Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 17 kwietnia 2014

Osiemnastka z mostu zakochanych

WYCIECZKA OSIEMNASTA
WĘGIERSKA GÓRKA- GLINNE - BARANIA GÓRA - ISTEBNA
Czy to nie zabawne? Barania Góra, szczyt, którego z niewiadomych w gruncie rzeczy powodów unikałem najdłużej i którego chyba nawet trochę się obawiałem okazał się być miejscem najbardziej „moim” i prawdziwym zarazem ze wszystkich jakie odwiedziłem. Być może też przedsionkiem tych gór, które jeszcze przede mną. Gór cichych, majestatycznych, surowych, a jednocześnie emanujących jakąś nieokreśloną energią i ciepłem, których próżno by szukać tam, gdzie za turystami nie wiedzieć po co dotarła cywilizacja w swoim najbardziej tandetnym wydaniu.

Wracam dziś zatem na Baranią właśnie, by doświadczyć raz jeszcze tego wszystkiego, co tak zauroczyło mnie tu jesienią. Ruszam jak poprzednio z Węgierskiej Górki innym jednakże szlakiem, bo uchodzącym za nieco trudniejszy czerwonym, czyli ostatnim odcinkiem GSB przebiegającym przez teren Beskidu Śląskiego.


Warto zapamiętać, że aż trzykrotnie szlaki czerwony i zielony (na Fajkówkę, skąd do szczytu Baraniej Góry dalej czarnym) dają tu możliwość „przesiadki” albo po prostu udziwnienia sobie wycieczki. Pierwszym ich spotkaniem jest oczywiście drogowskaz przed dworcem w Węgierskiej Górce, a dokładnie po drugiej stronie ulicy Zielonej (DK nr 69), do której ze stacji dochodzimy Kolejową mijając budynki spółki Metalpol, będącej następczynią słynnej, założonej jeszcze w początkach XIX wieku odlewni żeliwa.

Idąc stąd trasą czerwoną w prawo docieram ozdobioną sympatycznymi wbrew nazwie rzeźbami  Aleją Zbójników do Urzędu Gminy (Hmm... Dziwne zestawienie...) a niedługo za nim skręcam w lewo i zataczając łuk dochodzę do Soły, przy której korycie zmieniam kierunek na powrót w prawo, zgodnie z jej biegiem. Tereny, które teraz mijam, to bardzo estetycznie zagospodarowany kompleks wypoczynkowo spacerowy Bulwarów nad Sołą powstały w 2009 roku i nadal rozwijany. Są tu trasy rowerowe, place zabaw, ławki, całkiem spory amfiteatr, oczko wodne, wiele alejek i… most zakochanych, łączący poprzez Sołę ulicę 3 maja z Traktem Cesarskim. Szlak turystyczny poprowadzono tędy zupełnie niedawno, czego dowodem niech będzie chociażby to, że moja wydana w 2012 roku mapa pokazuje jeszcze stary jego przebieg – ulicą Zieloną na wprost i za mostem drogowym w lewo. Oczywiście tak też można przejść, dochodząc potem „cysorką” od drugiej strony, z dołu, ale oznacza to o kilka minut dłuższy kontakt ze spalinami i hałasem, czyli raczej wątpliwą atrakcję. Most zaś (ten nowy – tutaj) warto odwiedzić z całą pewnością zarówno dla niego samego jak i atrakcyjności widoków, jakie oferuje. Imponująca łukowa konstrukcja, osiatkowane balustrady i podobno afrykańskie (???) drewno jako wyłożenie chodnika (most jest przeznaczony tylko dla pieszych i rowerzystów) robią bardzo korzystne wrażenie. Co do widoków nieco dalszych, to są one w tym miejscu raczej oczywiste, ale na szczęście nie mniej przez to urokliwe, a wreszcie przecież nie sposób nie wspomnieć tu o tym, dzięki czemu miejsce to, przynajmniej nieoficjalnie zdobyło sobie taką a nie inną nazwę, czyli o zakochanych. Przeniesiona z Zachodu moda sprawiła, że balustrady tego i wielu innych jeszcze w naszym kraju mostów pokryły się tysiącami kłódek z wypisanymi imionami i datami. Jest to, gdybym miał komuś wyjaśnić od podstaw, swoista forma nowoczesnych zaręczyn, czy może bardziej nadziei na nie w przyszłości. Sympatyczne to nawet, choć nie wiem czy wagowo przewidziane przez projektantów. Kłódek rzeczywiście jest sporo…


Stojąc na moście i spoglądając w górę rzeki dostrzec można tam inną, dużo mniej atrakcyjną wizualnie, choć jednocześnie sporo od naszej masywniejszą przeprawę. To most junaków.  Nim właśnie w stronę ulicy Turystycznej wiedzie szlak zielony, z którym wkrótce spotkamy się bardzo blisko po raz wtóry. Ale zanim to nastąpi polecam jeszcze zatrzymanie się już po drugiej stronie rzeki przy genialnym wręcz punkcie widokowym w formie tarasu znajdującego się wysoko na skarpie. Uczta dla oczu!

