Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 30 listopada 2012

Szuflandia

Równo w miesiąc po oficjalnym otwarciu nowego dworca kolejowego w moim mieście postanowiłem porównać hurraoptymistyczne relacje prasowe i telewizyjne z rzeczywistością i przyjrzeć się z bliska temu obiektowi. Oto, co zobaczyłem.

 
Kompleks będący celem mojego spaceru składa się z trzech, w dużej mierze niezależnych od siebie części, to jest dworca kolejowego właściwego, znajdującego się pod nim (!) autobusowego oraz galerii handlowej, która powstaje na placu Szewczyka.  Z tej trójki na dziś udostępniona podróżnym została jedynie część kolejowa, czyli jakby nie patrzeć, serce całości.

Do budynku dostać możemy się wejściami od strony ulic Dworcowej, 3 Maja (zdjęcie powyżej) oraz Słowackiego, a także tunelami od placu Oddziałów Mł. Powstańczej lub ulicy Kościuszki. Tutaj dodać należy, że trzy równoległe tunele pod peronami zostały odnowione, ale nie zmieniono ich tras, choć środkowy korytarz (na moim rysunku - szary) na razie wyłączony jest z ruchu.

 
Pierwsza różnica, jaka rzuca się w oczy komuś, kto pamięta stary dworzec, to mniejsza przestrzeń, w tym zwłaszcza szerokość zarówno holu głównego jak i pasażu handlowego oraz połączenie obu w jedną, aczkolwiek dwupoziomową halę. Optycznie daje to wprawdzie początkowo złudzenie dużej powierzchni, ale faktyczna różnica poziomów to ledwie półtora metra i na złudzeniu się kończy. Można odnieść wrażenie, że rezygnując z różnych wysokości (niewątpliwie atrakcyjnych wizualnie) uzyskano by w zamian znacznie lepszą użytkowość.
 
Pasaż, który kiedyś łączył wejścia boczne dworca jest teraz tylko dużo węższym ślepym chodnikiem wzdłuż sklepików i wejść do tuneli. Tym samym stracił znaczenie, jako główny trakt komunikacyjny. I o ile dawny hol w takiej sytuacji mógłby bez trudu przejąć jego rolę, o tyle ten obecny już dziś, jeszcze przed otwarciem centrum autobusowego czy galerii wydaje się mieć miejscami przynajmniej dosyć ograniczoną przepustowość. Z pewnością o wiele za niską jak na nowy obiekt, który z natury niejako powinien być wygodniejszy niż jego poprzednik. Co zaś stanie się, gdy do podróżnych dołączą setki, a może i tysiące osób, które będąc TYLKO klientami marketu czy pasażerami komunikacji miejskiej w innej sytuacji nie miałyby powodu tu zaglądać, wiedzą tylko projektanci.
 

Ich także należałoby zapytać, dlaczego na przykład ubikacje, które poprzednio znaleźć można było przy obu bocznych wyjściach z budynku teraz umieszczono tylko w kąciku od ulicy Słowackiego oraz dlaczego kasy biletowe nie zostały porozdzielane „martwymi” okienkami, aby było gdzie swobodnie ustawić się w kolejce, a znajdują się jedna przy drugiej i bynajmniej nie jest ich zbyt dużo…
 
Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Racja. Nigdy nie jest tak lepiej, żeby Portier się nie przychrzanił. To też. Pomówmy zatem o pozytywach. Jest czysto, nowocześnie i mile dla oka, to z pewnością. Jeżeli ktokolwiek wstydził się starego dworca, to nowego już nie musi. High Tech bije po oczach z każdej strony. Otwierane samoczynnie drzwi, śluzy przeciwpożarowe, futurystyczne automaty biletowe, sympatyczne sklepiki i wreszcie nawet elektroniczna… babcia klozetowa robią wrażenie. Bardzo pomysłowe są także kosmiczne krzesełka w „przestrzeniach poczekalniowych” jak je sobie nazwałem. Wewnątrz dworca krążą sprzątacze i paradują ochroniarze z pałkami. Całość może przy odrobinie dobrej woli przypominać dworzec nie tyle nawet kolejowy, ile lotniczy.

 

Co zatem mi nie pasuje? Spójrzmy na zdjęcie powyżej. Ładne, prawda? W czym problem? W tym, że to już wszystko. To właśnie jest cały dworzec! Stary hol i stary pasaż handlowy w żadnym chyba miejscu nie były tak wąskie jak obecne ich wcielenia. Może się czepiam, ale to nielogiczne po prostu.
 
Napisał ktoś na pewnym forum „witamy w przedsionku galerii katowickiej”, a inny dodał jeszcze „to nie dworzec, to market z peronami”. Nie będę w swoich ocenach aż tak radykalny, choć nigdy nie kryłem, że jestem przeciwnikiem budowy tego obiektu, ale jednak jest coś na rzeczy. Zupełnie nieuczesane myśli miałem w trakcie zwiedzania dwie. Pierwsza: jestem w Supersamie! i druga: TO chyba dopiero jest dworzec zastępczy na czas budowy nowego!
 
O ile skojarzenia pierwszego tłumaczyć chyba nie muszę, o tyle drugie już powinienem, co też czynię. Dworzec jako obiekt budowlany. Z zewnątrz na przykład. Z zewnątrz, Szanowni Czytelnicy, dworca nie ma. Zasłania go galeria. Wystaje tylko kawałek od strony Młyńskiej i 3 Maja. To właśnie to słynne nawiązanie architektoniczne do przeszłości. Kielichy, charakterystyczny strop i neon na dachu. Kojarzy się? No kojarzy, OK. I tyle tylko. Na tym podobieństwa się kończą. Nie ma górnego holu ani tarasu i tym samym niewykorzystana pozostaje cała górna część (tego fragmentu) hali. Wchodzimy do środka i co widzimy? Betonową ścianę ze śladami szalunków i na niej wyświetlacz elektroniczny. Nad nim zaś jeszcze coś niepokojąco przypominającego… no nie, to tylko wygląda jak rury ściekowe...

 

Miał być brutalizm. Jest stan surowy otkany widowiskowo aluminium, płytami gipsowymi i szkłem. Gdyby zdjąć tutaj na przykład tą tablicę i usunąć szyby po lewej, okaże się nagle, że mamy tylko wysokie słupy i betonowe ściany jak w bunkrze. Tanio…
 
Jeden z polityków rozpływających się z zachwytu przed kamerami TV powiedział w dniu otwarcia, że to najpiękniejszy dworzec kolejowy w Polsce. Skromne, bardzo skromne sobie stawiamy wyzwania. Ten dworzec nie jest brzydki, ale z pewnością nie jest też ani wyjątkowy, ani tym bardziej użytkowo (w chwili obecnej przynajmniej) lepszy od poprzednika. A to już naprawdę smutna konstatacja.
 
===========================
===========================
 
 Fragment forum i wyniki sondy pochodzą
ze strony www Gazety Wyborczej. 
===========================

PEŁNA GALERIA ZDJĘĆ
 TUTAJ!

===========================
Na ten temat także w moich postach:
"Pętla po kielichu"
oraz "Budowa dworca PKP - lipiec 2011"

poniedziałek, 19 listopada 2012

147 km samotnie przez góry

Beskidy odkrył dosłownie i w przenośni przede mną mój ojciec, który jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku jeździł wraz z kolegami na rowerach z Katowic do Bielska czy Wisły. Sporo też wędrował ze swoim bratem, właśnie kolegami czy wreszcie moją mamą. Gdzieś w połowie lat 80 po kilkuletniej przerwie postanowił poprowadzić na szlaki i mnie, nieletniego wtedy jeszcze leniwca absolutnego, dla którego jednym argumentem ZA miało być istnienie kolejek linowych. „Jak w chorzowskim parku.”
 
