Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 31 marca 2010

No co pan taki dziwny?

Gdy jako dzieciak trafiłem swego czasu na grupę osiedlowo szkolnych wyrostków, których bardzo bawiło okazjonalne dokopanie komuś młodszemu, wymyśliłem sobie, że aby oni dali mi spokój, ja muszę dać im poczucie siły, którego pragną. Przy najbliższej szarpaninie zachowywałem się więc tak jakby każde dotknięcie powodowało u mnie złamanie. Widząc skręcającego się z „bólu” niewymownie cierpiącego szczeniaka, uznali, że to dyshonor znęcać się nad nim i… odeszli szukać „godniejszego” przeciwnika. Po kilku (nomen omen) razach odczepili się na zawsze.

To była pierwsza w życiu i jak na razie jedyna łapówka, jaką dałem.
Jak to łapówka?
Ano tak. Łapówka jest przecież wtedy, kiedy daje się coś (płaci komuś), po to by coś osiągnąć, a nie ma lub wydaje się, że nie ma na to innego sposobu. Przy czym, co ważne, sposób jest prawie zawsze, tyle, że wymagający czasu, procedur, niepewności lub… inteligencji. A nam się nie chce. Ja nie mogę czekać, ja to muszę mieć załatwione! – ileż to razy słyszymy lub wypowiadamy w życiu taką kwestię.

Nie zapomnę sceny z komisji wojskowej, kiedy to najpierw z gabinetu lekarza wyfrunął na korytarz banknot, a sekundę później czerwony jak burak niedoszły (a raczej doszły w tej sytuacji jak najbardziej) wojak. Albo szpital kilka lat później. Wchodzi na salę nowy pacjent i od drzwi zadaje wszystkim pytanie : Po ile tu się daje?
Bo on MUSI dać. On biedny (?) nie potrafi inaczej.
Nie bijcie, nie bijcie! Aaaaa!

Tyle się mówi i pisze o tym, że łapownictwo jest złe, niemoralne, kryminogenne, ale rzadko wspomina ktoś o tym, że jest głupie i dowodzi głupoty. Myślę, że byłby to trafniejszy argument w jakiejś kampanii.
Czasy mamy takie, że wszystko się upraszcza do granic możliwości. Świat staje się jednym wielkim gorącym kubkiem pełnym tandety i łatwizny. Nie chce nam się chcieć. Nie chce nam się wiedzieć. Nie chce nam się umieć. I w tej powodzi emotikonów, sms-ów, jednorazowych maszynek do golenia, gwiazd jednego przeboju i gorących kubków właśnie, łapówka wydaje się czymś podobnym. Skondensowaną formą.
No bo tam trzeba pisać pisma. Tam trzeba czekać. Tam trzeba iść do biura X, a potem (jak parafują) do biura Y. Wiesz jak to trudno połapać, ile to trwa?
To ile? Dwieście pięćdziesiąt będzie dobrze?
Auaaaa! Pomocy!!!

Płaci się komuś, żeby coś zrobił, dał, załatwił, przyspieszył albo zupełnie na odwrót – żeby czegoś nie widział, nie zapisał, nie wydawał, opóźnił. I jasne, że dla Państwa, dla moralności, dla praworządności najważniejszy jest aspekt deprawacyjny takiego stanu rzeczy, ale dla człowieka uważam bardziej wymowna powinna być wspomniana wyżej głupota. Obu stron zresztą. Bowiem przyzwolenie na łapownictwo jest. Ba, ono wręcz w wielu sytuacjach jest nakazem, dobrą radą, normalną koleją rzeczy! No jak? Nie dałeś? Nic nie załatwisz, idioto! Tam się daje (tutaj kwota) temu, co siedzi przy oknie, albo tej w rudym. Albo… albo…

A ja nie daję. Nie daję lekarzom, nie daję urzędnikom, nie daję nikomu. I nie zamierzam.
Brać zresztą także. I tu problem. Nie bierze – znaczy kapuś, donosiciel, szantażysta albo szuja jedna – chce więcej.

Bo że jest uczciwy to przecież... no nie, bądźmy poważni...

sobota, 27 marca 2010

Do not disturb!

Napisał do mnie kandydat na prezydenta. Właściwie nie tyle napisał, ile na mojej starej stronce zostawił wpis z linkiem do swojego serwisu. Coś, że mam się obudzić, bo larum grają. Nie słyszę, ale skoro twierdzi że grają, trzeba sprawdzić w którym kościele.
Sprawdzam zatem.