Idziemy dalej. Oto „cysorka”, czyli Trakt Cesarski powstały w XVIII wieku dla połączenia Krakowa i Wiednia. Nim skręcam w lewo i po kilku chwilach odbijam w las, aby wznosząc się dojść do kolejnego zakrętu. To ważne miejsce dla każdego, kto chciałby zerknąć na położony kilkadziesiąt metrów od ścieżki fort "Waligóra", bowiem możliwość zobaczenia go nie jest (a powinna być) zaznaczona na szlaku. Wystarczy jednak zapamiętać, że gdy nasza trasa zakręca w prawo do fortu zejść powinniśmy którąś z licznych ścieżek w dół – w lewo.

Ogromny, porośnięty zielonymi mchami betonowy kolos to jeden z planowanych dziewięciu (wg innych źródeł - szesnastu) a zrealizowanych pięciu fortów obronnych powstałych krótko przed II wojną światową w związku z zagrożeniem naszych granic powstałym po zajęciu przez Niemców Czech i zwasalizowaniu Słowacji. W walkach, które przyniosły Węgierskiej Górce miano Westerplatte Południa odegrał raczej drugoplanową rolę, a większość uszkodzeń, jakie nosi, powstała podczas ostrzału przeprowadzonego przez hitlerowców już po walkach na potrzeby realizowanego filmu propagandowego. Po wojnie fort wykorzystywany był w latach 60, jako punkt dowodzenia podczas manewrów wojskowych. Obecnie niszczeje. Nie ma możliwości zwiedzania go wewnątrz. Muzeum związane z wojną obronną 1939 można za to obejrzeć w innym forcie, noszącym nazwę „Wędrowiec”, a znajdującym się także na trasie szlaku czerwonego, tyle że w kierunku Beskidu Żywieckiego. Jako ciekawostkę dodam tu, że w okolicy „Waligóry” (niżej – w kierunku Soły) znajduje się jeszcze a raczej znajdował inny fort - „Włóczęga”, na którym dziś… stoi prywatny dom. Zastanawiające jest, co śni się lub śniło jego mieszkańcom…


Schodząc od „Waligóry” do przebiegającego niżej Traktu Cesarskiego (lub wcześniej – nie opuszczając go) dojść można w kilka minut do mostu junaków i ulicy Turystycznej, którymi przebiega szlak zielony na Fajkówkę. Kto jednak wybrał kolor czerwony ten wrócić musi jak ja w górę do dróżki, która łukiem prowadzi teraz w prawo w kierunku nielicznych zabudowań, a za nimi wraca znów w piękny, gęsty las z urokliwymi skałkami i wspaniałym widokiem na sąsiednie góry. Tu właśnie napotykam sarnę czy może kozła i dobra chwila musi minąć zanim dociera do mnie, że to coś szare z oczami, co mi się badawczo przygląda, to niekoniecznie od razu musi być… wilk.

Ech, jak się człowiek naogląda telewizji…

Cichym, magicznym wręcz lasem i łagodnie wznoszącą się ścieżką mijam kolejne polany, leśne dróżki i drogi aż wreszcie skręcając nieco już bardziej stromo w prawo docieram do miejsca, które pierwotnie biorę za Halę Radziechowską, a które jest tylko charakterystycznym punktem widokowym i zwrotnym zarazem trasy czerwonej na długo przed nią. Docierając tu do granicy gminy Radziechowy szlak zmienia nagle kierunek rysując jakby odwróconą literkę V i pnie się dalej w górę ku szczytowi Glinnego, ale grzechem byłoby minąć ten dziwny nieco zakręt w marszu. Po lewej stronie mamy tu kilka źródełek z nadającą się do picia wodą, zaś po prawej zapierający dech w piersiach (tak że woda jak najbardziej na miejscu) widok na Beskid Żywiecki i ogrom kotliny pomiędzy nim a naszą drogą. Dobre miejsce na krótką przerwę, wykonanie kilku zdjęć, a przede wszystkim nacieszenie oczu i duszy tym naprawdę nieczęsto spotykanym pejzażem.


Po kilkuminutowym odpoczynku ruszam dalej. Mijam kapliczkę, zaraz za nią utwardzoną drogę i wreszcie przez plamę lasu, w którym spotykam pierwszy dziś a bardzo niepokojący mnie śnieg dochodzę do kamienistego podejścia. Przed nim jeszcze skręcając ścieżką bez znaków w lewo mógłbym tu po raz trzeci dziś "rozmyślić się" i przejść do szlaku zielonego dołączając doń na Czerwieńskiej Grapie. Ponieważ jednak trasy nie zmieniam, to już w pełnym słońcu stromo raczej, ale też nie za długo maszerując docieram po kilku minutach do szczytu.