Nie pamiętam już dziś ile było tych wycieczek z ojcem. Wiem, że co najmniej kilka razy byliśmy na Szyndzielni, Klimczoku i w Szczyrku, poza tym zahaczyliśmy dwa razy o Jaworze Górne i Wisłę i raz o Cieszyn. Do tego doliczyć można wczasy spędzane w tych okolicach z zastrzeżeniem jednak, że wtedy gdy rodzice maszerowali na kolejną eskapadę ja wylegiwałem się na balkonie czytając np. „Przygody kanoniera Dolasa”.
 
Pomiędzy rokiem plus minus 1991 a 2011 byłem w górach tylko raz, a zatem bez wielkiej przesady powiedzieć mogę, że wróciłem na szlaki po dwudziestu latach przerwy. Powstaje zatem pytanie; dlaczego? Co do pierwszych dwóch wycieczek (patrz poniżej) odpowiedź wydaje się prosta.  Tymi trasami w młodości chodziłem najczęściej. Te trasy były i są dla mnie specjalne, kojarzą się bardziej z przeglądaniem starego albumu niż z turystyką. Chciałem je znów zobaczyć. Ale co z pozostałymi? Cóż, jak sądzę po prostu bakcyl się uaktywnił. Zakochałem się w tej wolności, a może lepiej powiedzieć; dorosłem do niej. Znalazłem w górach swój kawałek świata, niezmieniony od lat, wolny od Internetu, Facebooka, marketów, poprawności politycznej i filmów 3D.
Normalny.
 
A dziś właśnie z goryczą pewną przypatrując się jesienno zimowym prognozom pogody skreślającym wszelkie nadzieje na jakąś jeszcze cudem wyszarpaną od losu wycieczkę postanowiłem zrobić małe podsumowanie, wbrew temu wstępowi bardziej rzeczowo turystyczne niż wspomnieniowo subiektywne jak to bywało do tej pory.
 
A zatem… do dzieła! 
Pomiędzy 30 września 2011 a 20 października 2012 byłem na dziewięciu wycieczkach (teraz łatwo zrozumieć, dlaczego tak brakuje mi tej jednej!) i przeszedłem ponad 147 kilometrów. Odwiedziłem kilka „elementarnych” dla Beskidu Śląskiego szczytów jak Skrzyczne, Klimczok, Szyndzielnia, Błotny, Równica, Stożek, Trzy Kopce, Soszów, Kotarz czy Czantoria i pojawiłem się też w równie podstawowych dla bywalców tego rejonu miejscowościach, takich jak Skoczów, Ustroń, Wisła, Brenna, Szczyrk czy Jaworze. Na mapie nazwałem to sobie „wytyczaniem granic”, ponieważ rozrysowane trasy moich wycieczek tworzą jakby zamknięty obszar. I choć jeśli mam być szczery brakuje tam do kompletu „nożnego” połączenia Szczyrku ze Skrzycznem, to i tak jestem z siebie dumny. Po dwóch dekadach wakacji, bez treningów, doświadczenia i porad, niemłody już człowiek nie uprawiający na dodatek na co dzień żadnego sportu dał radę przejść np. 19 kilometrów ze Skoczowa do Wapienicy przy temperaturze ponad 30 stopni! I nadal żyje! ;)
 
 
Jeżeli więc ktoś czytający teraz te słowa miałby ochotę mnie naśladować, a czuje się w tym górskim deptaniu, jak ja ciągle przecież, całkowitym amatorem, to zapraszam. Oto mój mały Beskid Śląski dla opornych. Klikając w numer wycieczki przejść można do bardziej "literackiego" jej opisu.
 
Szyndzielnia – Jaworze Górne.
 
Punkty do wyszukania na mapie: Szyndzielnia, Klimczok, Trzy Kopce, Stołów, Błotny, Jaworze Górne.
 
Stopień trudności: Niski do średniego.
 
Up & Down: Trasa z kilkoma krótkimi lekkimi podejściami, w większości równa lub opadająca. Do Błotnego łatwa, zejście do Jaworza może być męczące ze względu na stromość.
 
Atrakcje widokowe: Widok na Bielsko i nie tylko z Szyndzielni, ruiny niemieckiego schroniska na Trzech Kopcach, panoramy z przełęczy Błotnego oraz zejścia do Jaworza.
 
Schroniska, żywność, odpoczynek: Schroniska na Szyndzielni i Błotnym, bar i sklep spożywczy w Jaworzu.
 
Komunikacja: Pod Szyndzielnię (Olszówka Górna - dolna stacja kolejki linowej) dojeżdżamy autobusem miejskim linii 8 z Bielska (początek trasy przed dworcem PKS – naprzeciwko dworca PKP), z Jaworza do Bielska wracamy PKS-em.
 
Opis marszruty: Na Szyndzielnię wjeżdżamy kolejką linową, następnie szlakiem zielonym kierujemy się ku jej szczytowi a z niego w kierunku rozstaju przed Klimczokiem trasą żółtą, potem czarną omijając sam wierzchołek i wreszcie znów żółtą już do końca wycieczki w Jaworzu.
 
Odległość: 12,5 kilometra. Mój czas przejścia to około 4 godziny.
 
Opinia Portiera: Idealna trasa na początek przygody z górami.
 
Możliwości zmian: 1. Można doliczyć około kwadransa zamieniając podejście pod schronisko na Szyndzielni na zdobycie jej szczytu i bezpośrednio z niego kontynuowanie trasy. 2. Można doliczyć około 45 minut na zdobycie szczytu Klimczoka (od rozstaju szlak czarny) i potem dołączenie do szlaku pierwotnego.
 
Bielsko-Biała Wapienica – Szczyrk – Skrzyczne (wjazd i zjazd kolejką).
 
Punkty do wyszukania na mapie: B-B Wapienica Zapora, Szyndzielnia, Klimczok, Szczyrk, Skrzyczne.
 
Stopień trudności: średnio-wysoki.
 
Up & Down: Początek trasy równy, podejście na Szyndzielnię dość strome, męczące, potem praktycznie równo do Klimczoka, krótkie, strome i kamieniste podejście na jego szczyt i stamtąd już do Szczyrku tylko z górki, początkowo raczej ostro.
 
Atrakcje widokowe: Zapora im. Mościckiego w Wapienicy, widoki z Szyndzielni i Klimczoka, panoramy na zejściu do Szczyrku, wjazdu na Skrzyczne oraz samego szczytu.
 
Schroniska, żywność, odpoczynek: Schronisko na Szyndzielni, Klimczoku (właśc. Magurze) oraz Skrzycznem. Sklepy i bary w Szczyrku.
 
Komunikacja: Pod zaporę Mościckiego dojazd autobusem miejskim linii 16 sprzed dworca PKS Bielsko-Biała do końcowego przystanku, powrót do Bielska ze Szczyrku busem lub PKS-em.
 
Opis marszruty: Od przystanku Wapienica Zapora kolor żółty aż do szczytu Klimczoka, potem zejście do Siodła pomiędzy nim a Magurą i dalej do Szczyrku – szlak niebieski.
 
Odległość:  12,5 kilometra, mój czas przejścia 4 godziny.
 