W witrynie zatytułowanej skromnie Wspaniały polski narodzie obudź się! wita mnie zdjęcie pana w średnim wieku i spora porcja informacji o szansie, jaką otwiera przede mną, jako bądź co bądź częścią społeczeństwa zagłosowanie, a wcześniej poparcie kandydata na kandydata w osobie pana Marka Kopały.

Pan Kopała pragnie zostać prezydentem, co samo w sobie jest pozytywne (niżej podpisany także pragnie) ze względu na oczywiście totalny upadek wszystkiego i pilną potrzebę zmian. Nihil novi.
Zapytać wypada jednakże, jakie mają być te zmiany i dlaczego powinny mieć miejsce.

Well...

Istnieje taki gatunek ludzi, którzy głoszą, że mają pomysł na wszystko od niskich podatków do lotu na Marsa. Zetknąłem się nawet swego czasu z twórczością pana, który również posiadając ambicje polityczne, opierał swój program na dwóch filarach, którymi były a) nawodnienie Sahary (oczywiście wg. jego pomysłu) oraz b) stwierdzenie wszem i wobec, że wszyscy w rządzie i większość w polityce to Żydzi, a jakże. Pan nazywał się…
Zresztą zostawmy go. To prawie dwie dekady temu.

Nasz kandydat na szczęście nie ma skrzywień rasowych i o Saharze nie wspomina, ale niejako w zamian na przykład nazywa tow. Albina Siwaka dobrym gospodarzem, a to już nakazuje mieć się na baczności. Chyba słusznie. Dramat ludzi pokroju pana Kopały polega bowiem na tym, że wnosząc pewne bez wątpienia dobre propozycje społeczno polityczne dokładają do nich hurtowo inne, łagodnie mówiąc nieracjonalne i podlewają wszystko sosem misji dziejowej. Tym sposobem stają się grabarzami własnych racji.

Redukcja liczby posłów i senatorów, wspólne wybory prezydenta i Zgromadzenia Narodowego, obniżki pensji na różnych szczeblach władzy itd. itp. Nie będę wymieniał tutaj punktów programu politycznego, bo nie z nim dosłownie polemizuję, a ze stylem, jak to się ładnie mówi „robienia polityki”, jaki proponuje nam Marek Kopała.

Nie ufam ludziom, którzy potrafią tylko negować i nie widzą pozytywów, a wyłącznie złą wolę, brak fachowości, oszustwa i spiski. Nie przekonują mnie argumenty o Balcerowiczu, który doprowadził kraj do ruiny, ani tym bardziej o jakiejś rzekomej gehennie, którą przechodzimy od 1989 roku i z której wyzwolić nas może tylko zagłosowanie na przykład na pana Marka. Nie i koniec.
„Są w ojczyźnie rachunki krzywd”, ale nie takie proste i nie takie wysokie.

Przede wszystkim jednak nie zagłosuję na Marka Kopałę dlatego, że przebija z jego wynurzeń okraszonych wierszykami godnymi szkolnej gazetki gorączka. Gorączka władzy, gorączka zadufania, gorączka krzywdy i odrzucenia.

Na żadnej z nich nie da się prowadzić zdrowej polityki.

piątek, 26 marca 2010

Nie ostrugujcie ryby z oceanu ;)

Jak babcię kocham, nie wiedziałem, że jest na świecie taki statek!

Poldek rządzi!

Fotografie w pełnej rozdzielczości można oglądać w serwisie 

poniedziałek, 22 marca 2010

Wespół w zespół

Wobec despoty wszyscy są równi, mianowicie – równi zeru.
-Fryderyk Engels

-------------------------------------------------------------------
Po przeniesieniu w 2007 roku mnie i moich plus minus 150 kolegów ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego do Solid Security („firma z dziwnym skrótem”) przez pierwszy rok płacono nam pensję wg warunków poprzedniego pracodawcy, tj. z dodatkami zmianowymi, stażowymi i wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić, a co powinno moim zdaniem zawsze i wszędzie być STANDARDEM.

Ponieważ razem z nami pracowali wtedy jak to mówiłem „natywni solidowcy” firma nie mogła sobie pozwolić na irytowanie ich i reszty załogi stosowaniem dwóch rodzajów płacy za to samo, wobec czego jednym pociągnięciem pió… klawiatury nas „przekwalifikowano”. Tak oto człowiek, którego praca według niektórych ograniczała się w sumie do 500 „dzień dobry” i „do widzenia” oraz 350 „WC na prawo” został zaliczony w poczet kadry pracowników umysłowych. Śmieszne? No jasne. Głupie? Hmm…
Niekoniecznie.