Glinne (1034 lub wg innych źródeł 1026 m n.p.m.) to góra, o której wcześniej nie słyszałem, to znaczy, jeśli mam być szczery słyszałem właśnie w kontekście szlaku czerwonego, ale pomyliłem ją z przełęczą Glinne, która znajduje się w Beskidzie Żywieckim i uważając za przełęcz zlekceważyłem. Niesłusznie, bo szczyt to niewątpliwie piękny i wcale wysoki, a dodatkowo udostępniający rozległą panoramę od Baraniej Góry począwszy, poprzez Skrzyczne, aż do Kotliny Żywieckiej. Wprawdzie w starszych przewodnikach opisuje się go jako zalesiony, ale jak większość okolicznych gór jest niestety i on przy wierzchołku porośnięty już tylko trawami i krzakami spośród których wystają kikuty uschłych drzew. Grzbiet jest dość rozległy, płaski, przypominający chociażby odcinek szlaku pomiędzy Magurkami, do którego z tego miejsca jeszcze kawał drogi, ale nie odbiera mu to w niczym klimatu góry potężnej i bardzo wysokiej, ponieważ tworzą tenże klimat ogromne przestrzenie wokół. W jedną z nich – w prawo – skręca teraz szlak czerwony obniżając się dość znacznie i następnie wznosząc. To sytuacja, o której już nieraz wspominałem. Z bólem, rozumianym dosłownie i w przenośni, oddaje się każdy zdobyty metr wysokości, gdy się wie, że za chwil kilka trzeba go będzie wydeptywać ponownie…

Przede mną podejście na Halę Radziechowską. Najpierw w słońcu, dość stromo pod górę, ale zaraz potem już płasko w lesie, skręcając w lewo poprzez śnieg. I tym razem ten śnieg jest zupełnie serio, już nie jako łaty leżące tu i ówdzie, ale po prostu w formie jednej wielkiej bieli. A jej środkiem po grubej warstwie połyskującego lodu wiedzie ledwie widoczna ścieżynka…
 
Tu właśnie, pośród śniegu i lasu spotykam pierwszego dziś turystę, jak ja chyba współczesnego wandervogla. Młody chłopak z ogromnym plecakiem maszeruje skądś samotnie raźnym krokiem. Mijamy się wymieniając powitania i po chwili jego kroki cichną. Brodzę w śniegu zaczynając przemyśliwać nawet nad radykalnym skróceniem trasy aż tu nagle biel się kończy. Najpierw  malutka zielona polanka pełna śpiewu ptaków, a po chwili już upragniona Hala Radziechowska (980 - 1050 m n.p.m.). Znajome drzewo i koniec szlaku niebieskiego z Radziechów. Od teraz do Magurki Wiślańskiej moja wycieczka będzie powtórką fragmentu tej sprzed roku – Radziechowy – Szczyrk Solisko.


O tym, że Hala Radziechowska jest miejscem pięknym i zapadającym w pamięć pisałem już wiele razy. Z pełnym przekonaniem więc polecam jej odwiedzenie każdemu, kto wybiera się w Beskid Śląski. Możliwości rozplanowania tras jest tu kilka, od tych najdłuższych jak moja dzisiejsza, po znacznie krótsze np. z Ostrego (szlakiem zielonym) przez Magurkę Radziechowską do Radziechów (kolorem niebieskim). Komu będzie mało, ten może dołożyć do tej marszruty i Matyskę zbaczając pod koniec trasy ze znakowanej ścieżki. Warto.

A ja tymczasem idę dalej. Z hali lekko w lewo, potem w prawo i pomiędzy zaroślami do wspomnianego wyżej odgałęzienia szlaku zielonego z Ostrego. Wbrew pozorom nie jest to jednak szczyt Magurki Radziechowskiej, do którego jeszcze kilka minut coraz łagodniejszą i wreszcie zupełnie płaską ścieżyną. Szczyt ów zaś nieoznaczony niestety żadną tabliczką odnajdziemy wypatrując po prawej sporego kopczyka kamieni.

Piękne stąd i warte uwiecznienia są widoki zarówno na Skrzyczne jak i całe pasmo do Baraniej Góry. Kilka metrów od ścieżki zobaczyć można także charakterystyczne wychodnie skalne, które zresztą pojawią się za kilkanaście minut także na samym prawie szlaku. Rozglądam się wypatrując śniegu, ale poza celem mojej wycieczki nie widzę go nigdzie. Cóż, mógłbym stąd cofnąć się do Ostrego, ale to byłaby zbyt skromna jak na moje ambicje trasa albo ominąć Baranią schodząc przez Cienków do Wisły, ale to z kolei byłoby niewiele krótsze a już znane. Chyba więc wyboru nie mam.

Krajobraz na odcinku pomiędzy Magurkami do złudzenia przypomina ten z Glinnego. Jest połogo, nie ma zbyt wielu drzew, ścieżkę otaczają tylko wysokie trawy, a grzbiet, którym idę ogromne doliny. I tylko cisza, lekki wiatr. Przyszłość i przeszłość jak na dłoni. Lubię to miejsce.


