Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 26 grudnia 2011

Opowiastka wigilijna

Jeżeli ktoś nie mając grosza przy duszy przejeżdża w Boże Narodzenie pół miasta, by nakarmić stado dzikich kotów, to zanim nazwiesz go szaleńcem, zadaj sobie pytanie, jak bardzo musi być samotny i jak nic nie warci są ludzie wokół niego, skoro w taki dzień potrzebuje kociego mruczenia by czuć się komuś naprawdę potrzebnym…

wtorek, 20 grudnia 2011

Czym zajmuje się portier?

Czym właściwie zajmuje się portier? wpisują czasem w wyszukiwarkę odwiedzający potem tą stronę.
Zupełnie jakbym słyszał mojego kierownika…
No czym się zajmuje…

Właśnie.

Być może jakimś zrządzeniem losu jesteś akurat osobą, która z racji wieku, stanu zdrowia, słabszego wykształcenia czy po prostu trudnej sytuacji na rynku pracy postanowiła spróbować swoich sił w branży ochrony (bo dodać należy że cywilni portierzy są dziś rzadsi niż uzębienie stulatka).
I teraz… o co w tym wszystkim chodzi?

Zacznijmy od tego, że ochroniarzem de iure jest tylko osoba posiadająca licencję i nie o takich tutaj piszę. Ręczę Ci za to, że 90 albo i więcej procent osób w ochroniarskich mundurach, jakie spotykasz w marketach, recepcjach biurowców, szpitali, szkół, na portierniach i w stróżówkach takiego dokumentu nie posiada i pewnie nigdy posiadać nie będzie. Są to „pracownicy ochrony bez licencji”, „strażnicy mienia”, „wartownicy” etc.  Każda prawie firma stosuje tu własną nomenklaturę.

A zatem podpisałeś umowę, pobrałeś mundurek, przymierzyłeś go w domu czując się prawie jak kapitan Kloss i jutro zaczynasz… Co Cię czeka?

Zapewne ochroniarska unitarka, czyli stróżowanie na budowie. Od tego większość zaczyna. Sprawa jest prosta. Plac, barakowozy, w jednym z nich Ty, a całość obowiązków to najczęściej kilka lub kilkanaście obchodów terenu i doglądanie wszystkiego, co z Twojej strony płotu. Proste? Tylko Ci się zdaje!  Pamiętaj o tym, że ani deszcz, ani śnieg, ani tym bardziej druga w nocy nie zwalniają Cię od marszu po glinie i błocie z niekończącym się np. przeliczaniem palet cegieł, paczek styropianu czy czego tam podobnego. Całym Twoim „uzbrojeniem” jest latarka, służbowa komórka lub krótkofalówka plus ewentualnie tzw. pilot antynapadowy, czyli urządzenie przekazujące sygnał alarmu do centrali monitoringu Twojego pracodawcy.  Czasem można za pomocą tego czegoś także „poprosić o telefon” lub… odbić punkt obchodowy.

Co odbić?
Punkt.

Nie tylko Tobie o drugiej czy trzeciej w nocy zamykają się oczy. Przewidziano to. Żebyś zatem nie wpadł w objęcia Morfeusza, otrzymać możesz czasem coś nazywanego np. czujnikiem obchodowym. Ciekawy gadżet, jak sama nazwa wskazuje służący do „pikania” kolejnych punktów umieszczonych na trasie przemarszu. Jak wspomniałem urządzenie to występuje czasem jako jedna z funkcji pilota antynapadowego, ale często jest niezależne. Niektóre modele poprzez sieć GSM przekazują od razu sygnał do Twojej firmy i w ten sposób kontrolują Twoje… zaangażowanie, inne tylko zapisują kolejne odbicia w wewnętrznej pamięci. A cokolwiek (niecenzuralnego) zdarzy Ci się pomyśleć o takich i podobnych wynalazkach w środku nocy, mogą Ci one kiedyś uratować życie. Bierz to pod uwagę.

Wszystkie podjęte lub niepodjęte przez siebie działania, godziny obchodów i inne ważne z punktu widzenia służby sprawy zapisujesz w zeszycie raportowym i to jedno nie zmienia się niezależnie od tego czy pilnować miałbyś dwóch łopat i taczki  czy też elektrowni atomowej, o ile takowa kiedykolwiek w naszym kraju powstanie.

Sprawdziłeś się? Może złapałeś Józka, co to wiesz, przez płot o szesnastej przerzucał wiertarkę albo pogoniłeś w nocy złomiarzy? A zatem masz szansę na awans. Kolejnym stopniem ochroniarskiego wtajemniczenia jest brama. Tak, masz rację, wymienianie tych stopni w CV nie poprawi Twojego wizerunku, ale nic na to nie poradzimy.

A zatem brama. Czegóż tutaj mogą od Ciebie wymagać?
Kontrola wjeżdżających i/lub tylko wyjeżdżających pojazdów, wypisywanie przepustek, sprawdzanie zgodności ładunku z zadeklarowanym (wprawka do pracy celnika!) i najczęściej odnotowywanie tego wszystkiego w dokumentacji wraz z godzinami wjazdu i wyjazdu oraz w przypadku dużych obiektów (np. wiele firm pod jednym adresem) celu wizyty. Dużym plusem jest fakt, że w takich miejscach albo nie robi się obchodów (bo co wtedy z bramą?) albo też robi się je jak najbardziej z racji kilkuosobowej obsady na jednej zmianie, co z kolei pozwala wymieniać się obowiązkami. Piloty, obchodowy i antynapadowy wciąż aktualne.

Wyższą formą jest brama z jak to się ładnie nazywa ruchem osobowym. I znów przepustki, sprawdzanie dokumentów, czasem bagażu a jako premia jeszcze nieuniknione w takiej sytuacji utarczki plus dziwni goście z dziwnymi sprawami o dziwnych porach. (Czwarta nad ranem. Zima. Do drzwi puka kloszard ze szklanką w ręce: „Herbatę poproszę!” Autentyk!!!)

Gdzieś pomiędzy budową a bramą umieściłbym pracę w markecie. Unikać jak ognia! Dwanaście lub w lepszych wersjach osiem godzin na nogach z oczami naokoło głowy jak to się bojowo określa „w służbie na linii kas”. Pilnowanie czy babcia zapłaciła za paczkę hamburgerów oraz czy wypchana kieszeń spodni pana w szarym dowodzi jego hmm… witalności czy też po prostu zakoszenia batonika z promocji…

Do tego nieodłączna słuchaweczka w uszach i teksty w rodzaju: „Ja szóstka, ja szóstka! Niech mnie ktoś podmieni, bo muszę pilnie iść siku! Aaaaa… już nie…”

Nie ma wprawdzie raczej bezpośredniego zagrożenia, że ktokolwiek każe Ci płacić za to, co kto inny ukradnie, a Ty nie upilnujesz, ale stałe bycie świadkiem dla policji i sądów możesz wpisać sobie do grafiku…

Tutaj znów uwaga. W marketach z natury rzeczy nie wypisuje się stosów papierków, przepustek, nie robi się też typowych obchodów (tylko patroluje swój kwadrat), a przy odpowiednio atrakcyjnym emploi można skupiać na sobie rozgrzane spojrzenia płci przeciwnej (czy jak tam kto woli – nie przeciwnej), które jednak najczęściej przestają być takowymi, gdy tylko zorientują się w wysokości pensji sklepowego Rambo…

Szczebel wyżej stoi portiernia w budynku, taka rzekłbym klasycznie rozumiana. „Państwo Środka” można powiedzieć. Znamy, rozumiemy.
Może to być szkoła, wyższa uczelnia, szpital, biurowiec. Zależnie od sytuacji wypisujemy tu przepustki, zaznaczamy w dokumentacji cel wizyty, czasem łączymy rozmowy telefoniczne czy zajmujemy się przekazywaniem korespondencji. Głównie jednak wydajemy klucze i udzielamy informacji petentom. Po to w końcu Pan Bóg stworzył portierów.

W każdym z wymienionych wcześniej przypadków, ale w tym szczególnie pożądana jest dobra pamięć, spostrzegawczość i… kultura osobista. Nietuzinkowość i poczucie humoru będą dodatkowymi atutami (Niżej podpisany ma to wszystko – jeśli ktoś chce mnie zatrudnić, niekoniecznie jako portiera, proszę pisać na maila.)

Ważne. Licz się z tym, że praca na portierni nazwijmy ją „stacjonarnej”, takiej jak ta opisywana, nakłada na Ciebie konieczność przynajmniej częściowego zrozumienia gdzie jesteś ;) i kto jest kto. Nie ma mowy o myleniu lektoratu z rektoratem, a dyrektora z konserwatorem. Łatwe to nie jest z całą pewnością, gdy dodać, że mówimy nie o czterech czy pięciu biurach, a najczęściej o czterech lub więcej piętrach pełnych różnych działów i jeszcze różniejszych osobników wewnątrz…
Obchody, piloty, sprawdzanie zamknięć okien, drzwi, sytuacji w wc (???) i inne atrakcje nadal w standardzie.