Najważniejsza rzecz – podzielić. Rozróżnić. Zaszczepić przeciwko współdziałaniu. W uproszczeniu sprawić byśmy my dla nich („solidowców”) byli tymi „ustawionymi”, a oni dla nas „głupkami za 800 zł”. I nieważne czy ktokolwiek kiedykolwiek tak pomyślał. Ważne, że w większości blokowało to chęć używania do całej obsady słowa MY. I już. I spokój.

Nie wiem na jaką skalę stosują podobne zróżnicowania inni pracodawcy, ale stykam się coraz częściej z efektem ich używania, jakim jest ukrywane aczkolwiek silne poczucie własnej krzywdy danego pracownika przy jednoczesnym absolutnym znieczuleniu na krzywdę kogoś tuż obok. W moich przynajmniej oczach ujmuje to sporo wiarygodności takim lamentom. Wszak nie jest ważne czy to ja mam dziś dobrze, ważne czy inni nie mają gorzej. Jutro to ja mogę być tym innym…

Wracając do mojej pracy w SS i działalności, jako „jednoosobowy związek zawodowy”. Po kilku pismach w sprawach ogólnych, dotyczących wszystkich, a więc przez nikogo nie negowanych pojawił się problem wypłat tzw. nagród jubileuszowych. Nowy pracodawca twierdził, że nie uznaje czegoś takiego, a my, że musi, bo do tego zobowiązuje go przepis na mocy którego nas przejął czyli sławetny paragraf 23 (1) KP. Niby wszystko proste, prawda? Pobieżna lektura wspomnianego przepisu potwierdza, że firma nie ma racji, ale trzeba jej to jeszcze (skoro protestuje) dobitnie uzmysłowić. Tworzę szybko list protestacyjny czy jak tam to zwał i ruszam w obchód naszego kampusu. I oto pierwszy szok. Nie chcą podpisywać!

Tak! Ci sami, którzy o wczasy pod gruszą, godziny nadliczbowe i trzynastą pensję gotowi byli rwać bruk na ulicy Postępu w Warszawie, teraz „ z pewną taką nieśmiałością” odmawiają.
-Mnie się jubilat nie należy, to co będę pisał…
-Po co mi kłopoty…
-Może starczy już tych buntów, bo nas zwolnią…
-To idź do X, on ma za miesiąc, bo ja już wziąłem w Akademii (SUM)
-Nie, nie. Weź to.

I cóż z tego (że ze Szwecji), że po długich rozmowach udaje mi się nakłonić do współpracy prawie wszystkich? Smrodek pozostaje. Dla jasności, niżej podpisany też ani nie miał szans na uzyskanie „jubilata”, a jakoś nie myślał o tym bądź co bądź oficjalnie paradując z petycją to tu to tam… Ale dobrze, nie w autoreklamie tu rzecz.

Sama walka. Pisanie listów, telefony, wydawanie i rozprowadzanie gazetek, organizowanie wspólnych akcji. O tak, poparcie i ew. podpis owszem, ale AKTYWNOŚĆ? Nie bardzo.
Nie mam czasu, ty się na tym lepiej znasz, dziś nie mogę itp.

Do czego zmierzam, bo zaraz ktoś pomyśli, że do zbudowania sobie pomnika. Do odwagi WSPÓŁDZIAŁANIA. Do odwagi WSPÓŁ CZUCIA (celowo pisanego osobno – jako empatii, nie żałowania kogoś), do zaryzykowania czasem dla sprawy innej niż moja własna.

Jak już na tym blogu wspominałem interesuję się warunkami pracy i płacy ludzi, których poznaję, a szczególnie wszelkimi nadużyciami z nimi związanymi i miesiąca na miesiąc z przerażeniem stwierdzam pogłębiającą się alienację, niewiarę i jednocześnie obojętność na problemy innych współ bądź nie współ pracowników. Byłbym głupcem gdybym obwiniał za to wyłącznie samych zainteresowanych. To nie oni, to strach. To przeświadczenie, że „szef się dowie”, że PIP jest bezradny (jest, ale to nie powód do wywieszania białej flagi), że „gdzie ja znajdę pracę” i wreszcie „a co ja mogę?”

Wszystko możesz. Ty, nie szef, jeśli to Ty masz rację i prawo po swojej stronie.


Zamiast epilogu.

