesiąty w danym roku nowego portiera chyba nikomu absolutnie nie przeszkadza, mimo że w wyniku tej zmiany on nic nie wie, a za to ten, który odszedł, wie aż za dużo. Także o nas, ale któżby tam nad tym myślał...

Kwestia druga to więź z firmą. Takie niby komunistyczne coś, co się dzisiaj zamienia w lukrowane obłudą wyjazdy integracyjne a co guzik ma ze swoim pierwowzorem wspólnego, bo zwyczajnie nie działa. A szkoda, bowiem nie ma i nigdy nie będzie lepszego pracownika od tego, który swoją pracę, swój zakład, po prostu lubi i szanuje. Nie rozumiała tej prostej zależności na przykład jedna z moich dawnych pracodawczyń - "żelazna" kanclerz SUM w Katowicach  - pani Bernadeta Kuraszewska, gdy w 2007 roku jednym pociągnięciem pióra pozbyła się sprawdzonych przez nierzadko dziesięciolecia i oddanych całym sobą ponad stu portierów na rzecz pseudoochroniarzy, dla których uczelnia była tym samym co wcześniej budowa a później kopalnia czy baza autobusów. I którzy także za ewentualne błędy niekoniecznie bać się musieli zwolnienia a co najwyżej przeniesienia, które i tak było dla nich codziennością. Czy taki człowiek się angażuje? A czy się identyfikuje, utożsamia w miejscem w którym pełni służbę? Wolne żarty.

Winny numer dwa to śmieciodawcy. Nieważne czy z firm ochrony osób i mienia, okołoprodukcyjnych, sprzątających czy np. tylko obsługujących parkingi. I nawet nieważne czy faktycznie zatrudniający na zleceniach. Firmy, które nie są prawdziwymi pracodawcami, a tylko handlarzami.  Przez szacunek do samego siebie jako jednego z ich dawnych śmieciobiorców napiszę tylko, że handlarzami pracowników.

Fabryka. Ubranie, skierowanie do pierwszej z brzegu brygady, praca. Powiedzmy do śniadania wolniej, żeby się wprawić, a potem już norma.  Ochrona. Mundur, pokwitowanie szkolenia BHP, adres obiektu i nieśmiertelna dniówka z "panem Zdziskiem, co to wszystko wie". Sprzątanie. Ciuchy, adres i "pani Jola pani pokaże". I włóczą się takie zombi rynku pracy od Annasza do Kajfasza, ciągle licząc na to że Zdzisek i Jola wytłumaczą tak, żeby nie było wpadki. Bo firma nie ma przecież czasu na takie drobiazgi jak prawdziwe szkolenie stanowiskowe, ale za to ma dla nas np. 9,70 netto. A jeszcze półtora roku temu bywało, że 3,70 zł wraz z umową w której zrzekamy się składek na ZUS.
Handlarze, nie pracodawcy.

Rok temu, w styczniu 2017 roku udzielałem wywiadu na temat moich doświadczeń w ochronie. Usłyszałem w nim pytanie, które mnie autentycznie oszołomiło. "Jak wygląda szkolenie ochroniarza?"
Szko...co???

Nie ma szkoleń. Nie ma personalizacji pod dany obiekt, nie ma wpajania pewnych ogólnych wzorców zachowań, umiejętności kojarzenia faktów, obserwacji, sposobu prowadzenia rozmów, samodzielności działania itp. Jest tylko "pan Zdzisek". To z jednej strony. W środku mamy zakres obowiązków. Najczęściej ogólnikowo wazeliniarskie brednie pisane masowo pod wszystkie obiekty danej firmy z tylko dokładanymi lub odejmowanymi kilkoma zdaniami dla pozorów. A na drugim biegunie czeka na nas katalog kar, często nielegalnych z punktu widzenia Kodeksu Pracy, za najdrobniejsze uchybienie w rodzaju braku krawata albo plakietki.  Kto wie czy czasem i za wypuszczenie kogoś bramą do wjazdów także czegoś nie wymyślono. Bo takie to bywają realia w bagnie zwanym outsourcingiem.