Kolejna dygresja na temat moich własnych doświadczeń. Wciąż mam przed oczami minę pani dziekan w uniwersytecie, którą ściągałem kiedyś z domu w wigilię do zamknięcia okna w jej gabinecie. :))

I jak tam Szanowny Czytelniku? Nadal awansujesz? Moje gratulacje. Następnym stopniem jest Big Brother, czyli odmiana portierni takiej jak ta wspomniana przed chwilą, ale wzbogacona o monitoring. Niezależnie od tego jak prosta wydawała Ci się do dziś praca portiera wyobraź sobie sytuację, w której ktoś dzwoni pytając o dział kadr, za okienkiem ktoś drugi czeka na przepustkę, pod bramą trąbi auto, a na ekranie monitora widać przelatujące przez ogrodzenie pakunki…

C’est la vie! 

Nie od rzeczy jest dodać, że poza orientacją, kulturą, dobrą pamięcią i zdrowymi nogami (monitoring wcale nie wyklucza obchodów „deptanych”) tutaj akurat konieczna już jest jakaś minimalna zdolność obsługi urządzeń elektronicznych, w tym czasem całkiem skomplikowanych. (Ale za to, jaka radość zerknąć w wolnej chwili jak Twój zmiennik całuje tą czarnulę spod siódemki za palemką w korytarzu!)

Wreszcie crème de la crème, czyli portiernia w urzędzie, która jest połączeniem wszystkiego tego, o czym wspominałem do tej pory plus jeszcze poziomu ogólnego (i wymagań) o niebo wyższych niż gdzie indziej. Setki kluczy, kilka co najmniej ekranów monitoringu, dziesiątki kamer, przepustki, informacja, korespondencja, telefony… 

Czy zdziwisz się, że zawalając coś TAM możesz jednak szybko wrócić do pilnowania barakowozów przy wykopach za miastem? 

I tak w kółko.

Spokojnej służby!


piątek, 16 grudnia 2011

Realiści w krainie marzeń

W zasadzie to jeszcze jakieś trzy, no bądźmy szczerzy, cztery miesiące i wracam. W góry. 

Zaopatrzyłem się już w nowy plecak i buty, a czekając na wiosnę studiuję przewodniki, mapy i blogi oraz jak przystało na prawdziwego podróżnika rozmyślam. I w trakcie tej właśnie czynności powrócił do mnie obraz zoranych kołami ciężkich maszyn stoków Klimczoka i Skrzycznego, wytyczonych tam w poprzek szlakom obrzydliwych, wysypanych grubym kamieniem dróg i przede wszystkim wycinki drzew na skalę, jakiej z lat wcześniejszych nie pamiętam. A ponieważ Portier nie byłby sobą, gdyby raz na jakiś czas nie napisał gdzieś jakiegoś „uprzejmego donosu”, postanowiłem zasięgnąć języka u źródła, czyli w Okręgowej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, której Bielsko z przyległościami podlega. Bo nie ukrywam, pierwsza myśl była taka, że to drapieżny kapitalizm i chęć zysku włażą z butami na beskidzkie zbocza i zamieniają je w pustynię.

Jako się więc rzekło odnalazłem w Internecie przedsiębiorstwo wyżej wspomniane i wybrałem wedle swojej oceny najwłaściwszego adresata, czyli Dział Ochrony Lasów. I tam właśnie w krótkim liście zwróciłem się z prośbą o wyjaśnienie przyczyn i skali wycinki oraz perspektyw dla Beskidów po niej, zaznaczając, że wygląda to wszystko bardzo przygnębiająco.

Często zdarza mi się na tym blogu narzekać na różne firmy i instytucje. Na tą nie mógłbym nawet słowem, ponieważ, proszę się skupić, na mój mail wysłany około godziny 21:00 szóstego grudnia odpowiedź otrzymałem o 9:00 rano dnia następnego!!!
Chapeau bas!

Naczelnik Wydziału Ochrony Lasu, mgr inż. Mirosław Nowak w świetnie napisanym, (co też nie jest codziennością) liście pokrótce opisał mi sytuację mającą miejsce w Beskidach zaczynając zresztą od znamiennych słów: Opisany w e-mailu widok […], jest w równym stopniu, co dla Pana, przykry dla gospodarujących tam leśników. a na koniec zapowiedział jeszcze dosłanie mi na adres zamieszkania… książki o beskidzkich lasach właśnie.

Książka dotarła pocztą może z dwa dni później. Dzięki wiadomościom z niej uzyskanym, a także listowi pana naczelnika mogę podzielić się z Wami informacjami nt. przyczyn rzeczywiście radykalnych wycinek w śląskich górach, a przede wszystkim rozwiać najgorsze (?) obawy: to nie rabunkowa gospodarka kieruje tym wszystkim. Chociaż w zasadzie może i tak, ale nie współczesna, jeśli już.

Obraz, która tak zapadł mi w pamięć, a pewien jestem, że nie tylko mnie, dotyczy jak się okazuje wyłącznie jednego gatunku – świerka i ma związek nie tyle z zapotrzebowaniem na niego, ile z jego stanem zdrowotnym, który jest bardzo zły. Pozostawienie wszystkiego naturze, jak to w podobnej sytuacji uczyniono np. w Lesie Bawarskim skończyć by się mogło jak to ujmuje pan Nowak deforestacją, ja proponuję bardziej polskie określenie: bezleśnością. 

A więc cięcia mają charakter wbrew pozorom naprawczy, ochronny, zaś ich praprzyczyną jest gospodarka leśna jeszcze z XIX wieku, która zaburzyła naturalne proporcje ilościowe gatunków drzew oraz po części ich, że użyję takiego określenia przypisanie geograficzne. I znów wszystkiemu winien… nie, nie Portier tym razem, świerk. Świerk, który był łatwo dostępny, tani i szybko rósł, a to nim właśnie uzupełniano wycinane masowo lasy bukowo jodłowe, gdy trzeba było ogromnych ilości drewna na opał do hut i materiał dla budownictwa.

Oznacza to, tak na marginesie, że "naturalne lasy", którymi tak się zachwycałem w swoich wędrówkach (Przeczytaj tutaj : pierwsza, druga), wcale takimi naturalnymi nie są...

W latach 1860 - 1880 założono tysiące nowych plantacji świerka ogółem obsadzając nim ok. 70% naturalnych siedlisk buczyny karpackiej w Beskidach Zachodnich. Na krótko przed II wojną światową na świerk przypadało już od 70 do… 98% powierzchni drzewostanu, gdy według współczesnych ocen powinno to być ok. 40 %. Nadto duży wpływ na późniejszą katastrofę miał fakt sprowadzania sadzonek nieraz z zupełnie odmiennych klimatycznie rejonów Europy, np. z Alp i sadzenie świerczyn w miejscach nie odpowiadających ich wymaganiom. Masowa tania i wydajna produkcja drewna przesłoniła wszystko inne. Do czasu.

W połowie XX wieku natura z całą jaskrawością obnażyła słabość świerka w Beskidach. Do przyczyn tak oczywistych jak nienaturalna dominacja jednego gatunku (a więc także w jakiejś mierze idące za tym jego zdegenerowanie), doszedł człowiek i zatrucie środowiska. Na to wszystko nałożyły się jeszcze szkodniki, które w osłabionych lasach znalazły dla siebie doskonałe lokum. Gdy się do tego doda, że część lasów w Beskidach jest prywatna i w związku z tym leśnicy nie mogli z marszu objąć ich działaniami, jakie podjęli, łatwo zrozumieć, że postęp chorób i zniszczenia był błyskawiczny.

Jedynym sposobem ratowania drzew stała się… ich wycinka. Usuwanie chorych świerków i zastępowanie ich lasem mieszanym o składzie zbliżonym do naturalnego. Chore drzewa wywozi się z lasu jak najprędzej, wcześniej je okorowując, a korę pali zapobiegając tym samym „ucieczce” korników, które dodatkowo zwalcza się też stosując w lasach specjalne pułapki feromonowe (to coś, co wygląda jak blokowa skrzynka na listy, a czego sporo w górach widziałem zastanawiając się cóż to być może).

Cała ta polityka (obejmująca na szczęście od jakiegoś czasu także część lasów prywatnych) obniżyła udział świerka do ok. 50% w roku 2005, zaś naturalne i sztuczne odnowienia pozwoliły uniknąć najgorszego – rozległych bezdrzewnych pustyń.

Akcja leśników trwa. W ramach „Programu dla Beskidów” opracowano wieloletni plan działań mający na celu przywrócenie równowagi w naturze i zachowanie nie tylko uroku, ale i zdrowia lasów. Sadzi się jodłę, buka, jawor, miejscami również inne drzewa, jak modrzew, brzoza czy jarząb, a w miejscach gdzie ma to rację bytu, także świerk, który przecież sam w sobie niczemu nie zawinił.
I co najważniejsze praca ta zaczęła przynosić już wymierne efekty, bo w roku 2006 po raz pierwszy spadła intensywność przymusowego wycinania świerków, a kornik i inne szkodniki znalazły się w zdecydowanym odwrocie.
Jest nadzieja. 