W latach 2007 - 2008 Solid Security w ramach tzw. pakietu socjalnego wypłacał pracownikom przejętym z SUM nagrody jubileuszowe, trzynastą pensję, "wczasy pod gruszą", dodatki za nadgodziny, stażowe oraz zmianowe, mimo, że żaden z tych przywilejów nie jest w tej firmie stosowany, a dodatkowo w stosunku do trzech pierwszych stwierdzono że nie będą i nie muszą być przez Solid uznawane. Poszanowanie pełni swoich praw pracownicy wywalczyli sobie listami zbiorowymi, własną gazetką, serwisem internetowym, skargami do PIP, NIK i innych instytucji oraz swoją nieugiętą postawą. Nawet wtedy, gdy targały nimi wątpliwości czy wręcz strach.

Warto było się przemóc.

piątek, 19 marca 2010

środa, 17 marca 2010

Ku-Klux-Bus

Nie jestem zwolennikiem nachalnego promowania tzw. poprawności politycznej, a niektóre jej przejawy wręcz mnie śmieszą, ale zachowując sobie prawo do nielubienia kogoś z sobie tylko wiadomych powodów, staram się, (o czym już wspominałem) odnosić zawsze do konkretnego człowieka, a nie do  czegokolwiek, co można by nazwać zbiorowym. To chyba najlepsza droga do wyzbycia się wszelkich uproszczeń. Trudna, nie przeczę - długa, ale u mnie przynajmniej się sprawdza. Jak jest u innych przekonałem się kilkanaście dni temu jadąc autobusem do centrum miasta. Obok mnie usiadł Murzyn (nie używam tego określenia pejoratywnie), a trzecie miejsce na poprzecznej ławeczce – pomiędzy nim, a przegubem wozu pozostało wolne do końca trasy. Niby nic, ale irytuje powiedzmy, choć w głowie mam zupełnie inne określenie.

Znane wszystkim doskonale uczucie autobusu, jako puszki sardynek i wolne miejsce, którego jakimś cudem nikt nie widzi. Dlaczego? Bo musiałby usiąść obok Czarnoskórego. Dramat.

Dramat, lecz pouczający, bo pokazuje, jak prawdziwy apartheid, który przynajmniej w swoim głównym nurcie nie był nienawiścią, a zwyczajną (?) obojętnością, pogardą lub wypaczoną dumą nie uderzając wprost także ranił.

Siedzisz mając obok wolne miejsce, a wszędzie dookoła napierający, włażący wręcz sobie na głowę tłum. Tylko przy Tobie pusto…

Gdzieś kątem oka dostrzegasz, że ktoś Ci się dziwnie przygląda albo najwyraźniej dobrze bawi coś tam pod nosem do kogoś komentując. Co gorsza, minę dotkniętej Twoją obecnością do żywego gwiazdy filmowej przyjmują nie „niewychowani młodzi ludzie”, a osoby starsze, które zapewne, choć nie ma to wiele do rzeczy (jak widać) zaczynają i kończą swój dzień modlitwą. Tutaj ostentacyjnie prawie wolą stać w "bezpiecznej odległości"

Bo jesteś INNY.

To im wystarcza by ocenić.

--------------------------


21 marca - Międzynarodowy Dzień Walki z Dyskryminacją Rasową
(rozpoczyna Tydzień Solidarności z Ludami Zmagającymi się z Rasizmem)
-------------

wtorek, 16 marca 2010

...tego sercu nie żal

Poniżej jako poniekąd epilog sprawy opisanej przeze mnie w tekście Powiększenie i Powiększenie II prezentuję treść maila z Urzędu Miasta Katowice przesłanego mi dziś, 16 marca 2010 roku.
------------------------------------------------------------------
Katowice, dnia 15 marca 2010
OZ.I.0717-1-1/2010

Szanowny Pan
[xxx]
 Katowice

Odpowiadając ponownie na Pana pisma kierowane drogą elektroniczną do Urzędu Miasta Katowice, uprzejmie informuję, iż żadna jednostka samorządu terytorialnego, w tym jej organ wykonawczy nie ma kompetencji i prawa podejmowania jakichkolwiek czynności, które leżą w zakresie zadań przypisanych organom ochrony prawnej. W tych okolicznościach należy rozumieć pod tym pojęciem Państwową Inspekcję Pracy bądź Prokuraturę, będących organami kontroli legalności w zakresie powierzonych im zadań.