Przed Magurką Wiślańską szlak lekko się wznosi, a ja przypominam sobie, że rok temu tu właśnie przedzierałem się przez poprzewracane drzewa, obchodząc je stokiem i ryzykując nie całkiem kontrolowany zjazd w dół. Teraz nie ma już nic – tylko pnie. Ach, przecież! Jeszcze jedno wspomnienie. Oglądane zupełnie niedawno, choć wykonane kilka lat temu zdjęcia z czyjejś wycieczki rowerowej. Zdziwienie na widok LASU wokół skał, które właśnie mijam. Abstrahując od kwestii przyrodniczych potwierdza się po raz kolejny, że każda wycieczka nawet przez miejsca, które już znamy wnosi jednak coś nowego do zapamiętanego już obrazu. Czy in plus, to już osobna kwestia.

Oto szczyt (1140 m n.p.m.) i szlak zielony ze Skrzycznego przez Malinowską Skałę. Wraz z moim, czerwonym, oba prowadzą teraz w lewo wprost na Baranią Górę. Chwila zastanowienia przez połamanym wiatrami drogowskazem i ruszam na spotkanie przeznaczeniu.
He he he… Mocne słowa.

Najpierw jednak obniżając się ku przełęczy napotykam kilkunastoosobową grupę turystów. Doświadczenie uczy mnie, że najlepiej przyjrzeć się tym idącym na końcu… Nie jest dobrze, oj nie jest. Czerwony jak burak (albo jak ja, gdy w podstawówce kazano mi (sic!) pocałować najładniejszą dziewczynę w klasie) młody w sumie człowiek nie jest w stanie nawet odpowiedzieć na moje powitanie, a przecież… przecież schodzi z góry!!!

W najniższym punkcie przełęczy zatrzymuję się ponownie. Przede mną po lewej roztaczają się niesamowite wręcz widoki, a nieco dalej jak na dłoni mam całą prawie do tej pory przebytą trasę. Sporo jej, przyznaję, a przecież ze szczytu też jeszcze kawałek będzie. No ale nic, idziemy!

Ścieżka odbija teraz pozornie w prawo, by po chwili zwrócić się w lewo i już zdecydowanie bardziej stromo ruszyć trawersując zbocze. Początkowo jest sporo błota, kałuż i tylko plamy topniejącego śniegu, ale z każdym metrem ten ostatni zaczyna dominować. I oto docieram do najtrudniejszego dziś i zarazem we wszystkich dotychczasowych wycieczkach fragmentu. Z szerokości najpierw drogi, potem chodnika szlak skurczył się tu do ledwie „jednoosobowej” ścieżynki ze sporą ilością kamieni, dziur i uskoków, a nadto wznoszącej się nad dość stromym jak na Beskid Śląski zboczem. I wszystko to już w pełni zaśnieżone i  zmarznięte.



Wolniej, wolniej, wolniej. Stop. Kiedy zatrzymuję się nie ze zmęczenia, ale z braku pomysłu na to JAK iść dalej, to znak, że problem jest poważny. Garbiąc się nieco i przechylając ku szczytowi krok za krokiem przesuwam się o metr, dwa, trzy. Najpierw kostur, potem jedna noga, druga, jakaś gałąź, kamień…

Trach!!!

I nic, tylko mój puls jak walenie młotem.

Padłem na stok wbijając palce w twardy śnieg. Kij zjechał gdzieś w dół razem z bryłą, w którą wbiłem go przed sekundą tuż za sobą.

Jeszcze chwila dla uspokojenia oddechu. Jeszcze sekundka.

Ostatnie metry pokonuję przytulony prawie do zbocza i wybijający to dłońmi „uchwyty”, to znów butami „stopnie”. Pięć, metrów, cztery, trzy, dwa…
Jestem.

Ścieżka znów ma szerokość miejskiego chodnika. Co za ulga dla człowieka z dożywotnim lekarskim zakazem pracy na wysokości! Co za ulga…

Spoglądam na dłonie. Opuchnięte, czerwone, obolałe. Ale jestem. Doszedłem. Dałem radę. Z tego wszystkiego zapominam nawet zrobić zdjęcie. Słyszę tylko swój zmieniony głos nagrywając kilkunastosekundowy filmik.

Czy to podejście naprawdę jest takie trudne? Zależy kiedy i dla kogo. Latem jest to po prostu kamienista ścieżka, jakich przeszedłem wiele. Znacznie od większości z nich węższa, ze sporą ilością uskoków, ale to tyle. Podobny nieco do niej fragment napotkamy na przykład na szlaku niebieskim schodząc z Baraniej do Wisły. Ale tutaj ten śnieg plus niepewność po potknięciu zrobiły swoje. Zjeżdżając w dół zapewne bym się nie zabił, ale już połamać mógłbym, a sterczące pnie i wyrwane drzewa też dobrze nie wróżą przy bliższym spotkaniu. Lepiej nie sprawdzać.