Jak to ujęto w książce „Na ratunek zielonym Beskidom” zamieranie świerka i działania w związku z tym podejmowane budzą emocje, a turyści, mieszkańcy gór czy przyrodnicy często widzą ów problem w krzywym zwierciadle (jak ja na przykład przenosząc wprost wycinane połacie lasu na czyjąś żądzę zysku – jak widać niesłusznie), ale ma to swoje dobre strony, bo zadając pytania, często stawiając zarzuty, mamy też szansę dyskutować i zrozumieć istniejący stan rzeczy oraz przyłączyć się do pracy nad jego polepszeniem.

Książka Krzysztofa Fronczaka, świetnie napisana, przystępna, uzupełniona doskonałymi fotografiami, a przede wszystkim darmowa jest doskonałym krokiem w tym kierunku. Sama zaś postawa RDLP w Katowicach i podejście do zwykłego zapytania złożonego mailem przez laika, turystę amatora, dowodzi klasy, jakiej próżno by szukać w większości państwowych instytucji.



poniedziałek, 12 grudnia 2011

Jeszcze raz trzynasty grudnia...


Trzydzieści lat temu komunistyczne władze wprowadziły w Polsce stan wojenny. Jednym z jego symboli stała się kopalnia Wujek w Katowicach, na której teren 16 grudnia 1981 roku przy wsparciu wojska wdarli się funkcjonariusze ZOMO zabijając w trakcie starć dziewięciu spośród strajkujących tam górników i raniąc dwudziestu jeden kolejnych.

Bezpośrednią przyczyną strajku było brutalne zatrzymanie 13 grudnia tamtejszego działacza Solidarności – Jana Ludwiczaka, a pośrednimi ogłoszenie stanu wojennego i decyzja o militaryzacji kopalń. Na masówce 14 grudnia zdecydowano się nie podejmować pracy dopóki Ludwiczak nie wróci, a z biegiem czasu sformułowano także inne żądania. Szesnastego grudnia władze rozpoczęły pacyfikację strajkującej kopalni siłami m.in. pięciu kompanii ZOMO, trzech kompanii bojowych wozów piechoty i kompanią czołgów. Dodatkowo do dyspozycji dowódcy ataku pozostawiono pluton specjalny.

W trakcie walk zginęło 9 górników: Jan Stawisiński, Joachim Gnida, Józef Czekalski, Krzysztof Giza, Ryszard Gzik, Bogusław Kopczak, Andrzej Pełka, Zbigniew Wilk, Zenon Zając.

W hołdzie poległym, dekadę później przed kopalnią ustawiono pomnik w formie ogromnego betonowego krzyża, ulokowanego w miejscu, w którym przez całe lata 80 stał krzyż drewniany, pod którym górnicy, okoliczna ludność oraz działacze opozycyjni składali kwiaty i wieńce narażając się na zatrzymanie przez milicję i inne konsekwencje.

W 2008 roku w miejsce eksponowanej dotychczas w zakładowym domu kultury wystawy „Bitwa o Polskę” utworzono w bezpośrednim sąsiedztwie pomnika Izbę Pamięci KWK Wujek, o której dziś postanowiłem opowiedzieć.

***

Dojazd do tego miejsca komunikacją miejską z centrum to kwestia około 10, góra 15 minut w szczycie. Prawie pod same budynki kopalni dojechać można autobusami o numerach 9, 10, 48, 138, 238, 296, 657 z których wysiąść należy na przystanku (jakżeby inaczej) Brynów Kopalnia Wujek przy ulicy Dziewięciu z Wujka. Jakieś sto metrów wcześniej na ulicy Ligockiej jest także przystanek linii 12, 37, 912, które w bezpośrednie sąsiedztwo kopalni nie dojeżdżają. W obu przypadkach kierujemy się właśnie Dziewięciu z Wujka do skrzyżowania z ulicą Wincentego Pola i tam zgodnie z tablicami informacyjnymi skręcamy w prawo.


Mijając po lewej stronie główne wejście do kopalni, (co warto zaznaczyć – nadal czynnej), a po prawej jej dyrekcję dochodzimy po kilkuset metrach do z daleka już widocznego pomnika oraz znajdującej się przy nim Izby Pamięci.

Srebrnoszary budynek z przeszklonymi drzwiami i oknami wystawowymi to właśnie muzeum. Małe, trzeba to od razu powiedzieć, ale z pewnością warte odwiedzenia.

Ekspozycja w nim to właściwie trzy osobne działy. W pierwszym poznajemy historię ogólną kopalni od czasu jej założenia, specyfikę pracy górnika, zmiany związane z postępem technologicznym oraz mamy okazję z bliska przyjrzeć się zarówno narzędziom jak i galowemu mundurowi (w tym kroju już nieużywanemu), czy starym sztandarom.

Część druga zaczynająca się… od drzwi mieszkania Jana Ludwiczaka, a raczej ich kopii pełnej śladów walki, to już sedno tematu, czyli stan wojenny. Obwieszczenia, plakaty, kartki na mięso, naturalnej wielkości… zomowiec (sic!) w starciu z takim samym górnikiem uzupełniają ten obraz. Dalej ogromna diorama, na której precyzyjnie odwzorowano wszystkie zabudowania kopalni i okolic w 1981 roku, czołgi, samochody, grupy atakujących milicjantów i broniących się górników, a nawet krążący nad wszystkim śmigłowiec. Widok doprawdy działający na wyobraźnię, szczególnie, gdy w drodze do muzeum przed chwilą wszystkie te budynki widziało się naprawdę…

Kolejne gabloty to autentyczna broń, łuski po nabojach i petardach gazowych oraz zdjęcia z chwil bezpośrednio po pacyfikacji.

Najmocniejszym według mnie fragmentem wystawy jest jednak coś innego. Przestrzelony górniczy hełm. Czyjaś śmierć. Zresztą wcale nie anonimowa, bo tuż obok niego na zdjęciu widzimy młodego, przystojnego mężczyznę, do którego ów hełm należał – Jana Stawisińskiego

Miał ledwie 21 lat. Urodził się 29 czerwca 1960 r. w Sławnie, dziś woj. zachodniopomorskie, jako syn Alojzego i Janiny. Miał dwie młodsze siostry. Był wysokim, wysportowanym mężczyzną; lubił pływać, grać w siatkówkę i marzył, by zostać geologiem.

W 1976 r. ukończył zasadniczą szkołę telekomunikacyjną w zawodzie elektromonter, a dwa lata później przyjechał na Śląsk i od 25 września 1979 r. zatrudnił się na kop. Wujek, na oddziale G5. Po wypadku ojca, wymagającego opieki, przejął pozycję „głowy rodziny”.

Postrzelony w głowę, nieprzytomny trafił na oddział „Reanimacja” Szpitala Górniczego w Ochojcu. By móc sprawować bezpośrednią opiekę nad synem, matka zatrudniła się w tymże szpitalu, jako salowa. Zmarł 25 stycznia 1982 r., nie odzyskawszy przytomności. Pogrzebany 29 stycznia 1982 r. w Koszalinie.
[Tekst kursywą pochodzi ze strony internetowej muzeum – dopisek Portiera]

Zdjęcia wszystkich zabitych i ich symboliczne wciąż palące się górnicze lampki, to już sala trzecia – multimedialna. Tutaj siedząc w wygodnych fotelikach obejrzeć możemy dokumentalne filmy z okresu stanu wojennego i przejrzeć lub zakupić książki dotyczące wydarzeń na Wujku.

Jak wspomniałem muzeum jest małe, nie ma w nim także oszałamiającej ilości eksponatów, ale jest coś innego, autentyczna atmosfera tamtych dni i emocje, które do dziś nie wygasły, bo wygasnąć nie mają prawa.

Wydawało mi się, że w dniu takim jak dzisiejszy, w przededniu kolejnej rocznicy stanu wojennego, mimo zimna i poniedziałku będą tu tłumy, przynajmniej jakiś tłok, wycieczki szkolne, ludzie pragnący może jak ja swoim czasem i zainteresowaniem podziękować tym, dzięki którym mają dziś Wolną Polskę.
Nie spotkałem nikogo.

Sam zwiedzałem puste sale, fotografowałem gablotki, przeżywałem na nowo tamte dni. Jedynym towarzyszem mojej wizyty były rozmowy dobiegające z zaplecza, na którym zgromadziło się kilku weteranów pierwszej Solidarności dyskutujących o zjeździe w hali Olivii…

Czułem się jednocześnie dumny i onieśmielony tym, że tam są. Słyszałem jak wspominali Jurczyka, Wałęsę, Świtonia. Nie jako postaci historyczne, ale jako swoich kolegów, zwyczajnych, ze wszystkimi ludzkimi słabościami.

Kilku niepozornych starszych panów, dzięki których odwadze wczoraj, mogę żyć dziś w wolności, której Dziewięciu z Wujka nie doczekało.



PEŁNA GALERIA MOICH ZDJĘĆ Z MUZEUM
Proszę kliknąć na obrazki poniżej!

Zdjęcia portretowe górników pochodzą ze strony www.muzeum-wujek.pl 
Wszystkie pozostałe fotografie w tekście oraz pod linkami (Picasa) są mojego autorstwa.

sobota, 10 grudnia 2011

Prawdziwego portiera poznaje się po tym jak kończy

Czyli w tłumaczeniu na bardziej polski:

"Jak rozliczać zwalnianego ostatniego dnia miesiąca jeżeli kończy dniówkę rano?"