Opinia Portiera: Trudny początek, zrównoważony środek i w sumie spokojne poza pierwszym dość stromym odcinkiem zejście do Szczyrku. Trasa w sam raz do zmierzenia się z rosnącymi, ale ciągle zupełnie amatorskimi ambicjami.
 
Możliwości zmian: 1. Na szczyt Szyndzielni można wjechać kolejką jak w wycieczce pierwszej. 2. Szczyt Klimczoka można ominąć od rozstaju szlaków do Siodła pod Klimczokiem szlakiem czerwonym. 3. Trasę można zakończyć od razu po zejściu do Szczyrku.
 
Olszówka Górna-Przełęcz Karkoszczonka-Biały Krzyż.
 
Punkty do wyszukania na mapie: Olszówka Górna, Szyndzielnia, Klimczok, Przełęcz Karkoszczonka, Hyrca, Kotarz, Przełęcz Salmopolska.
 
Stopień trudności: wysoki.
 
Up & Down: Dosyć spokojne podejście na Szyndzielnię, potem równo, następnie krótko i stromo na Klimczok, dalej z górki aż do Karkoszczonki, potem znów równo do męczącego i stromego podejścia na Hyrcę i Kotarz i już do Białego Krzyża z górki. Początkowy odcinek zejścia z Kotarza bardzo stromy i kamienisty.
 
Atrakcje widokowe: Panoramy z Szyndzielni, Klimczoka, zejścia na Karkoszczonkę, trasy między nią a Hyrcą i wreszcie sama Przełęcz Salmopolska.
 
Schroniska, żywność, odpoczynek: Schroniska na Szyndzielni, Klimczoku (właśc.: Magurze), Przełęczy Karkoszczonka. Bar i budka z fast foodem na Przełęczy Salmopolskiej.
 
Komunikacja: Dojazd do Olszówki Górnej autobusem miejskim linii 8 sprzed dworca PKS w Bielsku jak w wycieczce nr 1 (do końca trasy), powrót z Białego Krzyża (lub po zejściu – Szczyrku Salmopola) PKS-em.
 
Opis marszruty: Od przystanku autobusowego uliczką w górę obok domu wczasowego, potem w lewo przy torze saneczkowym na szlak czerwony aż do rozstaju przed Klimczokiem, stamtąd szlakiem żółtym na szczyt, zejście na Przełęcz Kowiorek i dalej znów szlak czerwony aż do Białego Krzyża.
 
Odległość: 18,5 kilometra, mój czas przejścia: 7 godzin.
 
Opinia Portiera: Trasa bardziej na wytrzymałość, szczególnie podczas wysokich temperatur. Dość długi odcinek między Karkoszczonką a Białym Krzyżem bez możliwości „ucieczki”, co należy mieć na uwadze nie będąc pewnym swojego zdrowia czy kondycji.
 
Możliwość zmian: 1. Wjazd na Szyndzielnię kolejką. 2. Ominięcie szczytu Klimczoka szlakiem czerwonym. 3. Zejście z Karkoszczonki do Szczyrku szlakiem żółtym i zakończenie w tym miejscu.
 
Bielsko-Biała Wapienica – Brenna – Przełęcz Salmopolska.

Punkty do wyszukania na mapie: B-B Wapienica Zapora, Błotny, Brenna, Stary Groń, Grabowa, Przełęcz Salmopolska.

Stopień trudności: średni do wysokiego.

Up & Down: Od pętli autobusowej do zapory równo, podejście na Palenicę strome, męczące, krótkie, potem do Błotnego na zmianę równo i pod górę, nieco spokojniej. Od Błotnego do Brennej cały czas w dół, momentami początkowo ostrzej. Z punktu Brenna Ośrodek Zdrowia najpierw strome, potem łagodniejsze podejście na Stary Groń, z niego łagodnie w dół i po równym, na koniec krótki ostrzejszy odcinek w górę na Grabową i w dół do Białego Krzyża.

Atrakcje widokowe: Zapora Mościckiego, Palenica, Pomnik funkcjonariuszy MO za Błotnym, panoramy na zejściu do Brennej i ze szczytu Starego Gronia.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Schronisko na Błotnym, sklepy i bary w Brennej, bar i fast food na Przełęczy Salmopolskiej.

Komunikacja: Pod zaporę Mościckiego dojazd autobusem miejskim linii 16 sprzed dworca PKS Bielsko-Biała do końcowego przystanku, powrót z Białego Krzyża (lub po zejściu – Szczyrku Salmopola) PKS-em.

Opis marszruty: Od przystanku Wapienica Zapora łącznik wstecz szlakiem żółtym, dalej niebieskim przez Palenicę, Kopane i Przykrą na Błotny, a z niego do Brennej szlakiem zielonym. Od ośrodka zdrowia w lewo szlak czarny na Stary Groń i do Grabowej, a stamtąd na Biały Krzyż kolor czerwony.

Odległość: 17,5 kilometra, mój czas przejścia 7 godzin i 20 minut.

Opinia Portiera: Szalenie zróżnicowana pod każdym względem, choć momentami trudna trasa. Przekrój wszystkiego, co w Beskidach ciekawe. Przy „gwarantowanej” pogodzie z pewnością warto spróbować.

Możliwości zmian: 1. Podejście na Błotny od Jaworza szlakiem żółtym (trudniejszym!). 2. W polach przed Brenną odbicie łącznikiem szlaku czarnego do zielonego na Stary Groń przez centrum. 3. Zakończenie trasy w Brennej. 4. Marsz spod ośrodka zdrowia na Równicę i stamtąd do Ustronia.
 
Skoczów- Bielsko Biała Wapienica.

Punkty do wyszukania na mapie: Skoczów, Górki Wielkie, Zebrzydka, Cisowa, Błotny, B-B Wapienica Zapora.

Stopień trudności: wysoki.

Up & Down: Ponad dwugodzinny odcinek po równym, strome, miejscami bardzo trudne podejście i zejście z Zebrzydki, siodło, łagodniej pod górę na Łazek i później na zmianę lekko w górę lub lekko w dół aż do łąk przed Błotnym. Od Błotnego cały czas z górki aż do Zapory. Zejście z Palenicy trudne, strome i kamieniste.

Atrakcje widokowe: Wisła w Skoczowie,  panoramy z podejścia przez pola do Zebrzydki i dojścia do Błotnego, pomnik funkcjonariuszy MO, Błotny, zapora im. Mościckiego w Wapienicy.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Górkach Wielkich, schronisko na Błotnym.

Komunikacja: Do Skoczowa dojazd koleją, spod zapory w Wapienicy powrót do B-B autobusem linii 16.

Opis marszruty: Od dworca kolejowego w Skoczowie aż do Łazka szlak zielony, potem czerwony do Błotnego, a stamtąd do Wapienicy niebieski i żółty łącznik do pętli autobusu.

Odległość: 19,1 kilometra, mój czas przejścia 7 godzin.

Opinia Portiera: Trasa trudna, długa i wyczerpująca, choć pełna wrażeń estetycznych w najlepszym gatunku. Najdłuższa w moim zestawieniu. Warta przejścia, ale NIGDY na pierwszy ogień. Jeśli zaczynasz, zacznij od czegoś spokojniejszego.

Możliwości zmian: 1. Ze Skoczowa do Górek Wielkich można podjechać PKS-em. 2. Z Łazka można zejść do Jaworza Nałęża i tam zakończyć marsz. 3. Z Błotnego mamy wybór: zejść pod zaporę w Wapienicy lub do Jaworza Górnego.
 
Skoczów – Ustroń Polana.