Dwa przykłady z dziesiątków z mojego życia:
Przełożona ustawiła mnie kiedyś do pionu i to w dość ostrych słowach, ponieważ za własne pieniądze odesłałem listem poleconym znalezioną w śniegu przed budynkiem dokumentację medyczną osoby z innego miasta. Pani kierownik chciała, żeby owa dokumentacja trafiła do jej szuflady, bo może ktoś się zgłosi! A jeśli się nie zgłosi, to trudno.

Inna firma, inny czas. Wezwałem pogotowie do leżącego na trawniku przed pobliskim marketem pijanego, który mógł umrzeć w upale, a obok którego przejeżdżało ileś samochodów i przechodziło obojętnie iluś pieszych.
-A co pana obchodzi co się dzieje za płotem? Przecież to nie nasz teren? - usłyszałem.

I jeszcze jedno na dobitkę. Pracowałem w swoim życiu jako ochroniarz na kilkunastu bardzo różnych obiektach w trzech firmach, a w czwartej zacząłem, ale zrezygnowałem. KAŻDA z tych firm łamała polskie prawo. Nie tylko pracy, bo chociażby fałszowanie dokumentów albo oszukiwanie ZUS-u to raczej kryminalka na poważnie. Ale te firmy nadal działają i nadal też mają klientów. Bo tak to już jest, że czasem wolimy być ślepi.

Nie wiem i wcale nie twierdzę, że taka też była na przykład firma zatrudniająca "pana od szlabanu", ale po raz któryś powtórzę - outsourcing to zawsze gorsza jakość faktyczna, nawet jeśli cena i organizacja z pozoru są lepsze czy lżejsze. Tam po prostu nie ma miejsca na profilowanie pracownika tak, jak to się dzieje z natury rzeczy u normalnego pracodawcy, którym, wracając do naszej historii powinien być szpital. Amen.

Czy zatem wreszcie uważam, że nieszczęsny parkingowy jest bez winy? Nie. Uważam, że powinien otworzyć szlaban, ale rozumiem dlaczego go nie otworzył. Moja kartoteka znaleziona w błocie też powinna trafić na zawsze do biurka mojej kierowniczki, a pijany mężczyzna któremu pomagałem miał tam leżeć, bo był poza terenem. Zrobiłem dobrze, ale łamiąc zasady swojej pracy. On także miał je złamać, ale wolał się ich trzymać. I ja go rozumiem. Spróbujcie choć trochę zrozumieć i Wy, drodzy czytający.

"To jest wjazd i tylko wjazd. Nie wolno panu nikogo tędy wypuszczać, zrozumiano?"

"Jak to odesłał pan kartę poleconym? Kto panu pozwolił?

"A co pana jakiś pijak na trawie obchodzi? To poza terenem firmy!"
 
 
POST SCRIPTUM
 
1. Pytanie do 94% uznających portiera za winnego. Któż byłby winnym, gdyby karetka wyjechała po otwarciu szlabanu wprost na rozpędzoną inną, jadącą NORMALNIE do szpitala?
 
2. Wjazd na parking po 22 jest do rana otwarty, ale czy to oznacza, że staje się wtedy dwukierunkowy? Raczej  nie,  jak widać dość wyraźnie na zrzucie z Google Street View.
 
 
 
---
 
 
Linki
 
Artykuł na stronie Onetu (proszę zwrócić uwagę na to jak pomieszano w nim opis sprawy)

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Droga bez końca

Jest w moim mieście takie miejsce, które nawet w słoneczny dzień wydaje się spowite mgłą. Puste, ciche, spokojne, czasem smutne, może z lekka straszne, ale przede wszystkim inne. Zarosły w nim dziesiątki niepotrzebnych nikomu ścieżek, wspomnień, marzeń i życiorysów. A ono wciąż trwa. Trafisz tam drogą, której nie ma, przez zburzony wiadukt. To miejsce nazywa się Szadok.




Mapka (kliknij aby powiększyć)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.