Kilka dni temu ktoś odnalazł mój blog wpisując w wyszukiwarkę długaśne zdanie o sensie jak powyżej dotyczące zapłaty za dniówkę i samego wymiaru godzin pracy portiera* zwalnianego ostatniego dnia miesiąca. Najpierw się uśmiechnąłem, bo wydało mi się, że nie można tego nie wiedzieć, a potem… A potem przypomniałem sobie mojego kolegę, który jako „cywilny” portier w Akademii Medycznej w 2007 roku nie zgodził się na przekazanie go do Solid Security i punktualnie o północy zabrał swoje rzeczy maszerując do domu…

I jakkolwiek nikt, przy najszczerszych nawet chęciach nie nazwałby mnie nigdy sympatykiem wspomnianego wyżej przedsiębiorstwa, to jednak przyznać należy, że zamiast zwolnienia z winy zakładu (odmowa przyjęcia nowych warunków – zmiana pracodawcy) powinien ów pan dostać dyscyplinarkę za… porzucenie pracy.
Aha! Tak właśnie.

Dlaczego, skoro odmówił przejścia do ochrony nawet na minutę?

Ano dlatego, że przekazanie obiektu tylko de iure odbywało się o północy, de facto zaś miało miejsce wraz z poranną zmianą, czyli w tym konkretnym przypadku o szóstej zero zero.

I ta sama prawidłowość odnosi się do wszystkich innych możliwych odmian tej sytuacji, w rodzaju przejścia na rentę, emeryturę, zwolnienia za porozumieniem stron, z winy zakładu itp.
Koniec miesiąca ani nawet roku nie ma tu żadnego znaczenia, bo najprostszym wytłumaczeniem tej zależności jest pierwszy z brzegu miesiąc pracy w trakcie trwania umowy.

Kiedy zarabiam ostatnią część wypłaty, jeżeli mam służbę w nocy z 30 listopada na 1 grudnia np. od 22:00 do 06:00?

Zarabiam ją o 5:59 pierwszego grudnia.

I właśnie tak to działa.

Przy czym, co zaznaczam, w związku z różnymi zależnościami (zwolnionym czy przekazanym można być przecież np. dwunastego czy dwudziestego piątego, a nie tylko i wyłącznie ostatniego dnia miesiąca) dodać trzeba, że cały czas mówię tu wyłącznie o pełnym DYŻURZE (dniówce, popołudniówce, nocce), a nie miesiącu kalendarzowym.



---------------
* - Opis dotyczy każdego pracownika każdej branży.

piątek, 9 grudnia 2011

Nieżyt jaźni

Jesień.

Tego wieczoru nie chciałem z nikim więcej rozmawiać.
Wyszedłem na autobus wcześniej, ale gdy nadjechał uświadomiłem sobie, że jego też nie potrzebuję. Zły, smutny, nie w sosie, z całą swoją obrzękniętą od zdarzeń duszą nie zmieściłbym się w tych drzwiach, w tym świetle, obok kasowników, miękkich foteli i innych ludzi. Odwróciłem się i ruszyłem w drogę pieszo. 

Chodniki o tej porze były już puste, tylko auta przesuwały się błyskotliwym szeregiem poprzez skrzyżowania, ale to akurat było mi obojętne. Byle dojść do celu i móc zostać sam na sam ze swoimi myślami, jakkolwiek byłyby ciężkie.

Jedna, druga ulica, tunel, zakręt, nikogo. Dobrze. Nie trzeba się uśmiechać, witać, udawać, mówić. Nic nie trzeba. Lewa, prawa, lewa, prawa, krok za krokiem.

I gdzieś w najmniej uczęszczanym miejscu On.
Po co?

-Dobry wieczór.
-…
-Będę miał do pana prośbę.
-Nie.
-Muszę się napić.
-Słucham?

Przyglądam się zmarnowanej, nieogolonej twarzy z zapadniętymi oczami.

-Wypuścili mnie z izby dopiero co, nie mam grosza, idę do domu. Nie będę panu kłamał że nie mam na chleb, po prostu muszę się napić żeby… żeby nie zwariować…
-Ma pan jakiś papierek z tej izby?
-Mam. Proszę bardzo. - podaje mi złożoną na cztery kartkę. Nie kłamie.

„Żeby nie zwariować...”
„Napić...”

-Mam taką zasadę, że nigdy nikomu nie... - próbuję jeszcze - Zresztą nieważne, niech pan trzyma. – sięgam do tylnej kieszeni i wyjmuję bez liczenia wszystko co tam mam, niedużo, może cztery, może sześć złotych – Niech pan się napije, jeżeli to pomoże.

Na porośniętej twarzy pojawia się uśmiech. Zwykły, spokojny, prosty.

-Dziękuję. – podaje mi rękę – Niech się panu szczęści w życiu.
-Wątpię… ale dziękuję. Wszystkiego dobrego.
-Dobrej nocy!

Naprawdę nigdy nie daję pieniędzy takim jak ten tutaj, ale dziś uświadomiłem sobie, że on to ja, a ja to on. Facet nie urodził się w tym brudnym ortalionie. Gdzieś kiedyś był, musiał chociaż przez moment być inny.
Kto wie, może dziś boi się wytrzeźwieć, bo wtedy patrząc w lustro zobaczyłby prawdę o swoim życiu? A więc ucieka. Z izby pod sklep, spod sklepu do izby albo gdziekolwiek, byle tylko biec.

A czy ja nie uciekam? Czy teraz nie uciekam sam przed sobą jak on?
Czy moja noc i jego wino są czymś innym, skoro tak samo mają nas oddzielić od tego co przegraliśmy, przegrywamy i przegrywać będziemy aż do ostatniego tchnienia?

Czy kloszard ciałem jest czymś innym od kloszarda duszą?

Dlaczego maszerując pół godziny ledwie wieczorem akurat jego i tylko jego spotkałem oko w oko? Czy może to nie ja, ale on spotkał mnie i dał mi moje wino – poczucie że komuś jestem potrzebny?
Czy...

Czy można obrazić się na swoje odbicie w lustrze?
Choćby i krzywym?

                                                                                      
Obrazek - Portier 2011

czwartek, 8 grudnia 2011

Kanau

Oglądam sobie NK i co widzę?
Takiego błenda jak na obrazku :)




No to nie byłbym chyba sobą, gdybym nie wysmarował zaraz malutkiego donosu... :))



A oto i odpowiedź nań wraz z efektem mojej interwencji.




I jak to człowiek musi sam o wszystkim pamiętać! :)

wtorek, 6 grudnia 2011

Spotkałem prawdziwego Mikołaja

Szuuu…
Po raz kolejny zimne igiełki wbijają mi się w skórę. Wirują na wietrze połyskując jak brokat i znów powracają.

Szuuu…

Oto jest zima Anno Domini 1995. Taka prawdziwa, z zaspami, lodem na chodnikach, soplami i festiwalem czapek uszanek. Mróz, wiatr i prawie zmrok już po piętnastej. Ale na czerwonych z zimna twarzach mijanych przeze mnie ludzi i tak plączą się uśmiechy. Wkrótce przecież Święta.

Kolorowe reklamy w witrynach sklepów zachęcają do zakupów, na pakach ciężarówek leżą stosy choinek, a dzieciarnia przykleja nosy do szyb wypatrując wymarzonych prezentów.

Nie lubię ich wszystkich. Za ten uśmiech. Za to, że nie przeszkadza im zimno. Za to, że mają cel. Za te pakunki pod pachami. Nie lubię i już.

Idę do sądu pracy. Idę, bo nie mam nawet na bilet. Właśnie po grubej awanturze zakończyłem pracę u człowieka, który przez ponad dwa miesiące zatrudniał mnie od świtu do zmroku, a nie zapłacił ani złotówki. Bo materiały, po przelew opóźniony, bo coś tam…

Nie mam grosza przy duszy, a oni tu się uśmiechają do tych swoich głupich choinek i paczuszek. Jakie święta? Nie ma świąt!

Szuuu…

-Wszystkiego najlepszego!
-Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia! Tuż przed moim nosem pojawia się czerwona rękawica pełna cukierków.
Mikołaj.
-No proszę, to dobre cukierki! – śmieje się widząc moją minę.

Sięgam po kilka.
-Dzię… Dziękuję…

-Hu hu hu! Wesołych Świąt! – tubalnym głosem woła już nie wiem, do mnie, czy kolejnych przechodniów. Stoję na środku chodnika i ściskam w garści słodycze jakbym znów był małym chłopcem. Wiatr nagle przycichł. Jest inaczej.
Odpakowuję wreszcie jeden z cukierków i wkładam do ust.

Słodycz.
Po raz pierwszy od wielu dni zdobywam się na uśmiech.

Spotkałem Mikołaja!

To nieważne, że na plecach miał reklamę jakiegoś banku, to nieważne, że te same słowa i takie same cukierki trafiły wcześniej i później do dziesiątek innych ludzi idących ulicą Jagiellońską. Dla mnie on był prawdziwy, bo akurat wtedy potrzebowałem go jak nikogo. I przybył. Ten jeden jedyny raz w życiu.