Punkty do wyszukania na mapie: Skoczów, Górki Wielkie, Lipowski Groń, Równica, Przełęcz Beskidek, Ustroń Polana.

Stopień trudności: niski do średniego.

Up & Down: Od dworca kolejowego w Skoczowie po równym przez około dwie godziny (!), potem momentami strome podejście na Równicę, znów bardzo spokojny odcinek do Przełęczy Beskidek (w ostatniej fazie prowadzący w dół) i długie, ale zrównoważone zejście wprost do stacji kolejowej.

Atrakcje widokowe: Wisła w Skoczowie, bezludna wędrówka przez pola Górek Wielkich, panorama z Przełęczy Beskidek.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Schronisko i restauracja oraz fast foody na Równicy, sklepy i bary w Ustroniu Polanie.

Komunikacja: Trasa prowadzi idealnie od stacji kolejowej Skoczów do stacji Ustroń Polana.

Opis marszruty: Ze stacji PKP Skoczów na Równicę szlak żółty, potem do spotkania z zielonym przy podejściu na Orłową – niebieski i od tego miejsca do Ustronia – zielony.

Odległość: 18,6 kilometra, mój czas przejścia: 6 godzin i 30 minut.

Opinia Portiera: Z bajkowej nierzeczywistości pól i łąk w Górkach Wielkich poprzez hałaśliwy „bazar” na Równicy (stanowczo jestem na nie!) aż do sennej i cichej Przełęczy Beskidek. Z pociągu do pociągu. Idealna wycieczka, jako druga po pierwszym zapoznaniu się z górami.

Możliwość zmian: 1. Z Równicy można zejść wprost do Ustronia z pominięciem Beskidka szlakiem czerwonym. 2. Z tego samego miejsca można także odbić kolorem zielonym do Brennej.
 
Ustroń Polana – Wisła Głębce.

Punkty do wyszukania na mapie: Ustroń Polana, Czantoria, Soszów, Cieślar, Mały Stożek, Wielki Stożek, Mraźnica, Wisła Głębce.

Stopień trudności: średni do wysokiego.

Up & Down: Bardzo męczące podejście na Czantorię, łagodniejsze momentami zejście do Przełęczy Beskidek (Ważne! Innej niż w wycieczce nr 6!) i potem bardzo spokojna droga na Soszów. Od Soszowa łagodnie w górę na Cieślar, a stamtąd lekko w dół do małego Stożka. Podejście na Wielki Stożek strome, ale krótkie, a potem aż do Wisły łagodnie obniżający się szlak przez Mraźnicę.

Atrakcje widokowe: Tutaj cała trasa jest jedna wielką atrakcją widokową, wszak to fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego w dodatku prowadzącego wzdłuż granicy polsko-czeskiej. Polecam jednak zupełnie od siebie coś poza „głównym nurtem”– ulubione miejsce spacerów i polowań prezydenta Mościckiego, czyli właśnie okolice zejścia ze Stożka do Wisły.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Schroniska: Soszów, Wielki Stożek. Fast foody: Czantoria i Przełęcz Beskidek, sklepy i bary: Ustroń Polana i Wisła.

Komunikacja: Podobnie jak w wycieczce numer sześć trasa łączy dwie stacje kolejowe, w tym przypadku w Ustroniu Polanie i Wiśle Głębcach.

Opis marszruty: Od stacji Ustroń Polana na szczyt Czantorii i z niego aż do Wielkiego Stożka szlak czerwony, a stamtąd do Wisły – niebieski.

Odległość: 16,6 kilometra, mój czas przejścia 8 godzin.

Opinia Portiera: Creme de la crème czyli Główny Szlak Beskidzki we fragmencie. Trasa długa, ale praktycznie na zasadzie samych greatest hits. Po prostu program obowiązkowy. Koniecznie!

Możliwości zmian: 1. Na Czantorię można wjechać kolejką. 2. Na Soszowie można kolejką zjechać kończąc trasę lub wjeżdżając nią tam właśnie wycieczkę rozpocząć. 3. Przed Wielkim Stożkiem można zejść do Wisły szlakiem zielonym. 4. Z Wielkiego Stożka można zjechać kolejką.
 
Ustroń Polana – Przełęcz Salmopolska.

Punkty do wyszukania na mapie: Ustroń Polana, Przełęcz Beskidek, Orłowa, Trzy Kopce Wiślańskie, Przełęcz Salmopolska.

Stopień trudności: niski.

Up & Down: Podejście od stacji kolejowej na Orłową w większej części łagodne, aż do zetknięcia ze szlakiem niebieskim z Równicy, potem strome, ale ledwie kilkuminutowe. Na Orłowej bardzo długi odcinek absolutnie równy, po nim zejście do Zakrzoska i kolejne wzniesienie przed Trzema Kopcami skąd dalej wyrównany szlak aż do końcowego odcinka, jakim jest po wcześniejszym obniżeniu strome podejście na Przełęcz Salmopolską.

Atrakcje widokowe: Przełęcz Beskidek, panoramy z Orłowej, Trzech Kopców i większej części szlaku między nimi a Białym Krzyżem oraz… szalony kocur na Orłowej, którego trzeba pogłaskać jeśli nie chce się mieć pecha w górach ;)

Schroniska, żywność, odpoczynek: Schronisko Telesforówka na Trzech Kopcach, bar i fast food na Przełęczy Salmopolskiej.

Komunikacja: Do Ustronia Polany dojazd pociągiem, powrót z Białego Krzyża (lub po zejściu – Szczyrku Salmopola) PKS-em.

Opis marszruty: Ze stacji kolejowej szlak zielony na Orłową, potem niebieski na Trzy Kopce skąd już żółty aż do końca trasy.

Odległość: 14,7 kilometra, mój czas przejścia: 4 godziny 50 minut.

Opinia Portiera: Wyrównana, spokojna trasa, raczej krótka, ale gwarantująca piękne widoki.

Możliwości zmiany: 1. Wycieczkę można zacząć lub zakończyć w Wiśle połączonej z Trzema Kopcami szlakiem żółtym.
 
Wisła Głębce – Skrzyczne.

Punkty do wyszukania na mapie: Wisła, Cienków, Zielony Kopiec, Malinowska Skała, Skrzyczne.

Stopień trudności: średni do wysokiego.

Up & Down: Od stacji kolejowej Wisła Głębce najpierw równo, potem pod górę na stokach Kozińców, wreszcie w dół do Wisły Nowej Osady i znów łagodnie pod górę na Cienków. Od Cienkowa wyrównana trasa z niewielkimi krótkimi wzniesieniami aż do Gawlasi, skąd stromo w górę na Zielony Kopiec, by z niego ostro w dół i znów pod górę na Malinowską Skałę. Stamtąd krótkie ostre zejście i długi marsz po bardzo zrównoważonym szlaku aż do Skrzycznego.

Atrakcje widokowe: Zapora na Wiśle, Cienków, panoramy z Zielonego Kopca i Malinowskiej Skały oraz praktycznie cała dalsza trasa, jako widoczna z wyprzedzeniem na dużej odległości.

Schroniska, żywność, odpoczynek: W Wiśle sklep, na Cienkowie bar, na Skrzycznem schronisko.

Komunikacja: Do Wisły Głębce dojazd koleją, ze Skrzycznego do Szczyrku wyciągiem krzesełkowym i ze Szczyrku do centrum Bielska busem lub PKS-em.

Opis marszruty: Ze stacji kolejowej szlak czarny do Wisły Nowej Osady, potem szlak żółty do Malinowskiej Skały, a stamtąd zielony na Skrzyczne. (Sam podchodziłem na Malinowską Skałę szlakiem czerwonym po wcześniejszym skręcie w kierunku Przełęczy Salmopolskiej kolorem niebieskim).