Przywoływane w korespondencji fakty, które w Pana ocenie mają świadczyć o działalności zawodowej radnego z naruszeniem prawa, nie mają związku z zadaniami Miasta Katowice, lecz należą do prywatnej sfery zawodowej działalności radnego. [Wytłuszczenie moje - P] Tylko w jednym przypadku właściwe organy jednostki samorządu terytorialnego zobligowane są do podjęcia określonych czynności, w związku z powzięciem konkretnych informacji na temat zawodowej działalności radnego. Dotyczy to naruszenia zakazów, o których mowa w art. 24f ustawy z dnia 8 marca 1990 r. o samorządzie gminnym (Dz.U. z 2001 r. Nr 142 poz 1591 z późn. zm.), jednakże wskazane przez Pana okoliczności nie mają z tym związku.

Jeśli zatem w swoich sprawach prywatnych zetknął się Pan osobiście i bezpośrednio z faktami, opisanymi w korespondencji kierowanej elektronicznie do Urzędu, to skoro Pan uznaje je za naganne [Wytłuszczenie moje - P] i podlegające penalizacji, winien Pan osobiście w ramach społecznego obowiązku kierować wystąpienie do wymienionych wyżej organów ochrony prawnej. Prezydent Miasta Katowice nie jest organem powołanym do podejmowania jakichkolwiek czynności zmierzających do weryfikacji informacji uzyskanych od osób trzecich, które w ich ocenie mają uzasadniać poważne zarzuty wobec innych osób, lecz same będąc uczestnikami i świadkami określonych zdarzeń nie zamierzają podejmować inicjatywy. [Wytłuszczenie moje - P] Jednocześnie wyraźnie chcę nadmienić, iż w świetle art. 304 § 2 k.p.k prawny obowiązek niezwłocznego zawiadomienia prokuratury lub Policji o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu ciąży na instytucjach państwowych i samorządowych, które dowiedziały się o ich popełnieniu w związku z prowadzoną działalnością. Fakty, których miał być Pan świadkiem w kontaktach z radnym w swojej prywatnej sprawie, nie mają żadnego związku z realizacją zadań Miasta Katowice. [Wytłuszczenie moje - P]

Z poważaniem
Sekretarz Miasta

Janusz Waląg
---------------------------
---------------------------

Gdyby przyszło mi do głowy pisanie do czyjegokolwiek pracodawcy np. o tym, że referent Kowalska czy kierownik Iksiński wycinają nielegalnie drzewka w swoim ogródku sam siebie skierowałbym na obowiązkową powtórkę badań okresowych, ale w tym przypadku jednak nadal uważam, że radny, jako m.in. reprezentant mieszkańców nie jest w Urzędzie Miasta tym samym co wspomniany referent (czyli pracownikiem sensu stricto) i powinien być "przejrzysty" od stóp do głów.

Sformułowania o obojętności UM wobec prywatnej działalności radnego nie komentuję. Co zaś się tyczy ostatniego zdania listu, to pozwolę sobie mieć opinię odrębną. Radny, który łamie prawo MA ZWIĄZEK  z realizacją zadań miasta, albowiem obniża jego wiarygodność oraz poczucie obowiązku przestrzegania przepisów u mieszkańców.

U jednego na pewno.

wtorek, 9 marca 2010

Jeszcze raz Pearl Harbor

Na mojej dawnej stronie www oraz w tym blogu w notce pt. Krótki kurs hodowli morświna opisałem dokładnie w jaki sposób w firmie z dziwnym skrótem fałszuje się rozliczenia czasu pracy. Na dobitkę załączyłem kopie oryginalnych dokumentów opisujących taką procedurę krok po kroku. Cała sprawa ciągnie się od kilku czy nawet kilkunastu miesięcy począwszy od moich skarg do PIP, poprzez list do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aż po interwencję Głównego Inspektoratu Pracy. Zdawałoby się, że dokument opisujący procedurę fałszowania dokumentacji jest wystarczającym dowodem, a gotowość do złożenia zeznań na temat podpisywania dodatkowych umów cywilno prawnych z pracodawcą pod jego presją zamyka temat, jeśli chodzi przynajmniej o rozpoczęcie sprawy. Ale tak nie jest.

Daleki jestem od krytykowania Inspekcji Pracy a priori, ale w tym konkretnym przypadku czuję się zawiedziony (prywatnie nazywam to bardziej dosadnie), albowiem po przeczytaniu interpretacji z poniższego pisma należy uznać, że w przypadku np. porwania samolotu, winnym i potencjalnym oskarżonym jest tylko pilot. To w końcu on trzyma ster, prawda? Magnum 44 przy jego skroni nie ma wpływu na działanie urządzeń pokładowych.