Szlak zakręca łagodną serpentyną w prawo i oto przede mną w dużej jeszcze odległości, ale już widoczna doskonale wieża widokowa. Jestem naprawdę zmęczony. Co kilkanaście metrów robię przerwę, ale koniec końców dowlekam się do szczytu (1220 m n.p.m.) i przysiadam na jednej z ławeczek. No cóż, czasem przejścia raczej nie mogę się pochwalić. Po odliczeniu krótkich przerw i zejścia z trasy do fortu „Waligóra” mam i tak co najmniej 30 minut opóźnienia. Bywało lepiej.


W przeciwieństwie do mojej poprzedniej tu bytności na Baraniej jest dziś zupełnie pusto. Panuje nawet swego rodzaju kolejność. Oto mężczyzna, który był na wieży, gdy podchodziłem, zszedł właśnie na dół i zajął się posiłkiem, ja dreptam na jego miejsce stukając buciorami po schodkach, a od strony Wisły zbliża się właśnie kolejny dziś samotny wędrowiec, by przysiąść, a jakże, na zajmowanej jeszcze przed chwilą przeze mnie ławeczce.

O wieży widokowej opowiadałem już przy okazji wycieczki piętnastej, dziś więc jako ciekawostkę dodam tylko, że wcześniej, do lat 60 ub. wieku była tu zupełnie inna wieża, drewniana, która niestety spłonęła. Tą którą znamy dziś wybudowano dopiero w latach 90, zaś Władysław Krygowski w swoim słynnym przewodniku (moje wydanie 1974 rok) opisywał widok z tamtej, dawnej wieży jak zaznaczał „na wypadek jej odbudowania”.  Ciekawostką drugą niech będzie fakt, że żelbetowy pik na szczycie (stoi wewnątrz konstrukcji) pochodzi jeszcze z czasów austro-węgierskich. Proszę pomyśleć jakiż wtedy produkowano doskonały cement!

Schodzę z wieży i poprawiam plecak. Jeszcze jakaś kanapka i czas wracać na szlak. Młody wędrowiec, który (kolejka obowiązuje!) dopiero teraz wstał z ławki dopytuje starszego już ruszającego w dalszą drogę, gdzież też jest… Skrzyczne i czy to daleko. O matko i córko! W góry bez mapy to samo w sobie bezmyślność, ale bez podstawowej orientacji w szlakach to już dramat. Zwłaszcza, gdy się idzie samemu. Zanim ktoś pomyśli, że się wymądrzam od razu mówię, że nad doświadczeniem (nawet tak mikrym jak niżej podpisanego) górować powinna pokora. Sam nawet na Klimczok zabieram mapę i przewodnik. O tym jak bardzo mogą się przydać opowiem przy okazji wspominania wycieczki dziewiętnastej już wkrótce.

Tymczasem pora na mnie. Błotnistą ścieżką ruszam wzdłuż lasu w stronę Wierchu Wisełka (1192 m n.p.m.) i stamtąd mijając po lewej znany mi z jesieni szlak czarny do Kamesznicy kieruję się w stronę schroniska na Przysłopie. Na tym odcinku trasa jest, jeśli tak mogę powiedzieć trójkolorowa. Kolor niebieski prowadzi przez Karolówkę, Koniaków i Sołowy Wierch do Zwardonia (na odcinku od Karolówki jest to część mojej wycieczki trzynastej), czerwony przez Stecówkę na Kubalonkę (a potem dalej na Stożek, Czantorię, Równicę i do Ustronia), zaś zielony do Istebnej i na Kiczory. Chwilowo jednak jak wspomniałem wszystkie wiodą na Przysłop.

I cóż, widoków stąd nie ma w zasadzie żadnych. Najpierw las, potem polanka i znów las. Ścieżka prawie cały czas mocno oblodzona a dookoła między drzewami śnieżne łaty. Kilka razy na trasie pojawia się charakterystyczny dla tej góry obrazek, czyli pnie drzew ułożone jako chodnik. Poza tym drzewa, drzewa, drzewa. I lód, i śnieg, i kamienie. Wreszcie szlak mocniej się obniża, a lód zamienia najpierw w wodę, a potem znika całkowicie. Przede mną opadająca w lewo polana Przysłop (880 - 995m n.p.m. Niektórzy używają nazwy Przysłup).

Niezmiernie ciekawi mnie schronisko, o którym tyle słyszałem, a którego nigdy jeszcze nie widziałem „własnoocznie”. Wieści głoszą, że jest brzydkie i w tej brzydkości konkurować może jedynie ze schroniskiem na Skrzycznem, które znam i które może nie jest ładne, ale jakoś szczególnie mojego poczucia estetyki nie razi. No to uwaga… Trzy, dwa, jeden. Taaadaaam!!!