Odległość: 17, 4 kilometra, mój czas przejścia 6 godzin i 15 minut.

Opinia Portiera: Znów trasa wręcz elementarna, długa, ale z odcinkami dającymi pewne wytchnienie. Na drugi lub trzeci krok w Beskidy jak znalazł.

Możliwości zmiany: 1. Z podejścia na Malinowską Skałę możliwości zejścia na Biały Krzyż szlakiem niebieskim, później czerwonym lub z tego samego miejsca szlak zółty w kierunku Ostre PKS.

 
 
Dla wyświetlenia mapki w rozdzielczości umożliwiającej odczyt polecam kliknięcie prawym przyciskiem myszy i wybór opcji "otwórz w nowym oknie" lub "otwórz w nowej karcie".
 

wtorek, 13 listopada 2012

Łańcuch górski. Łańcuszek dokładnie.

"Jeżeli nie prześlesz tego dwudziestu sześciu osobom do północy..."
Taaa... Akurat! Właśnie, że nie prześlę, i co?
 
Po raz trzeci w historii tego bloga zostałem umieszczony w tzw. łańcuszku szczęścia (łańcuszek pierwszy, łańcuszek drugi) i po raz trzeci też, zgodnie ze swoimi zasadami go przerywam odpowiadając jednak na postawione mi pytania i oczywiście zupełnie szczerze dziękując Abigail za pamięć i docenienie.


Co wybierasz:


1. Mysz czy pająka?
Pająka. Znacznie estetyczniej się rozdeptuje. ;)
 
2. Mleko czy wodę?
Mleko. Słodzone, w tubce!
 
3. Kisiel czy budyń?
Budyń! Czekoladowy oczywiście!
 
4. Galaretkę owocową, czy z nóżek?
Generalnie nie lubię, ale jak już, to proszę owocową. Do nóżkowej jakoś za obrzydliwy jestem jak się to kiedyś mawiało.
 
5. Niebo czy Ziemię?
Ziemię. Stworzenie sobie na niej nieba to czasem kwestia jednego pocałunku.
 
6. Morze czy góry?
Przepraszam, ale to głupie pytanie jest ;DD
 
7. Wodę słoną czy słodką?
Kuracjusz Beskidzki gazowany. 
 
8. Tatry czy Bieszczady?
Nie byłem, ale z racji pokrewieństwa z Beskidami wybieram Bieszczady. Góry mają być "włochate".

9. Jesień czy wiosnę?
O, to trudne. Może jednak wiosnę poproszę. Najlepiej na jutro od rana, póki mam urlop.

10. Książkę czy film?
Książkę. Ale nie jakieś zasmarkane pdf-y czy słuchowiska. Książkę, powiedziałem. Grubą. I żadnych powieści!

11. Słońce czy księżyc?
Słońce w górach, księżyc w mieście.

===============
 
A skoro ma być z przymrużeniem oka, to dodam od siebie małą fantazję na temat jednego z pytań wpisywanych w wyszukiwarkę by do mnie trafić...
 
 Kliknij na obrazek aby go powiększyć.
 

niedziela, 11 listopada 2012

Spowiedź NR

Kalendarium polityczne PRL-u wyznaczają w naszej pamięci lata – symbole. 1944-1945-1956-1968-1970-1976-1980-1981-1989.  Pod każdym z nich kryje się jakiś przełom, jakaś zmiana, mała lub większa rewolucja, pod każdy także dopasować by można jakieś konkretne pokolenie, które akurat wtedy i tak a nie inaczej o coś walczyło. Walczyło lub próbowało walczyć, bo niezależnie od poglądów trudno było pozostawać obojętnym politycznie w państwie, w którym ideologia i codzienność przenikały się każdego dnia.
Myślę, że choć nie zawsze polityczna, ale potrzeba zmian, zburzenia czegoś w jakiejkolwiek dziedzinie jest immanentną cechą każdego dorastającego pokolenia. Moje również nie było w tym wyjątkiem.
 
Odkąd pamiętam uważałem się za patriotę, choć rzecz jasna inne miałem do tego w różnych latach podstawy, ale paradoksalnie w jakiejś mierze, ta najskrajniejsza, o której zamierzam dziś opowiedzieć zaczęła się od czegoś zgoła jej przeciwnego. Od komunizmu. Można się spierać o to, czy w Polsce mieliśmy kiedykolwiek komunizm, ale to spór pusty, wyłącznie o słowo. Ja mam na myśli kierunek. Gdy dziś o nim myślę trudno mi jasno zdecydować, kiedy uznałem go za zły. Może już w podstawówce, kiedy uczestniczyłem w akademiach na część rewolucji w obcym kraju albo wyklejałem albumy o jej przywódcy zastanawiając się co mnie on obchodzi, a może później, na przykład stojąc w kolejce po szynkę od piątej rano. Dwa razy w roku rzecz jasna, bo przecież kto tam widział szynkę na co dzień...
 
Różne małe kawałeczki spraw i sprawek, jakieś nielegalne ulotki, wieczorne słuchanie RWE, książki o Polsce przedwojennej, niechęć do czerwonej rzeczywistości, sztucznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim i sam już nie wiem co jeszcze nakierowały mnie na poszukiwanie czegoś alternatywnego. Obojętności bowiem wobec polityki, zamiany tego sprzeciwu na bunt np. tylko muzyczny czy inny stricte kulturowy nie potrafiłem w sobie wykrzesać.
 
Zacząłem od KPN-u. Konfederacji Polski Niepodległej, gdyby ktoś już nie pamiętał. Ta dziś zapomniana partia, kiedyś, pod wodzą Leszka Moczulskiego kreowała się lub była kreowana na najsilniejszy głos opozycji „poza solidarnościowej”, czy słusznie, tego tu oceniać nie będę. Łączyłem zatem zupełnie niezaangażowane wtedy poznawanie tego de facto nowego piłsudczyzmu z dalszymi poszukiwaniami i rozszerzaniem wiedzy o Polsce sprzed 1939 roku. Pierwszej takiej, z której mogłem być dumny i która coraz bardziej mnie fascynowała. Tym, że w ogóle kiedyś była.
 
Nie załapałem się ani na stan wojenny, ani na przełom ustrojowy i początek dzisiejszej rzeczywistości. Na pierwsze byłem za młody, na drugie w zbyt dalekim rzędzie, by działać. Sama świadomość nie wystarczała, zresztą czego nie mogę tu nie napisać, była to świadomość nader słaba, opierająca się na dość bezkrytycznym syceniu się wszystkim, co odmienne od Polski Ludowej.
 
Wspominałem kiedyś na tym blogu, że wywodzę się z pokolenia przygotowanego do funkcjonowania w PRL-u, a następnie (po-)rzuconego przezeń w głęboki kapitalizm. Dotyczy to nie tylko wykształcenia, mentalności, wiedzy wszelakiej, pracy czy szeroko rozumianej zaradności, ale także i polityki. Kiedy jak to piszą zaangażowani „wybuchła wolność” poraniły mnie konceptualnie jej odłamki. Zapragnąłem więcej. Zamarzyła mi się ta duma i ta siła (choćby malowana) jaka biła ze wszystkiego prawie co wiedziałem o II RP. Chciałem, nie ja jeden zapewne, dla odreagowania Polski podległej, zdeptanej, zakłamanej, państwa sprawnego, mocnego i mającego realny wpływ na swój i nie tylko swój los.
 