Kilka tygodni później znalazłem nową pracę. Na wiele długich lat. Najlepszą, jaką miałem w życiu.

Myślę, że On szepnął tam za mną dobre słówko, skoro od tego spotkania wszystko zmieniło się na lepsze.


niedziela, 4 grudnia 2011

Jo, hajer przodowy ;)

Dziś jest Barbórka… Na śmierć zapomniałem.
Za komuny po prostu Dzień Górnika, zresztą jak zwał tak zwał, nie w tym rzecz.
I tak zawsze mówiło się Barbórka.

Dziwne święto, jedyne chyba, które obchodzi się nawet wtedy, gdy się już de facto nie ma do tego prawa.  Pamiętają o nim emeryci, pamiętają ci, którzy dawno z pracy w kopalni odeszli, czy wręcz tacy, którzy jak np. mój ojciec z górnictwem cokolwiek wspólnego mieli tylko przez dosłownie rozumiane miejsce pracy, a nie konkretny zawód czy firmę.  I ja także dziś pomyślałem o tym wyjątkowym dniu, choć przecież żaden ze mnie był górnik…

Zatrudniłem się w kopalni zaraz po skończeniu również górniczej szkoły zawodowej. Mam jeszcze gdzieś w domowym archiwum taki pożółkły druk, w którym ZOBOWIĄZUJĘ SIĘ podjąć pracę, a w razie odmowy lub rezygnacji przed wyznaczonym terminem spłacać koszt mojego wykształcenia. Iluż ludzi współcześnie dałoby majątek za taki papierek na starcie kariery!

Odwiedziłem dziś NK, którego jako portalu samego w sobie nie lubię, ale czasem zaglądam, by zerknąć na dawnych znajomych. Ot, poprzeglądać to i owo bardziej biernie niż czynnie. Żadnych zdjęć, żadnych komentarzy, żadnych śledzików i innych bredni. I dziś, po sprawdzeniu ile to pociech dorobił się mój dłużnik, po „odwiedzeniu” kolegów z poprzedniej pracy i jakiejś sympatii z czasów podstawówki pomyślałem, że przecież skoro tyle tu jest dziwnych kont (samych Leopoldów Staffów naliczyłem  kilkudziesięciu) to może i moja kopalnia…
No oczywiście, że jest.
Ponad ośmiuset „zatrudnionych”.
Sporo, ale to zaledwie ułamek tego, co było naprawdę w dobrych czasach. Przejrzałem kilkanaście zdjęć i wszedłem „do” znajomych…
Zawsze siedzę przy komputerze w słuchawkach, zawsze coś tam skocznego mi gra, i dziś tak samo gdzieś za uchem plątał się Mike Mareen ze swoim nieśmiertelnym Love Spy, którego nikt nie nazwałby smutnym, a ja gapiłem się na te twarze i… miałem mokre oczy.

Nie, nie spotkałem nikogo, nawet jednej osoby, którą bym znał, choć pewien jestem, że z kilkudziesięcioma z nich musiałem siłą rzeczy kiedyś gdzieś się spotkać, ale wzruszyłem się, bo tam, na tych obrazkach była NASZA załoga – coś na kształt rodziny prawie, nieporównywalnego z żadnym sentymentem do żadnej innej pracy i towarzystwa w niej.
Plus minus trzy duże firmy zaliczyłem po odejściu z górnictwa i może, może jakąś tam ładną dziewczynę z jednej czy drugiej chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć, ale generalnie – było, minęło i kichać ich wszystkich. A tutaj patrzę na grubych facetów w okularach, na panie w wieku daleko średnim i mam łzy w oczach, choć nikogo z nich nie poznaję…

Byliśmy jedną załogą. A ta kopalnia była i moją. Nawet bardziej może, bo przecież, jako budowlaniec musiałem dbać o jej stan, więc związywałem się i z miejscem i z ludźmi, których dziesiątki znało się pracując co kilka dni czy tygodni w innym miejscu tego samego wciąż zakładu.

„Górniczy stan, nich żyje nam” – śpiewaliśmy jeszcze w szkole.
No właśnie, od szkoły się przecież zaczęło.
Pamiętam jej dyrektora, okrąglutkiego, zawsze uśmiechniętego, kojarzącego mi się trochę z aktorem Janem Kociniakiem. Pamiętam jego zastępczynię, która uczyła nas geografii, a przy której wszystko spadało nam pod stoliki, byle tylko dać pretekst do spojrzenia na jej nogi, mam gdzieś w zakamarkach wspomnień drewniane tace, na których co dnia przynosiłem kolegom kanapki i jabłka ze stołówki, nasze praktyki na budowach i sekretarza partii, a zarazem pana od wuefu, u którego na trójkę zdawać musiałem (za wagary) wożąc taczką wywrotę jakiegoś żwiru czy czegoś tam podobnego na przyszkolną bieżnię…
Potem to dziwne uczucie, gdy po skończonej edukacji podpisywałem pierwszą w życiu umowę. To jak to? Już jestem dorosły?
Ano tak.

Później pierwsza dniówka na kopalni, nieznośnie się dłużąca, bo o przecież jakieś 1,5 godziny dłuższa od szkolnych praktyk. I dziesiątki, jeżeli nie setki prac, jakie wykonywałem w zasadzie poza dołem w każdym możliwym miejscu od kanałów po dachy. Malowanie, murowanie, tynkowanie, burzenie, kucie, latanie po wódkę… Codzienność :)) 

Inny świat. Inny świat, a dokładniej wtedy już jego końcówka.

Skąd taka szkoła? Skąd taki wybór zawodu? Mój ojciec był murarzem, kopalnia kojarzyła się wszystkim ze stabilnością zatrudnienia, a jedno plus drugie sprawiło, że pewnego jesiennego dnia zasiadłem w takiej, a nie innej ławce właśnie. I na czas edukacji zawodowej zdopingowany chyba także wybraniem mnie na przewodniczącego klasy stałem się najlepszym uczniem, co mi się wcześniej raczej nie zdarzało.

Szkoła, czyli fala, taka jak w wojsku rzecz jasna, albo może raczej; za wszelką cenę usiłująca taką być. Ubikacja – raj palaczy, miejsce dziwnych spotkań, wymiany porno gazetek i Bóg jeden wie, czego jeszcze.
„Kotom” wstęp wzbroniony.
No to spróbujcie zatrzymać „kota” zwanego później Portierem, który ma metr osiemdziesiąt siedem i nigdy anorektykiem nie był…
„Te, k…, kocie jeb…! Gdzie leziesz jak masz zakaz? W krzaki!”
Podchodzi drugi. „No to kot teraz nam zaśpiewa za karę, albo mu zrobimy…(tutaj powiedzmy ocenzuruję)
Łapię delikwenta za kurtkę na piersi i przyciągając do siebie warczę tylko: „Magnetofon se pajacu kup!” po czym pcham go z całej siły na tego drugiego tak, że obaj wpadają plecami na umywalki…
Ech, wspomnienia…

Trzy dni nauki, dwa dni praktyk. Ersatz dorosłości. No przecież praca, prawda? A skoro praca, to i zarobek. Na książeczkę PKO. Regularnie, co miesiąc. Plus książki za darmo, śniadania za darmo, ubrania robocze i normalne (Tak! Dżinsy, kurtki itp.!) również gratis. Zresztą praktyki, cóż to były za praktyki! Skoro jest budowa i są młodzi, to do czego należy ich użyć?
I weź butelki na wymianę!”
Spoko.

Pracowaliśmy głównie przy wożeniu gruzu, sprzątaniu, rozładunku czegoś tam albo kopaniu. No i „w zaopatrzeniu” jak wspomniałem. W efekcie o wiele więcej o pracy murarza dowiedziałem się z fuch, na które chodziłem z ojcem niż z paru lat szkoły, ale któżby się tym przejmował, gdy po dobrze zrobionych „zakupach” instruktor puszczał nas do domu czasem i koło jedenastej rano…

Pomagaliśmy przy budowie ośrodka dla niepełnosprawnych, potem przy remoncie kopalnianej hali sportowej, a najczęściej na robotach zewnętrznych zwanych popularnie „szkodami górniczymi”, czyli w czymś na kształt działu remontowego spółdzielni mieszkaniowej. Tak, zgadza się, w prywatnych mieszkaniach. Tam i wypić można było i czasem obiad dostać, a już to, że fachowcy skończyli o dwunastej, a do fajrantu sobie dosiedzieli, nikomu, ale to nikomu nie wadziło.

O tym jak działały praktyki w praktyce niech świadczy fakt, że gdy z kolegą mieliśmy dołączyć do ekipy pracującej na jakiejś ulicy pod numerem 132, który błędnie usłyszeliśmy jako 123, to przez bite dwa tygodnie my co rano siedzieliśmy na pustym podwórku wyśmiewając się z kombinatorów, którzy nie przychodzą do pracy, a oni parę budynków dalej klęli na czym świat stoi, że tak długo dopraszają się o pomocników, a nikt im ich nie daje!
„Znaleźliśmy się” dopiero, gdy któregoś dnia minął nas (a raczej NIE minął) na ulicy kopalniany multikar z zapasem cegły, a kierowca zaproponował nam podwiezienie…

Towarzystwo zresztą zdarzało nam się ciekawe. Czasem na całej dużej budowie byliśmy tylko my, więźniowie i wojsko… A budynek stoi do dziś, sam sprawdzałem… Dziwne.