Blok. Normalny dom wczasowy z lat 70 lub 80 XX wieku. Na pewno nie jest nieurodziwy, po prostu postawiono go nie na miejscu. Byłem przygotowany na coś znacznie gorszego. Być może jednak ktoś, kto zobaczył np. „dwór” Skibówki albo hotel Gołębiewski (i nadal żyje) jest uodporniony na pośledniejszą brzydotę.  Tak to sobie wykoncypowałem.


Szlak zielony i niebieski skręcają od drogowskazów przy schronisku w lewo, a czerwony (dający nieco niżej możliwość zejścia czarnym w okolice Zameczku) wiedzie prosto. A wiec zmiana koloru. Od teraz zielony. Idę wzdłuż balkonów, przyglądam się otoczeniu, ignoruję, a przynajmniej staram się stworzyć takie wrażenie, przyglądającego mi się także spod tarasu ogromnego wilka rasy pies czy może odwrotnie i spostrzegam na swojej drodze coś naprawdę pięknego (nie, nie swoje odbicie w lustrze). Muzeum Turystyki Górskiej (oficjalna nazwa: Baraniogórski Ośrodek Kultury Turystyki Górskiej PTTK "U Źródeł Wisły" na Przysłopie) funkcjonujące w dawnym budynku gospodarczym jeszcze dawniejszego schroniska. I wbrew temu opisowi nie jest to jakaś byle szopa, o nie. Piękny dom, bardziej może wiejski niż górski, ale i górski w stopniu wystarczającym. Inicjatorem założenia tu takiej placówki był znany działacz turystyczny Edward Moskała. Muzeum działa od 1994 roku niestety tylko w weekendy i to od maja do października.
Cóż, mówi się trudno i idzie się dalej. Dalej, czyli na wprost w las i zaraz w nim stromo w dół w prawo, a potem w lewo mostkiem przez… no tak! Czarną Wisełkę. Czyli mam komplet. Przy poprzedniej wycieczce widziałem Białą, teraz Czarną. Parytety są zachowane.

Zaraz za rzeką, czy może tutaj bardziej strumieniem szlak znów zmienia kierunek. Bardzo łagodną drogą wiedzie w prawo. Tutaj po lewej stronie warto przyjrzeć się krzyżowi z datą 1864 i raczej młodszej od niego acz niemniej interesującej kamiennej kapliczce, którą został obudowany.

Spodziewałem się teraz, jeśli mam być szczery, jakichś stromizn i kamieni, a tu proszę, mam pod nogami prawie że wiejską drogę, płaską zresztą nomen omen jak deska i do tego wiodącą skrajem przepięknej doliny, której drugą stroną schodzi szlak czerwony. Za plecami widać jeszcze Przysłop, a przede mną kolejna połać lasu, za którą niespodzianie dostrzegam znajomy drogowskaz i… Karolówkę (931 m n.p.m.). Doprawdy, trudno uwierzyć, że to aż tak blisko.

Karolówka w przewodnikach opisywana jest z reguły, jako węzeł szlaków. Spójrzmy zatem jakież je tu mamy do wyboru. Patrząc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara pierwszy jest żółty do Kamesznicy, chwilowo w tym samym kierunku niebieski do Zwardonia, na wprost zielony do Istebnej i po prawej czarny łącznik do czerwonego z Baraniej. Ja postanawiam trzymać się zielonego i ruszam na wprost. Ścieżka łagodnie obniża się wiodąc piękną łąką z widokiem na Gańczorkę i Ochodzitą i już, już wydaje mi się, że będzie to trwało może godzinę, może półtorej, gdy po niecałym kwadransie okazuje się, że stoję na asfalcie w Istebnej! A przecież według drogowskazu trasy zostało mi na dwie godziny! No i w tychże dwóch godzinach tkwi sekret. Miejsce, w którym się znajduję, to przysiółek Istebnej – Pietraszonka (słynne studenckie schronisko -  Chatka AKT po lewej, szlak skręca w prawo), a od niego jeszcze długo, bardzo długo maszerować już będę do centrum drogą. Zdegustowanych tym faktem uprzedzam od razu, że innej możliwości nie ma. Ewentualnie można wrócić na Karolówkę i zejść żółtym do Kamesznicy, ta trasa ma tylko 50 minut.


Asfalt to nie brzmi dobrze, prawda? Prawda. Czego więc spodziewać się należy dookoła? Wspaniałych panoram, rozległych łąk i pól, z rzadka rozsianych gospodarstw i na szczęście jeszcze zupełnie autentycznej wsi. W zestawie kundelki szarpiące nogawki przechodniom, zapachy made in obora i koty wylegujące się na drodze. Summa summarum ciekawie.