Czytałem dużo. Wszystkiego. Od lewicowych, czasem wręcz lewackich ulotek i pism poprzez wszystko to, co określilibyśmy dziś jako centrum, aż do gazet i gazetek prawicowych i narodowych włącznie. Myślę, że było to trochę jak przymierzanie butów. Traf chciał, że trafiłem na glany, można by tu powiedzieć. Ale to też nie tak od razu. Zaczęło się od tych zupełnie normalnych, znanych i dostępnych do dziś gazet. Z każdej z nich wybierałem kierunki bardziej wyraziste i radykalniejsze. Wszystkie te księgarnie wysyłkowe, malutkie niszowe wydawnictwa wysyłające katalogi po przesłaniu koperty zwrotnej i wreszcie reklamy innych, mniej znanych magazynów. Tak poznałem książkę, którą do dziś mam w swojej biblioteczce. Myśli nowoczesnego Polaka – autorstwa Romana Dmowskiego, rzecz, wbrew pokutującym nadal opiniom bardzo dobrze pod względem literackim i równie wartościowo pod merytorycznym napisaną. Przy oczywiście „filtrze” czasów i prądów historycznych, w tym zwłaszcza „odcięciu” tonacji antyżydowskich.
Po lekturze tegoż dzieła poczułem jakiś rodzaj ulgi. Spodziewałem się (proszę wybaczyć porównanie) czegoś podobnego prawie Mein Kampf, bo tak mi to wpajano przez lata, a otrzymałem książkę o świadomym obywatelstwie, o obowiązku działania wespół z innymi dla dobra swojej ojczyzny i wreszcie przede wszystkim o potrzebie aktywności i odpowiedzialności, jako drogach do rozwoju kraju. 

Ale to był początek. Czytując różne książki docierałem do coraz bardziej oryginalnych lub może należałoby to tak nazwać, wypaczonych spojrzeń na patriotyzm czy nawet nacjonalizm. Neopoganie, panslawizm, czysty prawie narodowy socjalizm made in Poland, no i Bóg jeden wie, co jeszcze. Pomysły na nawodnienie Sahary razem z „listą Żydów w Sejmie”. Widziałem i takie zestawienia. Jednocześnie niejako niezależnie czytywałem klasyków nurtu narodowego, poza wspomnianym Dmowskim np. Doboszyńskiego czy Giertychów.
 
Nazwanie siebie „en-erem” w tytule tej notki jest sporym nadużyciem, gdyż poza wspomnianym czytelnictwem i okazjonalną korespondencją z niektórymi partiami właściwie wszystko, co zrobiłem „w realu” sprowadzić można do uczestnictwa w jednym marszu i dwóch spotkań z działaczami prawicowych partyjek. Bynajmniej nie dla usprawiedliwiania się dodam, że celem obu, poza abstrakcyjnymi dyskusjami o asymilacji innych narodów lub przyłączeniu Królewca :) były głównie darmowe wydawnictwa, które przy okazji otrzymywałem.
 
Ten jeden jedyny marsz to właśnie Święto Niepodległości wiele lat temu i moja przy okazji pierwsza wizyta w Krakowie. Najpierw uroczystości oficjalne, przemówienia, salwy i śpiewy, a potem już tylko „partyjna” parada przez miasto. Zaprosił mnie sam przywódca, którego nazwisko z litości dla jego i siebie tutaj pominę. Pamiętam, że pojawił się tam we mnie pierwszy impuls na nie, ponieważ wybierając transparent trafiałem na tak hmm… dziwne, że momentami absurdalne (Zapamiętałem jeden: Narodowa Polska tylko wolna) i wreszcie, co w odniesieniu do dalszego biegu wydarzeń i dnia dzisiejszego wydaje mi się nader symboliczne, wybrałem po prostu biało czerwoną flagę.
 
Czy ja w to wierzyłem? Trudno odpowiedzieć. Miałem nie za wiele w sumie lat, spóźnioną nieco potrzebę buntu i jednocześnie autentyczne pragnienie by Polska była krajem silnym i poważanym. Tyle. Skłamałbym przy tym, że nie miałem gęsiej skórki, gdy tak maszerowaliśmy po krakowskim bruku… To zawsze i każdemu działa na wyobraźnię. Flagi furkocą, śpiew się niesie, radiowozy ochraniają, ma się poczucie, że można tak wejść do historii…
 
Krótko potem dwa spotkania. Jedno w Katowicach ze znanym i aktywnym do dziś, choć na szczęście czwartoligowym politykiem, a drugie już w innym województwie z odmiennym raczej światopoglądowo od pierwszego – autentycznym (?) neopoganinem.
Może jednak opowiem po kolei.
Otrzymałem pocztą zaproszenie. Ładne, imienne, z podanym adresem w centrum miasta i zapowiedzią „prywatnej” rozmowy po wszystkim. Na klatce schodowej wskazanego mi budynku wylegitymowali mnie autentyczni do bólu skinheadzi, a w małej salce grupa około dwudziestu osób zebrana wokół stołu dyskutowała zawzięcie już przed oficjalną godziną rozpoczęcia narady. Było o Żydach, o wyprzedaży polskości, o spisku, o wielu temu podobnych. Powie ktoś, że skoro tam poszedłem, to teraz pisząc tak a nie inaczej się wybielam. Nie, absolutnie nie. Poszedłem owszem z własnej woli, interesowało mnie to, co mogę usłyszeć (aczkolwiek to, co usłyszałem już mniej), a poza tym wtedy wydawało mi się, że można coś z tego wygrzebać, co byłoby bliższe moim hmm… politycznym oczekiwaniom. Niestety, nie można było.
 
Wzbogacony o reklamówkę gazetek wróciłem do domu i zdegustowany przerwałem korespondencję z partią, która owo spotkanie zorganizowała. Pamiętam, że jeszcze chyba rok później dostałem list z pytaniem, dlaczego milczę, skoro mógłbym już być członkiem zarządu na województwo. Taaa... Albo ambasadorem na Atlantydzie ;)
 
Spotkanie drugie odbywało się w prywatnym mieszkaniu. Miało być czymś w rodzaju sondowania mnie i moich zapatrywań, jako że zbliżały się wybory, a organizacja, której szefem regionalnym był gospodarz na gwałt szukała kandydatów na swoje listy. I tutaj podobnie. Sama „znajomość” wywiązała się poprzez właśnie jakieś czasopismo i książeczki (Coś na zasadzie; „Otrzymał pan nasz miesięcznik. Skoro pana zainteresował, to może chciałby pan zostać naszym posłem?" Przy całej absurdalności tak to z grubsza wyglądało.)
 
Wysiadłem na stacji kolejowej na której umówiłem się z panem przewodniczącym i mimo kilkukrotnego obejścia budynku nikogo nie spotkałem, a przynajmniej nikogo, kto by swoim zachowaniem wskazywał, że na mnie czeka. I już, już zacząłem się wczytywać w rozkład jazdy, gdy pod budynek podjechał z piskiem zdezelowany maluch, z którego wyskoczył najpierw skin, a tuż za nim zirytowany mężczyzna około pięćdziesiątki. Przyglądałem się im przez okno i zastanawiałem czy warto ujawniać.
I znów, jeśli ktoś wątpi. Tak, ja wtedy uważałem się za narodowca. Towarzystwo wygolonych osiłków, (do których sam nigdy nie należałem) wydawało mi się nieuniknionym w  tej sytuacji symbolem autentycznego radykalizmu i świeżości tej czy innej organizacji, zaś różnice światopoglądowe tłumaczyłem sobie „błędami i wypaczeniami”, ale nawet tak elastyczne podejście, jak się tego dnia okazało, miało swoje granice...
 