Przyjemnego lotu!





Kliknij w obraz, aby otworzyć go na pełnym ekranie

poniedziałek, 8 marca 2010

I Ty zostaniesz Indianinem...

Polska to dziki kraj – usłyszeliśmy niedawno z ust Mirosława Drzewieckiego.
I rozpętała się burza.

Wszelakie autorytety bądź osoby za takie się uważające jęły z niebywałym wręcz zaangażowaniem odsądzać byłego ministra od czci i wiary jak gdyby żaden z nich nigdy podobnych sformułowań nie słyszał lub może nawet samemu nie wypowiedział. Nie zauważyłem niestety nikogo, kto miałby odwagę cywilną (tak!) oderwania tej rzekomo szokującej i obraźliwej wypowiedzi od osoby, która ją wygłosiła i wszelkich z nią związanych słusznych bądź niesłusznych skojarzeń. Kto wie, czy wtedy nie okazało by się, że i sam oceniający mógłby się pod nią podpisać.

Nie sądzę, abyśmy mieli w Polsce polityków czy dziennikarzy, którzy zdolni byliby uwierzyć, że słowa min. Drzewieckiego odnoszą się do naszej ojczyzny, mazurków Szopena, wierzb płaczących i symboli wszelakich, a nie do LUDZI i SYTUACJI jakie oni stworzyli lub tworzą „robiąc politykę” czy cokolwiek innego. Zresztą zostawmy pana ministra, nie o niego tu chodzi, a o samą tak bulwersującą „dzikość” III RP jaką podobno sobie wydumał.

Po pierwsze należałoby zadać sobie nieodzowne w takiej sytuacji pytanie, czym jest ta dzikość, jak ją rozumiemy w odniesieniu do funkcjonowania państwa? Dzikość owa to najkrócej ujmując brak zasad albo ich oderwanie od realiów, dzikość to także nieopłacalność czy lekceważenie szeroko rozumianej legalności (przejrzystości, jakby zapewne powiedziała pani Julia Pitera) i funkcjonowanie wszystkiego, co nazywamy codziennością na zasadach bardziej walki i sprytu niż współpracy, dialogu i wyścigu jakości. Czy według takiej definicji…
No cóż… Może to tylko kwestia nazewnictwa.

Kiedy byłem małym chłopcem, jak każdy mały chłopiec lubiłem bawić się żołnierzykami, za moich czasów już nie ołowianymi na szczęście. Miałem ich prawie dwie setki, a do tego jeszcze czołgi, samoloty, samochody i co tylko. Gdy przygotowywałem kolejną „dywanową” wojnę dzieliłem swoich żołnierzy na dwie równe grupy. Pierwsza składała się z jednolicie umundurowanych i doskonale uzbrojonych wojaków na samochodach otoczonych osłoną czołgów, a druga z Indian, kowbojów, rycerzy i tym podobnych szarż na koniach i ewentualnie jednej czy dwóch ciężarówkach. Drugą grupę przydzielałem swojemu tacie, a pierwszą oczywiście sobie. „Wojna” polegała w takim układzie na czymś w rodzaju zbiorowej egzekucji, którą „moi ludzie” urządzali przeciwnikom łamiąc ich szeregi druzgoczącym atakiem czołgów.
Ponieważ grupy były jak wspomniałem równe pod względem ilości, wszystko było sprawiedliwe. Pardon, „sprawiedliwe”. Dlaczego o tym opowiadam?

Ano dlatego, że dzikość owa domniemana polega czasem na takim samym tricku. Równych szansach. Ktoś komuś broni iść na studia? Założyć firmę? Skończyć kurs? Nie, skądże, nikt!
Nie masz tego – jesteś kiep. Rowy kop albo coś. Albo coś.

Tak jak gdyby stuprocentowe wyższe wykształcenie na przykład zdjąć miało ze społeczeństwa ciężar (?) istnienia żeby daleko nie szukać portierów. Portierów, sprzątaczek, czyścicieli kanalizacji, kopaczy rowów, pomocników, tragarzy, ochroniarzy i ogrodników, a może jeszcze parudziesięciu innych profesji. Jak gdyby każdy bez wyjątku mógł czy musiał zostać na przykład Billem Gatesem.
Obłuda.