Szkoła… Lekcje też czasem na pół gwizdka, bo komu tam po budowlance potrzebna będzie jakaś wyższa matematyka (na logikę jest potrzebna jak najbardziej, ale... to była inna epoka) albo jeszcze jakaś tam literatura czy historia… Ważne żeby wiedział, że łopata cementu, pół łopaty wapna i trzy piachu… (Kurcze! Zapamiętałem!)
A jednak czegoś się człowiek nauczył, coś zrozumiał, czemuś innemu przyjrzał i jakimś cudem (?) potrafi do dziś.

Nauczyciele. Pan wychowawca. Duży, starszy, bardzo spokojny i rzeczowy jednocześnie. Dziwne, ale „z niego” najmocniej siedzi mi w głowie zdanie wypowiedziane już po szkole, gdy spotkał mnie pracującego przy remoncie szatni.
„Byłeś moim najlepszym uczniem. TO możesz robić zawsze. Ucz się dalej, zostaw taką pracę na czarną godzinę”

Pani od polskiego. Znów skojarzenia. Przypominała mi Joannę Szczepkowską. A więc z całą pewnością ładna, a poza tym ciekawie opowiadająca, umiejąca wydobyć z prostych chłopaków jakieś pokłady twórczego myślenia i postrzegania świata.
Matematyczka. Z pozoru zła i mściwa zmieniła się absolutnie, gdy okazało się, że mieszkamy w tej samej dzielnicy i czasem mogę coś jej zawieźć do domu albo z domu do szkoły (wypożyczała sobie… odkurzacz). Od tej pory wiedziałem już, że ocenę będę miał za zeszyt, za sprawowanie, a w najmniejszym chyba stopniu za samą matmę. (To ile to jest osiem razy sześć? Wie ktoś?)
Fizyka i chemia. Jedna nauczycielka dwóch przedmiotów, obu jednakowo nudnych. Ale za to jakie klasówki! Niby normalne pytania, trudne, ważne i poważne, a potem „to ja wychodzę na dziesięć minut, tylko żeby mi nikt nie ściągał!”
I książki na stół.
I wilk syty i owca cała, nieprawdaż?

Rozrywki? Nie pamiętam. Parę razy jakiś film czy koncert oglądany ze szkolnego VHS-a, potem wyjazdy na basen autokarem i tyle, żadnych wycieczek, ba, nawet zdjęć…

Zapamiętałem jeszcze coś charakterystycznego. Chodziłem do tej szkoły w czasach, w których praktykowało się jeszcze znane np. z filmu Daleko od szosy werbowanie pracowników (uczniów) gdzieś po dalekich wioskach i zachęcanie ich do przyjazdu na Śląsk. Zaczynał ktoś taki od mieszkania w internacie, a potem przenosił się do hotelu robotniczego. Jedno od drugiego różnił tylko wiek mieszkańców, bo standard, a raczej jego brak były identyczne. W naszej klasie tylko jeden kolega był takim właśnie „zwerbowanym” i co ciekawe, mimo iż przez całe lata notorycznie się spóźniał, bądź trzeba go było budzić osobiście (internat sąsiadował ze szkołą), to później, jako jedyny z naszej plus minus trzydziestki kontynuował dalszą naukę… No, ale skoro tyle sił zaoszczędził śpiąc…

Powie ktoś, że w takim razie guzik warta ta szkoła i to wykształcenie, ale to nie takie proste jak może wyglądać. Ówczesny poziom był wydaje mi się wyższy i w związku z tym jakieś niezaprzeczalne w mojej sytuacji zejście z niego i tak gwarantowało w miarę niezłą wiedzę i zasób umiejętności. Nie zatrudniałem się na kopalni, jako ktoś tam, ktoś tam. Byłem kimś. Uczniem przyzakładowej szkoły. Znałem zakład bardzo dobrze, orientowałem się w procedurach i w zasadzie to przejście ze statusu uczeń na status pracownik było czymś na kształt podwyżki czy zmiany działu, ale na pewno nie takim samym zatrudnieniem, jakie było doświadczeniem osób z zewnątrz.

Rzecz w tym także, że wtedy jeszcze polityka pracodawcy nastawiona była na stworzenie więzi psychologicznej, ach tam więzi, zwyczajnej sympatii pracownika do firmy, a co za tym idzie nie był on traktowany ani jako intruz ani tym bardziej, jako okazja do machlojek z umowami na przykład. Okres próbny trzy miesiące i potem czas nieokreślony. Tylko i wyłącznie umowa o pracę, czyli normalność.

Ale o tym jak wyglądała właśnie ta moja praca „górnika powierzchniowego” opowiem następnym razem.

piątek, 2 grudnia 2011

Wyjazd (dez)integracyjny

Tytuł oryginału "Delegacjoniści".
Historia ta jest jak wszystko na moim blogu 100% autentyczna.
***
Dokładnie trzynastego czerwca, tuż po skończeniu przyzakładowej szkoły podjąłem pracę. Wydawało mi się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Oto ja – najlepszy uczeń, pupilek wychowawców i kilkuletni przewodniczący samorządu klasowego rezygnuję wspaniałomyślnie z ostatnich w swoim życiu prawdziwych dwumiesięcznych wakacji i rozpoczynam pracę najwcześniej jak to tylko możliwe. Po prostu aż mdli, gdy sobie to wyobrazić, prawda? Ponieważ jednak nigdy nie znosiłem jakiejkolwiek unifikacji uważałem wtedy, że to, co robię jest najlepszym w danym momencie rozwiązaniem.
Pierwsze wątpliwości pojawiły się w niecałe trzy tygodnie później, gdy okazało się, że mój kolega (notabene też „członek zarządu” – klasowy skarbnik), który idąc w moje ślady również postanowił wcześniej podjąć pracę otrzymał z niewiadomych przyczyn stawkę zaszeregowania o grupę wyższą od mojej i tą informacją momentalnie ugasił radość z naszego spotkania.

Nie potrafiłem zrozumieć, czym kierowano się różnicując już na starcie dwóch ludzi z takim samym przygotowaniem do zawodu i w dodatku siedzących chyba przez rok w tej samej ławce! Zadawałem to pytanie bezskutecznie po kolei majstrom, kierownikowi oddziału, szefom działu norm pracy i płacy oraz „naczalstwu” budowlanki w samej dyrekcji. Nawet nie zastanawiałem się  jak wygląda siedemnastolatek biegający podczas przerwy śniadaniowej po korytarzach dyrekcji z coraz to nowymi wnioskami i monitami aż do chwili, gdy po uznaniu mojej skargi zastępca dyrektora ds. technicznych zapytał: Kto panu pisał to podanie?
Jak to, kto?! Sam pisałem! – Oburzyłem się nie rozumiejąc jeszcze, do czego zmierza.
To bardzo dobrze – uśmiechnął się zagadkowo – Mógłbym je sobie zostawić jako wzór?
Oo..czywiscie – wyjąkałem zdumiony.
To był mój pierwszy sukces.

***

Mijały miesiące, oswajałem się z nowymi obowiązkami, poznawałem ludzi i zaczynałem traktować istniejący stan rzeczy, jako swego rodzaju naturalną stabilizację na coraz bardziej zagmatwanym rynku pracy, aż wreszcie pewnego dnia okazało się, że spośród kilkunastu moich kolegów z czasów szkolnych w budowlance zostałem sam. Miałem za sobą dwa lata nienagannej pracy bez zwolnień chorobowych czy sprawiania jakichkolwiek kłopotów natury dyscyplinarnej a wkoło wszyscy powtarzali mi, że każdemu po roku pracy przysługuje automatyczna podwyżka, więc postanowiłem spróbować po raz drugi. Z końcem kwietnia złożyłem odpowiednie podania zarówno kierownikowi oddziału jak i nauczony doświadczeniem jego przełożonemu w dyrekcji. O dziwo bardzo szybko uzyskałem wstępną zgodę i zanim jeszcze zdążyłem się nią nacieszyć zaproponowano mi „odwdzięczenie się”, to znaczy wyjazd z grupą malarzy w delegację do jednego z naszych ośrodków wczasowych. Sugestia, że obie sprawy są w jakikolwiek sposób powiązane była naturalnie bardzo zawoalowana, ale czytelna. Nie zastanawiałem się długo.  