Wyszedłem na peron powodując swoją obecnością wyraźną ulgę na twarzach obu mężczyzn.
 
-To dla ochrony, wie pan. Czasy są trudne. – przywitał mnie wskazując na skinheada przewodniczący.
-W jakim sensie? – zapytałem.
-Opowiem panu, wszystko panu opowiem.
 
Opowiedział. Nie wiem czy wszystko, ale przypuszczalnie większość z tego, co miał do dyspozycji. Niewiele tego było i mimo chyba ze dwóch godzin rozmowy ciągle miałem poczucie, że jest między nami jakaś szyba, ale kropką nad i było zakończenie. Działacz zaproponował mi zakup książek. W porządku. Przyniósł te książki. Brednie takie, że nawet na rozpałkę bym tego nie wziął. Hitler był Żydem, spisek Żydów, Żydzi i masoneria gdzieś tam, coś tam, Słowianie zawsze razem i inne takie…
-To nie? I to też nie? Hmm… To co pan chce?
-Ma pan coś z Dmowskiego?
-Kogo?!
 
Może nie brzmi to zbyt wiarygodnie, ale to zdanie przeważyło szalę. Dzwoni mi w uszach do dziś. O ile znosiłem monotematyczne wywody i śmieszne argumentacje, o tyle pytanie „kogo?” w ustach przewodniczącego regionu partii mieniącej się narodową było już kpiną. Kupiłem na odczepnego książkę o panslawizmie i poprosiłem o odwiezienie na dworzec.
 
Korespondowaliśmy jeszcze trochę i wreszcie otrzymałem list, którego dziś już niestety nie mam, czego bardzo żałuję, a który był najlepszą puentą całego mojego zauroczenia nacjonalizmem. Oto po jakiejś dyskusji na temat bodajże Polaków na dawnych Kresach odczytałem ni mniej ni więcej, że mam za mało polski punkt widzenia…
Od takiego zdania krok tylko był do pewnego jasnego stwierdzenia, co mnie nie ukrywam, szalenie rozbawiło. I tak zerwałem przedostatnią linię korespondencji. Ostatnią zaś, zamkniętą nieco później już ze zwykłego znużenia były organizacje, które nazwę tu umownie katolicko narodowymi. To też nie było to, czego bym oczekiwał, choć poziom ogólny był tam o nomen omen niebo wyższy od tych wcześniej opisywanych.
Cała zaś historia trwała chyba niewiele ponad półtora roku wliczając w to wszystkie listy, lektury, muzykę (bo mimo Modern Talking w moim profilu słuchałem i takich, baaaardzo ostrych brzmień) i wymienione spotkania.
 
A dziś? To pytanie musi tu paść. Ile Dyzmy w Dyzmie?
 
Żeby odpowiedzieć, powinienem wspomnieć o jeszcze dwóch osobach, moich kolegach, najzupełniej współczesnych zresztą. Obu pokrótce opowiadałem o tamtych czasach i spotkałem się z nader ciekawą, ważną i jak sądzę potrzebną mi reakcją. Oto ten młodszy ode mnie o niecałą dekadę pochwalił mnie za świadomość niewłaściwości swoich wyborów, a przede wszystkim za odwagę przyznania się do nich, zaś drugi, młodszy o prawie dwadzieścia lat… niczego z tego nie zrozumiał. Nie w znaczeniu zrozumienia sprawy rzecz jasna, ale w sensie samej ideologii, wyborów, potrzeby itd. A dodać tu muszę, że obydwaj moi rozmówcy są osobami z wyższym wykształceniem, oczytanymi i z pewnością mającymi szerokie horyzonty.
 
I cieszy mnie, że właśnie tak zareagowali.
 
Dziś zatem, po wielu już latach od tamtych historii czuję się po prostu świadomym patriotą, który kocha swój kraj niezależnie od tego czy prezydentem jest Kaczyński, Komorowski czy Palikot, cieszy się z jego sukcesów, szanuje przeszłość, przestrzega prawa i nie żywi niechęci do nikogo, kto sam go takową nie obdarza. Amen.
 
A glany?
 
Glany polecam każdemu z czystym sumieniem.
Na wycieczkę w Beskidy :)
 
 
 
 
 
====================
 
* - NR oznacza Narodowego Radykała (lub Narodowy Radykalizm)
 

niedziela, 4 listopada 2012

Miłość z walkmana

-Sławek ma walkmana, widziałeś?
-Jaaa… Przyniósł?
-No! Teraz Agniecha pożyczyła, a na dużej przerwie ja biorę. Mam kasetę TDK, dziewięćdziesiątkę, zobacz!
-A z czym?
-Nie pamiętam, coś tam z radia chyba.
-Dasz posłuchać?
-Chyba śnisz!
 
Oj śniło się o tym cudeńku, śniło. Pod Pewexami, przed stolikami handlarzy na „szaberplacu”, w domach bogatszych koleżanek i kolegów. I bądźmy szczerzy, w większości przypadków na marzeniach się kończyło. Walkman w PRL-u to stanowczo nie był sprzęt dla każdego. Znałem zresztą i takich którzy dla szpanu nosili na szyi same tylko (koniecznie z pomarańczowymi gąbeczkami!) słuchawki...
 
Pierwsze moje spotkanie z tą z dzisiejszego punktu widzenia ikoną tamtej epoki miało miejsce w połowie lat 80 u kuzyna, który nie tylko był posiadaczem owego sprzętu, ale i miał do niego, rzecz wtedy absolutnie niebywała, przecudowne malutkie kolumny przyfastrygowane czymś tam do maty (z pocztówkami oczywiście) nad biurkiem.
 
Może to śmieszne, ale pamiętam ten wieczór jakby to było wczoraj. Mrok nocnej lampki, my przy biurku, teoretycznie w trakcie wspólnej nauki, praktycznie pogryzający batoniki Duplo (z paczki od ciotki z Reichu) i kartkujący przeterminowane o dwa lata niemieckie katalogi wysyłkowe z minami znawców tematu…
 
-To puść coś, nie?
-Głowice się ścierają.
-Kurde! Ale jedną piosenkę chociaż!
 
No to puścił. Jakieś zdaje się heimatmelodie, które do dziś budzą we mnie negatywne skojarzenia, ale znów, czy to ważne, co? Ważne, na czym!
Plastikowa, czerwona „cegła” na biurku, głośniczki wielkości ¾ paczki papierosów i zaszumiona, żużyta do imentu taśma, a przecież i tak mu tego wszystkiego niesamowicie zazdrościłem!
 
A niedługo potem Kajtek. No tak. Polski walkman, jeden z dla mnie przynajmniej symboli naszego doganiania Europy (drugim, późniejszym już, był wedle ówczesnej nomenklatury gramofon cyfrowy Fonica z roku 1990). PS101 się toto nazywało oficjalnie i o ile pamiętam przez chwilę nawet było na tyle popularne, że nazwy walkman i Kajtek funkcjonowały wymiennie. Ta „chwila” trwała może ze dwa lata, czyli plus minus tyle ile produkcja polskiego odtwarzacza kaset. 
 
Sklep Unitry w Katowicach przy Armii Czerwonej. Ktoś kojarzy? Dziś po gruntownej przebudowie ma tam swoją siedzibę jeden z banków, a w latach osiemdziesiątych była to mekka takich jak ja peerelowskich audiofilów-marzycieli. Zapomniałbym też dodać, że dziś, a raczej od zmiany ustroju ulica ta nosi nazwę Alei Korfantego.
 