Jest cała armia ludzi, których wykształcenie, możliwości intelektualne, finansowe, zdrowotne, rodzinne i inne na zawsze ulokowały w niższych sferach i nie ma na to rady. Czy mają strzelić sobie w łeb, po to, by zgadzał się czyjś bilans zysków i strat?
Nie sądzę.
Chcą przecież tylko żyć i mieć swój kawałek rzeczywistości. Bez sztucznych barwników propagandy, ale także bez protez sprawiedliwości.

Sprawiedliwość. Trudne słowo.

Z racji swoich poglądów i zainteresowań wykorzystuję bez przesady prawie każdą okazję, by zdobywać wiedzę na temat warunków pracy i płacy ludzi mi podobnych i choć to mało oryginalne stwierdzenie, zawsze, gdy już myślę, że wszystko widziałem ktoś robi mi niespodziankę.

Czy uwierzyłbym kiedyś, że można być portierem na umowę o dzieło? Można! Czy dałbym wiarę, że mogą za tą samą pracę (razem) dostawać dwie osoby pensję różną od siebie o czterysta złotych? Mogą! Przy czym ta wyższa to circa tysiąc netto. Czy wreszcie (a to tylko garstka z mojej „bazy danych”) nie uznałbym za przesadę stwierdzenia, że można pracować półtorej godziny na litrową butelkę Coli?
I wierzyć w ideały…

Można.

Kolejny paradoks. Większość z tych, których warunki pracy i płacy naruszają już nie kodeksy, a o mało co prawa człowieka, mimo tego wykonuje swoje obowiązki uczciwie, bo im zależy, bo wierzą, że jednak ktoś ich kiedyś doceni. Nawet, jeżeli nigdy nie zdobędą matury, że o czymkolwiek większym nie wspomnę.

Tyle szklanych domów buduje się ostatnimi czasy dosłownie i w przenośni, a tak nie dba o ich fundamenty… 

O to, by umowne dno, skoro już jest, a każdy wie, że jakieś musi być, miało jedną równą i jednakową powierzchnię, która nie różni się niczym w żadnym swoim centymetrze.
I z której każdego centymetra tak samo łatwo jest dojść do schodów w górę.

Nikt przecież kładąc się spać nie wie, który ich koniec napotka przed sobą otwierając rano oczy…
----------------------

Zamieszczony powyżej obraz jest zrzutem ekranu z wynikami ze strony google.pl po wpisaniu frazy "Polska to" i w żadnej mierze nie odzwierciedla poglądów autora bloga.

środa, 3 marca 2010

A oni w tańcu śnią

Najpierw przejście dla pieszych i kiosk Ruchu, potem trawnik obok warzywniaka i znów na skos przez malutką łączkę. Pierwszy dom, jakby róg dużego trójkąta kilkunastu familoków. Ceglane schody z malowanymi farbą olejną murkami. Łaciaty kundel na wycieraczce. Pranie powiewające przed komórkami na węgiel. Babcie w oknach. Za pierwszym domem dwa następne, potem komórki i znów. Te same domy, schody, sznurki, ta sama olejna farba. Codzienny marsz do szkoły. Zwykły zamyślony albo przeciwnie – przyspieszony, bo już za pięć ósma. Pamiętam każdą koleinę. Gdybym zamknął oczy mam przed sobą dokładny obraz, zapach, dźwięk.

Domki były dla mnie zawsze czymś w rodzaju lasu, przez który musiałem się przedrzeć. Uważać na psy, omijać błoto, nie dotykać cudzego prania, dojść do celu. Istniały i były czymś tak oczywistym jak płotek na parapecie naszego okna albo gumolit w pokoju łatany kitem. Jak poranne bulgotanie gołębi na dachach garaży i wafelki w pawilonie spożywczym, na które czekały wszystkie dzieci z osiedla.
To było wczoraj w mojej głowie.
Wczoraj w mojej, ponad ćwierć wieku temu w innych. Teoria względności.

Zastanawiałem się czasem jak dziś wygląda tamto miejsce, mój blok, osiedle, pawilon. Jaki kolor mają domki i czy dalej wygrzewają się przed nimi goniące za nogawkami kundle. Jakie samochody stoją przed garażami. Jakie, jaki, jaka, jacy…

A potem któregoś dnia wyszedłem z tramwaju i zobaczyłem NIC.
NIC było ogromne i rozciągało się od ulicy, aż po daleką jak dawniej, ale dziwnie biedną, szarą, małą, starą szkołę.
Jakby ktoś dał mi w twarz.