W tamtych czasach każdy większy zakład pracy miał po kilka domów wczasowych w rozmaitych miejscach Polski, a wyjazdy w delegacje na przykład do drobnych remontów owiane były legendami o nocnych pijatykach i rozmaitych innych (nie zawsze) godnych pamięci przygodach…

Po kilku dniach kierownik gratulował mi przyznanej podwyżki i zapytał po raz kolejny: A wracając do naszej rozmowy, to czy mogę pana traktować jako chętnego na wyjazd?
Oczywiście! – podchwyciłem zachwycony perspektywami, jakie roztaczali przede mną koledzy mający za sobą już wiele takich wojaży.
„Handel wymienny” został przypieczętowany.
Teraz pozostawało mi już rozpocząć pakowanie swoich rzeczy… 

***

W poniedziałkowy poranek pojawiłem się w swoim miejscu pracy w nastroju wręcz wakacyjnym. Mimo świadomości, że jadę malować domki kempingowe, a nie w nich wypoczywać nie potrafiłem traktować tego inaczej niż tylko jak niespodziewaną okazję do obejrzenia kawałka Polski. Nie przerażały mnie ani wielogodzinne wędrówki po budynku dyrekcji (znałem tu już w końcu każdy kąt!)  w poszukiwaniu osoby kompetentnej do wypłacenia nam zaliczek ani nagłe odchudzenie składu naszej grupy z pięciu do trzech osób mimo zachowania tego samego terminu zakończenia i zakresu zaplanowanych prac.  Gdy około dziewiątej wsiadaliśmy wreszcie do wyładowanego wszelakim sprzętem Żuka czułem się prawie tak, jak wtedy, gdy jako piętnastolatek sam samiuteńki podróżowałem do Budapesztu nie znając słowa po węgiersku!
Jedziemy! To jedno tylko miałem wtedy w głowie.

***

Kilkanaście domków schowanych pośród gęstej zieleni, wąska droga, której z pewnością nie ma na mapach, biegające po asfalcie wiewiórki i zapach lasu, który przenika wszystko dokoła – oto cel naszej podróży. Do najbliższych zabudowań, sklepów i najzwyczajniej… cywilizacji jest ładnych kilka kilometrów.

-Podoba ci się ta dzicz? – uśmiecha się R.
On wie, że tak.  Jest spośród naszej trójki najstarszy, zna mnie dosyć dobrze a poza tym „opiniował” u kierownika moją kandydaturę do uczestnictwa w wyprawie.  Jego „zastępcą” jest M. – trzydziestodwuletni wielbiciel westernów i Clinta Eastwooda.  Poza naszą trójką być może pojawią się tu jeszcze dwaj malarze, których obowiązki zatrzymały dłużej w Katowicach, a którzy wedle słów kierownika „mają nas dogonić na finiszu”. Zanim jednak będzie finisz musi być start.

Na stole przyznanego nam jako sypialnia domku pojawia się butelka.

No to wasze zdrowie chłopaki! – Kierownik podnosi do ust pierwszy kieliszek przyglądając mi się niepewnie po tym jak stwierdziłem, że nie piję i nie robię w tym wyjątków. Uśmiecham się stukając się z nim szklanką oranżady. 

-Wiecie, że w zeszłym roku wyłowiłem szczupaka takiego na metr? Takiego, ooo! – Nasz przełożony po kilkunastu minutach relaksu wyraźnie nabiera żywszych kolorów.
-Bo pan jest najlepszy!    przyjacielsko poklepuje go po plecach R., a M. nie mogąc powstrzymać śmiechu tylko spuszcza wzrok. Dyskusja się rozkręca. Śmiechy i żarty słychać chyba bardzo daleko...
I w takim właśnie nastroju wyruszamy po godzinie na obchód całego ośrodka. Kierownik fantazyjnym krokiem przemierza trawniki wzdłuż wszerz  zbierając po drodze mlecze do  reklamówki  i mrucząc coś pod nosem, a R. z obowiązku pokazuje nam ubytki lakieru na kolejnych domkach. Po powrocie w pobliże Żuka wołamy odpoczywającego na ławce kierowcę i nadzwyczaj sentymentalnie żegnamy naszego osłabionego pryncypała.
Żadnego picia panowie! – krzyczy jeszcze do nas zamykając drzwi szoferki.
Nic z tych rzeczy, za daleko do sklepu! – odpowiada mu R. a obracając się po chwili do mnie dodaje: Idź do portierni po klucze. Zamykamy ten interes.
Pora uczcić przyjazd.

Chyba wiem, o co chodzi.
R. należy do wielbicieli tanich win zwanych przez niego famfaramfam i tego właśnie domaga się jego organizm po podrażnieniu kilkoma kieliszkami ciepłej wódki. Ciekawe co będzie z M., on w pracy nie pije nawet piwa!  

Wyruszamy w kilkugodzinną wyprawę do miasta. Droga najpierw wije się zakrętami ostro pod górę, a potem dla odmiany równie stromo w dół. Wreszcie mijamy pierwsze zabudowania.
-Tu mamy spożywczy – próbuje ratować się M., ale R. krytycznie przygląda się małemu wiejskiemu sklepikowi i decyduje – idziemy do centrum. Mija równo godzina od wyjścia „z domu”, gdy wreszcie wkraczamy na rynek. M. kupuje bochen chleba w pierwszej otwartej piekarni a R. uważając, że jeden to za mało wchodzi do innego sklepu i kupuje drugi. Wyszło na to, że albo oni mają chleb dla siebie a ja nie, albo, że żywimy się wspólnie i wtedy powstaje pytanie, dlaczego mam na nich żerować? Wybieram sobie jeden z kolejnych mijanych sklepików i kupuję w nim… trzeci bochen. W ten sposób mamy trzy chleby i nawet ździebełka czegokolwiek do nich.

Nagle twarz R. przenika szczery uśmiech, jaki zapewne był udziałem wszystkich wielkich odkrywców – znaleźliśmy sklep monopolowy!
-Wino czy czyściocha? – pada krótkie pytanie
-Wino? – bardziej szepce niż mówi M.
-Czyściocha! – odpowiada sam sobie R.  i wchodzi do środka. M. patrzy na mnie wzrokiem skazańca, ale już wie, że jak w starej piosence „ta noc do innych jest niepodobna” i nie ma szans na trzeźwość. Racja. Dwie kolejne piwiarnie zmieniają obu moich współtowarzyszy nie do poznania i to tym mocniej, że każdy kufelek „zagryzają” kieliszkiem wspomnianej czyściochy. Efekt jest taki, że wracając do ośrodka nadal mamy tylko trzy chleby, bo panowie o jedzeniu jakby zapomnieli, a ja choćbym chciał nie mogę nic kupić będąc opiekunem M., który powtarza w kółko: Trzymaj mnie do cholery, bo lecę! R. trzymać już nie trzeba, bo osiągnął swoja nirwanę i jest nieobecny duchem kuśtykając wolno za nami pod górkę.
-Miasto widzę wam się podoba? – śmieje się portier otwierając nam bramę.

***

Po szesnastej rozpętuje się burza.  Siedzimy w swoim domku z zadowoleniem przyglądając się pracownikom firmy budującej nieopodal oczyszczalnię ścieków, którzy w panice próbują uchronić siebie i materiały przed kolejnymi falami ulewy. Nas to nie dotyczy. 
Około dziewiętnastej jemy kolację złożoną z konieczności z resztek prowiantu zabranego z domów i już już wydaje się, że po prostu pójdziemy spać „z kurami”, gdy R. stwierdza, że byłoby grzechem zakończyć „powitanie” tak wcześnie i otwiera kolejną butelkę (nawet nie pytam ile ich kupił!). M. już dawno przestał się wstydzić tego, że po raz pierwszy w czasie naszej dwuletniej znajomości widzę go pijanego w sztok i wbrew własnej słabości postanawia dotrzymać kroku naszemu brygadziście, co jak pokażą najbliższe godziny nie skończy się dla niego najlepiej. Zanim jednak to wszystko się wydarzy wyruszamy w piżamach na obchód całego ośrodka, aby odzyskać siły po deszczu i przed ciężką nocą, jaka nas czeka.

Po powrocie R. z M. zachowują się zupełnie jak bohaterowie amerykańskich filmów „pojedynkujący” się na ilość wypitego alkoholu i z upływem czasu „odlatują” niemal całkowicie. Kładziemy się do łóżek po dwudziestej drugiej, ale ponieważ R. znajduje szatańską przyjemność w budzeniu nas raz po raz zasypiamy tak naprawdę grubo po drugiej…

***

Pobudka, godzina piąta. Jedyne, co pozwala mi zebrać siły i wstać po tak krótkiej nocy to przedstawienie jakie zaprawiony w nocnych balangach R. urządza sobie ze zniszczonym do cna M. Najpierw polewa go wodą z garnuszka, potem wyrzuca kołdrę na dwór, a gdy i to nie pomaga układa mu krzyż z mokrych kapsli i zakrętek na gołych plecach… 

Po ciężkim rozruchu wychodzimy wreszcie do pracy po godzinie ósmej. Na pierwszy ogień recepcja. W ruch idą szczotki i papier ścierny a później pędzle i świeżutki lakier. Prawdę mówiąc po malowaniu domek nie różni się od stanu sprzed malowania, ale nie mnie to oceniać. Po dziewiątej przenosimy się pod kolejny kemping i zaraz potem… wędrujemy do wsi na piwo. Zaczynam chyba rozumieć, za co moi koledzy tak kochają delegacje. Po powrocie załatwiamy drugi, większy tym razem domek w dwie godziny i o dwunastej fundujemy sobie kolejną przerwę, tym razem obiadową. Idąc tą techniką do osiemnastej mamy pięć domków z głowy! Zostało nam siedem na co najmniej trzy dni. Luzik!