Na lewo wieże i ich poszczególne segmenty (najczęściej bez kolejki dostępne były tylko tunery i equalizery…), na wprost przenośne radia i magnetofony (MK232p – kolejny klasyk!) i wreszcie po prawej czasem kolumny, czasem telewizory, a zupełnie z brzegu na malutkim stoisku drobnica – mikrofony, wkładki do gramofonów, kabelki, kasety czyszczące i… Kajtek właśnie.
 
Cegła? Tak, cegła, na dodatek zasilana czterema bateriami! Jak większość wtedy. Obrzydlistwo wzorowane na najtańszych i najpodlejszych jakościowo „internationalach” i podobnym im dziadostwie. Gruby plastik i tandetna klapka kasety, której zawiasy pękały po paru tygodniach używania, ale i tak przecież przedmiot pożądania małolatów. Dlaczego? To proste. Typowe magnetofony w rodzaju wspomnianej „eMKi”, Grundiga czy Kasprzaka były monofoniczne (nagrywanie z radia kablem DIN – cała historia!), a Kajtuś wręcz przeciwnie. Cenowo zbliżało się toto do najtańszych magnetofonów i właściwie wybór sprowadzał się do dosyć paradoksalnego dylematu: nagrywanie albo stereo. Wahając się nieco postawiłem na nagrywanie i po odstaniu swego w kolejce zakupiłem magnetofon. Walkman pozostał w sferze marzeń. To był rok 1987.
 
Końcówka lat osiemdziesiątych to wysyp sprzętu dziś kultowego, a wtedy kupowanego przez domorosłych przemytników bardziej na kilogramy niż na sztuki. Te „jamniki” z dźwiękiem jak ze studni, te pożal się Boże „ghettoblastery” z migającymi kolorowymi lampkami na głośnikach i przede wszystkim, co mnie zawsze fascynowało, napisy na opakowaniach objawiające potencjalnym nabywcom zalety sprzętu.
 
„Auto stop”, „Soft eject”, „Stereo”, "Continuous play”, "High speed dubbing” i parę jeszcze innych tak samo żenujących swoją oczywistością. Walkmany, a raczej około azjatyckie bliźniaki Kajtka też tam były. Na szczęście, jako już co nieco obeznany dzięki wędrówkom po Pewexach wiedziałem, że schodzenie poniżej powiedzmy Sanyo nie ma sensu. I znów nic nie kupiłem.
 
A mój pierwszy i jak dziś ze zdziwieniem skonstatowałem jedyny, (choć nie do końca, ale o tym później) walkman w życiu to jakby w nagrodę za cierpliwość oryginalny Sony z MegaBassem i korektorem, wzbogacony o jedne chyba z pierwszych słuchawek dousznych z dźwiękiem tak doskonałym, że trudnym zapewne do wyobrażenia dzisiejszym słuchaczom empetrójek.
 
1989. Budapeszt. Pamiętam, że wyjeżdżając z Polski „mijałem się” (w sensie dnia) z odwiedzającym nasz kraj prezydentem Bushem seniorem, ale bynajmniej nie stanowiło to dla mnie obciążenia, gdyż cel mojej podróży przesłaniał mi wszystko. Oto podróżne torby pełne po brzegi krówek (!!!) i butelek Napoleona zamienić się miały u naszych "bratanków" właśnie w wymarzony sprzęt audio…
Między innymi oczywiście.
 
I się zamieniły. W jak najbardziej oficjalnym salonie nabyłem za jak najbardziej nieoficjalnie zarobione forinty nowiutkiego Soniaka, któremu do walkmanowego high endu brakowało tylko bardzo wtedy rzadkich, jeżeli w ogóle obecnych; układu Dolby i radia.  Ale komu tam radio potrzebne!
 
Ten zapach, te piękne zielonkawe instrukcje, gwarancje, ulotki…  Czysta nowość bez skazy.
 
Vaci utca – najdroższa do dziś ulica Budapesztu, środek lata i ja gorączkowo poszukujący… kaset, no kaset przecież! Okazało się bowiem, że swoich domowych zapewne z braku miejsca między cukierkami i alkoholem nie zabrałem.
 
„Bratankowie” słuchali wtedy muzyki raczej mi dalekiej, trochę rocka, trochę popu, przeważnie zresztą rodzimego, a z zachodnich zespołów bardzo popularny był męski duet Bros, ale to i tak nie były moje klimaty. O Kenie (nomen omen) Laszlo, Modern Talking czy Mike Mareenie mogłem zapomnieć, ale gdzieś wreszcie za jakieś niebotyczne pieniądze udało mi się zakupić piracką taśmę Laserdance. Muzycznie blisko, bliżej w każdym razie niż wszystko inne wokół.
Przysiadłem na klombie, rozpakowałem walkmana, założyłem baterie, podłączyłem wciśnięte głęboko w uszy słuchawki i wreszcie nacisnąłem play…
 
Pierwszy utwór – „Power Run” – dziś już absolutna klasyka spacesynth i italo disco.
O rany! Jakiż to był dźwięk! Aż dreszcz mnie przeszedł!
 
Tego dnia wracałem do domu (Paskomliget utca, dzielnica XV, gdyby kogoś ciekawiło) jak na skrzydłach. Pierwszy raz w życiu miałem w głowie i przed oczami „teledysk na żywo”! W końcu nigdy wcześniej nie korzystałem ze słuchawek na dworze!
 
Ponieważ mieszkałem w stolicy Węgier ładnych parę tygodni zaopatrzyłem się później jeszcze w inne kasety, z których do dziś pamiętam zespół Modern Hungaria i damski duet Plexi i Frutti (prawda, że urocza nazwa?), ale i tak to właśnie „Future Generation” zostało w mojej głowie „soundtrackiem” z tamtych wakacji…
A walkman?
 
Przeżył ze mną sporo, na przykład zabawną dosyć próbę modowej metamorfozy po powrocie do Polski. Było to tak. Marynarka w kratę z zadziornie podniesionym „kołnierzem”, biała koszula, czarny wąski krawat, takież same czarne spodnie i buty, a do tego fryzura na „Tulipana” (odsyłam do Wikipedii – chodzi o bohatera polskiego serialu, nie o jakiś szczególny styl czesania) i oczywiście okulary lustrzanki…
Plus guma w zębach i soniak za pasem.
 
Mój kierownik na kopalni zdaje się zamiast dzień dobry wydusił tylko… Aaahaaa… to ty! i zamarł. Ja zresztą także, gdy już natrafiłem na lustro, ale to zupełnie inna historia.
 
Poza tym wiadomo. Jakieś wycieczki, czasem jazda na rowerze. Wreszcie w połowie lat 90 odtwarzacz w całkiem dobrym jeszcze stanie komuś podarowałem. 
 
Napisałem, że Sony był moim sprzętem jedynym, choć nie do końca. Z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że w latach 90 potęgę walkmanów odkryli moi rodzice, więc odwiedzając ich i ja z niej czasem jeszcze korzystałem, a druga…
 
Piętnaście złotych. Dwa tygodnie temu. Po prostu nie mogłem się powstrzymać.
Fajnie znów być młodym ;)
 
 
* - Tytuł dzisiejszego posta jest oczywiście zaczerpnięty z piosenki Papa Dance.
 
========================

O tym jak Portier aparat kupował przeczytasz TUTAJ ;)

 
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.