Widziałem swój blok, pawilon, kiosk, warzywniak i NIC. Czułem się wściekły, zły, zdradzony. W moich myślach domki mogły być odnowione, odmalowane, popisane sprayem, a już ostatecznie w najgorszym razie opustoszałe. A tu nie było ich wcale. Było NIC. Z całą pewnością nie od wczoraj, może nawet przez większą część całego tego czasu…

Wyobraziłem sobie dzisiejszego rówieśnika mnie z tamtych lat. On nigdy nie widział tego osiedla, spojrzałby na mnie jak na głupka gdybym go o nie zapytał! Dla niego to łąka za warzywniakiem i nic ponadto. Pewnie tak samo dla jego starszego brata, a może nawet… Nie! Nie chcę o tym myśleć!

Ciemnoczerwona cegła, kopce węgla, prześcieradła na wietrze… Tyle razy w mojej głowie odmalowano schody, tyle ton węgla wrzucono do komórek, a potem do pieców, tyle czarnych kundli poszarpało tyle nogawek dzieciaków spieszących się na pierwszą lekcję…
A tu po prostu była trawa.

Wspomnienie.
Trawa.
Rzeczywistość.
Grabie.

Jesień.

poniedziałek, 1 marca 2010

Fryzjer na prezydenta!

Odwiedzając dzisiejszym rankiem mój „dzielnicowy” zakład fryzjerski zostałem poproszony o złożenie podpisu pod petycją w sprawie remontu ulicy, przy której się znajduje. Raczej niecodzienna sytuacja. Dziewiąta rano, na stoliku dokument z około pięćdziesięcioma podpisami, a każdy klient zachęcany jest do lektury i poparcia. Taki mały komitet obywatelski w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Na dodatek wszystko tak nie po polsku zorganizowane, zgrane i zaangażowane, że aż dziw bierze.

Przysłuchiwałem się dyskusji pomiędzy właścicielką zakładu, a kolejnymi klientkami i z każdą minutą uświadamiałem sobie jak blisko jesteśmy Polski, którą każdy bez ironii czy żalu nazywałby swoją. Powie ktoś, że to nie sztuka zredagować roszczeniowe pisemko i zbierać podpisy. No nie wiem. Redagowałem, zbierałem, mam spore doświadczenie. Lekkie to to nie jest na pewno. Zresztą zbieranie podpisów to jedno, a pomysł, impuls, chęć działania i zdolności organizacyjne to coś zupełnie innego.

To takie drobiazgi oczywiście i gdzie tam temu do wielkiej polityki, ale jednak coś w tym jest. Remont nawierzchni ulicy. Hmm… Zapytałbym: gdzie są radni, gdzie Urząd Miasta, gdzie jeszcze paru innych? Dlaczego oni nie widzą, a obywatel ma im przypominać? Dlaczego tyle obiecują wszystkim nasi „ktosie” zanim ich wybierzemy, a tak łatwo zapominają, gdy już mają swój wytęskniony stołek? I po co ludziom takim jak Ty czy ja konkursy na logo regionu czy hasło do czegoś tam z jakiejś tam okazji, skoro wieczorami w niektórych dzielnicach jest jak w średniowieczu? Czy TO nie jest ważniejsze? Czy ta sprawna latarnia na Twojej lub mojej ulicy nie jest większą polityką niż festyn czy wydanie folderu reklamowego? Pytania są retoryczne, wiem.

Jakieś trzy - cztery lata temu czekałem na przystanku na poranny autobus i daremnie szukałem numeru telefonu albo adresu mailowego do lokalnego przewoźnika, aby móc poinformować go o doszczętnie zniszczonej wiacie i parocentymetrowej warstwie szkła wokół. Gdy wreszcie znalazłem numer do infolinii pan po drugiej stronie oznajmił mi z flegmą godną najlepszych wzorów, że on tu jest od rozkładów jazdy i nie zajmuje się „jakimiś” zniszczeniami. Mogę sobie zadzwonić na warsztat, ale nie teraz, bo jeszcze nikogo nie ma…
Bo przecież, co go to obchodzi? On ma podać godzinę odjazdu, prawda?
A po nas choćby potop.

Czy to tylko z przystankami tak jest? Chyba nie…

Dziwna ta polityka duża, mała i zupełnie malutka. Rzadko spotyka się kogoś, kto rozumie, że prawdziwym sukcesem jest sympatia do działacza (pracodawcy, kontrahenta, urzędnika) uzyskana jako część sympatii i szacunku do państwa (regionu, miasta, firmy) i dopiero one razem tworzą coś, co pozostaje i procentuje po skończonej kadencji.
Nieważne, na jakim szczeblu.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.