Zresztą zabudowania wkrótce się kończą a droga prowadzi cichą pół leśną okolicą łukiem w lewo aż do rozstaju, na którym z prawej dochodzi inna – wiodąca od Stecówki (tam szlak czerwony Barania Góra – Kubalonka). Kolor zielony zaś wiedzie nadal prosto pomiędzy kolejnymi gospodarstwami. Warto w tym miejscu przyjrzeć się ciekawej przydomowej kapliczce, którą mijać będziemy po lewej stronie. Okolica nadal średnio zaludniona, wokół spokój, ruch samochodowy praktycznie żaden, a widoki bliższe i dalsze wciąż atrakcyjne.
Wreszcie trasa skręca w prawo i mijając pierwszy dziś od Węgierskiej Górki sklepik spożywczy dociera do Istebnej Zaolzia (po prawej OSP, na wprost kolejny sklep). Stąd wiedzie w lewo przez las do dawnego schroniska Zaolzianka. I tutaj takie sobie spostrzeżenie poza konkursem. Nie każdy lubi po górach chodzić, ale prawie każdy uznaje je za ładne, ciekawe, inspirujące. Tylko czy byłyby takimi gdybyśmy mieli je na co dzień? I nie o przyzwyczajenie mi chodzi. O codzienność, tą najbardziej szarą z szarych. W lesie mija mnie może trzynastoletnia dziewczyna. Najprawdopodobniej sądząc po plecaku wracająca ze szkoły. Wlecze się noga za nogą pod dosyć stromą tu górę. Nie wygląda na zachwyconą delikatnie rzecz ujmując. A w zimie? Maszerować tędy do i ze szkoły, pracy, sklepu? Dzień w dzień?

Oj, nie. Chyba bym nie chciał. A Państwo?

Na pociechę jest PKS. Już na dole, przy wspomnianym nieczynnym schronisku. Kilka kursów dziennie, ale jeśli się dopasować… Albo dojechać tu z Istebnej, aby dopiero rozpocząć trasę? No to już jest coś. Oczywiście jak uczy mnie doświadczenie na autobus o tej porze (jest prawie 16:30) nie mam co liczyć, pozostaje mi marsz asfaltem wzdłuż Olzy wespół ze szlakiem żółtym z Koniakowa, który tu właśnie do mnie dołączył, a odejdzie w kierunku Kawulonki za około 30 minut.


Droga prowadzi już teraz prosto do przystanku Istebna Tartak. Po lewej rzeka, a na niej wielokolorowe kaczki, po prawej raz rzadki las, raz znów łąki i coraz więcej zabudowań. Po siedemnastej docieram do celu. Przeszedłem 22,9 kilometra w około 8 ½ godziny.

A te sto metrów to innym razem.
 
 
ZAMIAST EPILOGU
 
Dwie godziny później - dworzec PKP Wisła Uzdrowisko
 
Kierowca busa do mnie: Czy może pan podnieść nogi?
Podnoszę.
 
Przekleństwo.
 
Do sąsiadów na drugim siedzeniu: Czy mogą państwo też? Dziękuję.
Jeszcze gorsze przekleństwo.
 
Chwila ciszy i wreszcie: No ukradli mi! Dowód, prawo jazdy, dowód rejestracyjny, wszystko! Tu, tu była torba! Ukradli! Ja wiem kto tu siedział!
 
I cóż. Jak na prawdziwego globtrotera przystało jadę oto do Katowic w busie prowadzonym z szaloną szybkością przez rzucającego całą drogę najgorsze inwektywy do telefonu kierowcę bez absolutnie żadnego dokumentu…
 
Tony Halik nie takie rzeczy przetrzymał.

 Kliknij!
Punkty do wyszukania na mapie: Węgierska Górka, fort „Waligóra”, Glinne, Hala Radziechowska, Magurka Radziechowska, Magurka Wiślańska, Barania Góra, Przysłop, Karolówka, Istebna.

Stopień trudności: Wysoki. Trasa bardzo długa.

Up& Down: Od dworca kolejowego równo, od Mostu Zakochanych stale wznosząco, miejscami bardziej stromo aż do Glinnego, dalej w dół i znów do góry na Halę Radziechowską, potem wznosząco do Magurki Radziechowskiej, dalej do Wiślańskiej raczej płasko, zejście w dół na przełęcz i podejście na Baranią Górę strome. Od szczytu do Wyrchu Wisełka lekko w dół, podobnie, choć miejscami ostrzej do Przysłopu, krótkie zejście i do Karolówki szlak bardzo łatwy, znów krótko w dół łąką do Pietraszonki i dalej już do końca bardzo łagodnie w dół asfaltową drogą. 

Atrakcje widokowe: Most Zakochanych i widoki z niego, panorama z punktu widokowego ponad mostem, fort „Waligóra”, charakterystyczny zakręt przy podejściu na Glinne i potem do szczytu Baraniej właściwie wszystko. Fragmenty trasy z Pietraszonki.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Węgierskiej Górce i Istebnej. Schronisko na Przysłopie, Chatka AKT w Pietraszonce.

Komunikacja: Do Węgierskiej Górki dojazd koleją lub autobusami, z Istebnej połączenia autobusowe do Wisły (tu kolej), Ustronia, Skoczowa i Cieszyna.

Opis marszruty: Z Węgierskiej Górki aż do Przysłopu szlak czerwony (GSB), od schroniska do centrum Istebnej szlak zielony. 