Zostawiliśmy sobie klucze z „dwójki” (w każdym domku musimy malować też balkon, czyli wejść nań od wewnątrz) i wieczorny odcinek „Dynastii” oglądamy już w prawie luksusowych warunkach, a gdy jeszcze R. stwierdza, że w kuchni jest czynna lodówka (mrożona Pola Monola, sami rozumiecie, pycha!) to już po prostu wszyscy (?) czujemy się wniebowzięci. Po drobnym w porównaniu z wczorajszym „wieczorku alkoholowym” zasypiamy tym razem grzecznie i cicho około dwudziestej trzeciej. Tak trzymać. Pogoda na medal, robota idzie jak po maśle, norma podgoniona, humory dopisują. Czegóż chcieć więcej?

***

Środa. Pobudka o szóstej. I znów poranna kawa, leniwe śniadanie i słuchanie radia aż do ósmej. Zaczynamy od domku numer 10. Okazuje się, że jest zamieszkały. W środku dwie panie i dwóch panów, głośna muzyka  i ogólnie nastroje bliskie chyba naszej trójce z pierwszego wieczora, a przecież to ledwie ósma rano!
Dopóki zajmujemy się kempingiem od strony wejścia towarzystwo nie reaguje ale gdy zbliżamy się do tarasu…
-Długo będziecie mi tu tak drapać? – naskakuje na mnie (taki los jak się nie ma wysokościowego i pracuje na dole!) jeden z balujących mężczyzn.
-Daj spokój! Panowie tu muszą… - szarpie go za rękaw drugi i po chwili wracają do środka.
M. z drabiny czyści i maluje sam wierzchołek, R. przypada balkon i średnie wysokości, a mnie wszystko to co poniżej 2,5 metra… Ma to swoje określone konsekwencje.
-Musisz tak robić „szszsz”?- blondynka w białej kurtce przygląda mi się z pewną irytacją.
-Nie ja to wymyśliłem proszę pani – odpowiadam może i niezbyt grzecznie, ale za to w jedyny sposób, jaki w tym momencie przychodzi mi do głowy.
-Ale ty tu „szszsz” a mnie głowa boli, rozumiesz?
-Uhm… Przykro mi.
-Przykro mu! Słyszałeś? – zwraca się panienka do swojego rycerza, który grozi mi pięścią przez firankę. Na szczęście zanim sytuacja się zaogni M. z R. kończą drapanie i zaczynają malować, co już znacznie łagodzi nastroje a gdy i ja dołączam do nich po około dziesięciu minutach grupka balowiczów zapomina o nas już na amen.

Po dziewiątej pierwszy na dziś kemping mamy z głowy i udajemy się na zasłużone śniadanie. Podczas jedzenia przypadkowo spoglądam w okno i co widzę? Naszego kierownika! Skrada się schylony pod oknami kolejnych domków zapomniawszy zapewne, w którym się ulokowaliśmy.
-Temu to już Bozia rozumu nie wróci! – komentuje „desantowca” R. wychodząc do ubikacji.
-Jak tam, chłopy? – kierownik wskakuje do domku z miną „dobrego wujka” – Gdzie R.?
-W ki… , w wucecie – poprawia się M.
-Jak robota? Jak się młody sprawuje?
-W porządku, robotę też mamy nadgonioną.
-Aha.  No to zjedzcie spokojnie i pójdziemy sobie pooglądać.  Przywiozłem wam lakier i papier ścierny a poza tym J. z P. są w drodze.

***

Po śniadaniu biorę z recepcji klucze z domku nr 9 i pomagam kierownikowi wydostać z zakamarków Żuka wszystkie drobiazgi, jakie nam przywiózł. 
-Ładnie to wam idzie – zwraca się do mnie – Ja już niestety muszę lecieć. Gdybym spotkał naszych po drodze to najwyżej się tu jeszcze wrócę.
A ty – dodaje – żebyś mi się tu nie rozpił z nimi!

Kierownik odjeżdża a my najpierw w ekspresowym tempie przerabiamy kolejny kemping a później idziemy na południowe piwko. Gdy wracamy po około czterdziestu minutach okazuje się, że J. z P. są już na miejscu. O ile P. jako kierowca jest trzeźwy o tyle J. kopci już na starcie jak po dobrej imprezie. Po krótkim powitaniu i oprowadzeniu nowych gości po ośrodku wracamy do malowania ósemki a P. zostawiając J. śpiącego na ławce wyrusza do miasta po nieśmiertelną czyścioszkę…

Dzień zapowiada się ciekawie tym bardziej, że R. decyduje się zakończyć dziś pracę na trzecim z kolei domku. No tak. Wczoraj pięć w trójkę, dzisiaj trzy oficjalnie w piątkę! Takie są jednak prawa delegacji.

Po obiedzie panowie siadają do wódeczki kart i plotek, a ja wyruszam na plażę powłóczyć się trochę  i poczuć wreszcie, że  jestem w  jednej z najpiękniejszych górskich miejscowości naszego kraju…
Po dwóch godzinach wracam by stwierdzić ze zdziwieniem, że wszyscy posnęli. J. z P. w  „swoim” domku, R. na  ławce a M. na kocu  za kempingiem. Czyżby  tyle na dziś? Skądże!

Od dziewiętnastej do dwudziestej drugiej dogrywka. Tym razem wszyscy są już ululani w drobny mak, a R. po raz kolejny zabawia się budząc mnie i M. swoimi opowieściami, które, co wydaje się co najmniej dziwne w tej sytuacji są bardzo ciekawe a niekiedy i wzruszające… Nagle dowiaduję się, że z pozoru bimbający na wszystko wielbiciel tanich win to tak naprawdę człowiek z wielce zagmatwaną przeszłością i problemami, o które nigdy bym go nie podejrzewał. 

Od tamtej nocy nigdy już się z niego nie śmiałem i nie pozwalałem innym w mojej obecności. Normalnie pewnie byłbym wściekły, ale wtedy zasypiając wreszcie o drugiej nie czułem się pokrzywdzony.

***

Czwartek. Pobudka o godzinie 5:20. Poranek mija jak zwykle, do pracy wyruszamy o ósmej dwadzieścia.  Idzie nam dziś jakby sprawniej niż wczoraj. Po dziewiątej robimy sobie śniadanie a o dwunastej P. zostaje oddelegowany do miasta po…
Wiadomo, po co. 

Kończymy dniówkę o piętnastej. Na jutro został nam jeszcze jeden ostatni domek i tyle naszej delegacji. Podobno był telefon, że w piątek mamy wracać. Mówi się trudno. Na razie jest czwartkowe popołudnie i zaczyna się dzień, jak co dzień. Po „przygrywce na czyściochę i szklanki” wymykamy się z M. do spania około dwudziestej pierwszej, ale to nie pomaga, bo balujący najpierw z J.  i P. a potem  już solo R. dopada nas przed północą  i znów mamy pogadankę  do  trzeciej.  Ja, ponieważ grzecznie i ze szczerym zainteresowaniem słucham wykładów jestem „ten dobry” a M. raz po raz obrywa się, kiedy próbuje zasnąć.
Wreszcie R. zamyka naradę i gasimy światło.

***

W piątek, ostatni dzień delegacji wstajemy po szóstej osłabieni minioną nocą, ale szybko zbieramy się do pracy wiedząc jak mało nam jej zostało. „Po znajomości” R. deleguje mnie do sprzątania domku nr 2, który był naszą świetlicą, a reszcie zleca malowanie ostatniego kempingu. Sam udaje się do kierownika ośrodka załatwić nasze delegacje.

Po dziesiątej pod nasz domek znów zajeżdża  Żuk z którego wyskakuje kierownik... prosto na R., który finalizuje właśnie sprzedaż portierowi (sic!) skrzynki rozpuszczalnika i 60 litrów lakieru!

Awantura nie z tej ziemi. Portier oczywiście wypiera się związków ze sprawą. Wściekły kierownik idzie zbierać pokrzywy, a my pakujemy swoje bagaże do auta. M. i J. wracają Moskwiczem P. a ja z R. lokujemy się na pace Żuka. Auto powoli rusza a wtedy R. wyciąga z kieszeni zwitek banknotów i widząc mój pytający wzrok śmieje się:
-Nie zapytał gdzie jest emulsja, prawda? 

No tak. R. jest doświadczonym „delegacjonistą” i pewnie to wszystko to dla niego chleb powszedni, bo ja dalej nie mogę pojąć kiedy i jak zrealizował tą transakcję…

***

Po krótkim postoju w przydrożnej piwiarni dojeżdżamy do Katowic około pierwszej po południu. Szybki rozładunek i do domu.

-Jak się panu podobała wycieczka? – pyta mnie jeden z naszych majstrów
-Było wspaniale! – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Przed drugą odbieram wynagrodzenie i dumny z siebie idę na autobus. Po drodze spotykam Cypisa – jednego z moich kumpli ze szkoły, który jako pierwszy z naszych zmienił pracę.  Gdy mówi mi, jaką też otrzymał wypłatę krew się we mnie gotuje. A ja głupi cieszę się z tych kilku dni wakacji „na koszt państwa”! 

O nie! Trzeba coś z tym zrobić! W końcu jest tyle sposobów na podwyżkę… 
Zajmę się tym od poniedziałku. Obiecuję.                                                                             



Spisane w latach 90.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.