Odległość: 22,9 km. Mój czas przejścia (po odliczeniu postojów) około 8 godzin i 30 minut.

Opinia: Trasa bardzo długa, męcząca, choć bez trudności orientacyjnych. Nie polecana przy zalegającym śniegu.

Możliwości zmian: 1. Start z Węgierskiej Górki kolorem zielonym i przejście do czerwonego przy forcie lub na Glinnem, 2. Zejście z Przysłopu kolorem czerwonym np. na Kubalonkę lub czerwonym i czarnym do Wisły przy Zameczku, 3. Zejście z Karolówki szlakiem żółtym do Kamesznicy.
Film w wersji tradycyjnej (czyli teledyskowej)
 



Film z komentarzem moim, czyli autora ;)
 



*- Małe wyjaśnienie a propos zakończenia drugiego filmu. Wbrew pozorom wszystko się zgadza, jak napisałem wracałem do Katowic busem, ale czekając nań sfilmowałem sobie pociąg ;))

czwartek, 3 kwietnia 2014

Medycyna płacy

Czy dziesięć złotych to dobra stawka? Zapewne większość odpowie że znośna, choć bywają wyższe i nie jest to żadną sensacją. Ale staje się nią, gdy mówimy o dziesięciu złotych za minutę. Tyle właśnie płaci pacjent w pewnej katowickiej przychodni podczas wykonywania badań okresowych. Badań, które dwadzieścia lat temu załatwiało się w dwa dni, dziesięć lat temu w godzinę, a obecnie w pięć minut. Badań, które są fikcją i to fikcją podwójną, bo po równo i wobec pacjenta i wobec prawa.
 
Dzień pierwszy. Telefon.
 
-Dzień dobry, chciałbym wykonać u państwa badania okresowe...
-Dzień dobry. Zapraszamy. Tam będą jakieś czynniki ryzyka?
-Nie wpisano*. Tylko praca zmianowa.
-Aha. To w takim razie jutro o [...] proszę się zgłosić do nas. To będzie kosztowało 50 złotych.
 
Dzień drugi. Przychodnia.
 
-Dzień dobry. Przyszedłem zrobić sobie u państwa badania okresowe.
-Dzień dobry. Ma pan coś do pisania?
-Tak.
-No to proszę sobie tutaj kartę wypisać. Proszę. O tu od góry imię, nazwisko i potem dalej...

Imię, nazwisko, adres zamieszkania, wiek, nałogi, choroby, zabiegi operacyjne, przyjmowane leki i ich dawki, subiektywna (!!!) ocena swojego stanu zdrowia, historia zatrudnienia i wreszcie...
-Yyyy... tego nie, tego niech pan nie pisze.
Rubryki z wzrostem i wagą pozostawiam niewypełnione. Jak się potem okazuje po to tylko, by w kilka minut później wypełnił je za mnie lekarz. Ze słuchu rzecz jasna, tak jak podyktuję. Pozory badania zostają zachowane.

-No. A teraz proszę sobie usiąść i poczekać pod gabinetem.

Jestem drugi. Przede mną dziewczyna obracająca nerwowo w dłoniach pliczek dokumentacji. Lekarz pojawia się punktualnie. Moja sąsiadka wchodzi jako pierwsza. Po około sześciu minutach (w czasie których lekarz wychodził jeszcze w poszukiwaniu pieczątki) wzywany jestem ja.

-Czynników szkodliwych nie ma. Dobrze. Operacje wpisane, leki... aha, ta choroba układu krążenia to co?
-Nadciśnienie.
-Nad-ciś-nie nie... OK. Proszę zdjąć koszulę, osłucham pana.
Trzy dotknięcia z przodu, trzy z tyłu. Nie więcej niż piętnaście sekund.
-Dobrze,  teraz ciśnienie.
...
-Takie się utrzymuje po lekach?
-Raczej tak.
-W porządku. Teraz proszę stanąć tu za biurkiem i zasłonić któreś (sic!) oko.
Cztery literki z lewej, drugie oko, cztery literki z prawej.
-Proszę się ubrać.

-Pięćdziesiąt złotych zapłaci pan w kasie. Proszę, tutaj zaświadczenie.
-Dziękuję. Do widzenia.
-Do widzenia.

Byłem w gabinecie pięć minut. Lekarz nie mając przed sobą wyników jakichkolwiek badań laboratoryjnych ani EKG (przy nadciśnieniu dawniej to badanie było standardem), bez prześwietlenia płuc, a przede wszystkim bez sprawdzenia w jakikolwiek sposób mojej tożsamości czy prawdziwości którychkolwiek z podanych przeze mnie danych uznał mnie za zdolnego do pracy na dwa lata.

Ja uznaję go za konowała.

 




* - mój pracodawca nie traktuje pracujących całą dobę rejestratorów oraz monitorów LCD i CRT jako czynnika szkodliwego...
==============
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.