Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 25 września 2016

Góroterapia

Dwie, w pewnym sensie symboliczne dla mnie wycieczki, na razie tylko w wersji filmowej. Pierwsza, czyli tak naprawdę już czterdziesta druga, to nie tylko znów jedna z dłuższych, prawie dwudziestokilometrowa deptanina po Beskidzie Śląskim, ale także premierowe odwiedzenie Zaolzia i przepięknej, a bardzo łatwej do zdobycia, przynajmniej od strony Wielkiego Stożka, góry o nazwie Filipka. Ale też ta właśnie trasa, to zupełnie prywatnie jakby moje pożegnanie z dawną pracą, ostatnie dni w "starym świecie" i chwila oddechu przed... wskoczeniem na głęboką wodę trzy dni później. Wycieczka kolejna, którą przedeptałem akurat dziś, to jakby drugi biegun, jedna z najkrótszych tras jakie kiedykolwiek mi się przytrafiły, a taka właśnie stety niestety z braku sił i czasu na coś większego. I tak jak poprzednia zrealizowana głównie dla tego magicznego uczucia jakie budzą we mnie góry i chęci zapomnienia o szarej czasem, męczącej i nie zawsze przyjaznej codzienności. Małe, a cieszy, czyli właśnie Beskid Mały, wyraźnie przeze mnie faworyzowany w tym roku. Ze Straconki wprost na Magurkę, a z niej przez Leńczok i Chatkę na Rogaczu do stacji kolejowej w Wilkowicach.
 
Voila!

 
 

poniedziałek, 19 września 2016

Dawniej Portier

Nieco ponad sześć lat temu zakładałem tego bloga rozpoczynając nowy, choć mało jak dziś oceniam nobilitujący rozdział mojego życia zawodowego, a mianowicie przestając być cywilnym portierem w Śląskim Uniwersytecie Medycznym, a zostając, na papierze przynajmniej, ochroniarzem. Jak wszystko ważne, co nas spotyka, tak i to nie zaczęło się jednak z dnia na dzień,  a raczej bardzo, bardzo stopniowo. Najpierw przez długie lata pracowałem w firmie budowlanej. Tej samej, dzięki której powstała absolutna większość obiektów ówczesnej Akademii Medycznej w Ligocie i tej samej, której siedziba mieściła się tuż obok tego wszystkiego co budowała. Wydawało mi się wtedy, że oto znalazłem idealne miejsce dla siebie. Uczciwy pracodawca, zarobki raczej wystarczające, najczęściej ośmiogodzinne dniówki, wolne weekendy,  jakieś dziesięć minut spacerkiem od domu. Czegóż chcieć więcej? Ano właśnie. Tego tylko, by to trwało wiecznie. A tak się niestety nie stało. Pamiętam dzień, w którym mój szef powiedział mi prosto w oczy, że firma ma problemy finansowe i że powinienem zacząć rozglądać się za nową pracą. Nie dlatego że mnie zwalniają, czy mogą zwolnić, ale dlatego, że zakład może istnieć jeszcze rok, a może tylko miesiąc. Już te słowa były dla mnie szokiem, ale kto wie czy nie większym jego zaraz potem złożona mi propozycja zatrudnienia właśnie w uczelni, na stanowisku portiera. Za dyskretnym wsparciem ma się rozumieć, bo dostać się tam tak ulicy, nawet jako robotnik, wydawało się  czymś dla szarego Kowalskiego prawie nieosiągalnym... 
 
Powie ktoś, że mieć takiego szefa to skarb. Zgadzam się. Tym bardziej więc nie byłem skory do odejścia, nawet gdy w opisywanej sytuacji nie wymagało ono ode mnie żadnej aktywności w poszukiwaniu nowej pracy. No i ten portier... Co to niby za robota? Siedzieć i klucze wydawać? Nie...
 
Co robiłem wcześniej? Łatwiej było by powiedzieć czego nie robiłem. Ale spróbujmy podsumować. W tej konkretnej firmie byłem głównie magazynierem, czasem też murarzem czy malarzem, poza tym amatorskim copywriterem, redaktorem zakładowej gazetki i gdzieś tam incydentalnie jeszcze pewnie ze stu innymi. A tutaj... portier!
 
-Ale to jako miękkie lądowanie. Możesz pracować i szukać sobie czegoś innego.
-No tak. Mogę.
 
Zgodziłem się. Zmieniłem pracę. Po tygodniach czy może miesiącach nawet się przyzwyczaiłem. Zarobki nie były wiele niższe, tak zwany socjal, łącznie z dopłatami za pracę po południu, z czym się raczej nigdzie indziej nie spotkałem, imponował, a i wbrew moim przypuszczeniom sporo się ciekawego wokół działo.
 
I wtedy właśnie pani kanclerz wpadła na genialny inaczej pomysł zastosowania jakże modnego obecnie outsourcingu, czyli przerzucenia jakiejś części działalności na usługodawcę zewnętrznego. Pracujących czasem przez dziesięciolecia zaangażowanych i lubiących "swoją" uczelnię portierów wymieniono na ochroniarzy w obrzydliwych czarnych pseudo mundurach. Wtedy powinienem zwiewać, dziś już to wiem, ale cóż, nie zrobiłem tego i tak właśnie stałem się jednym z nich... 
 
Od tego też czasu plus minus istnieje ten blog. I także od tego momentu wszystkie mniejsze i większe zastrzeżenia jakie mogłem mieć wobec jednego, drugiego czy trzeciego mojego pracodawcy odeszły w cień wobec skali naruszeń prawa z jakim spotkałem się w ochronie. A pomyśleć, że wcześniej opóźniona o dwa dni wypłata wydawała mi się skandalem...
 
Pożegnałem się po jakimś czasie z jedną firmą, odszedłem do innej, potem przyjmowałem się do kolejnej, a cały czas wczytywałem się i wsłuchiwałem w wieści z innych. Przez sześć lat mojego "ochroniarstwa" zobaczyłem rzeczy w które wcześniej bym nie uwierzył. Przymusowe umowy zlecenia w fikcyjnych spółkach córkach do wypłaty godzin nadliczbowych na zaniżonych stawkach, fikcyjne szkolenia, mobbing, nagany in blanco (sic!), fikcyjne zlecenia na nigdy nie wykonywaną pracę dla uniknięcia płacenia składek na ZUS, wstecznie wypełniane dokumenty, fikcyjne a przymusowe "prośby" o zatrudnienie na gorszych niż do tej pory warunkach, stawki sięgające w dół czasem poziomu biletu autobusowego, dyskryminację, pracę po 400 godzin w miesiącu, brudne, śmierdzące "mundury" po kimś, posterunki bez bieżącej wody i ubikacji i tak dalej i tym podobne.
 
Owszem, próbowałem w tym funkcjonować. Odłożyć na bok zastrzeżenia wobec uczciwości pracodawcy i skoncentrować się na zapewnieniu bezpieczeństwa osób i mienia na podległym obiekcie. Robiłem zatem obchody, pisałem przepustki, legitymowałem, kontrolowałem, notowałem. Nigdy po ormowsku nadgorliwie, a raczej zawsze  w przekonaniu, że dobrze, kulturalnie i z pełnym zaangażowaniem wykonywana praca sama sobie dodaje wartości i sensu. Niestety, to nie pomogło. Poza bowiem doświadczeniem pierwszym, wspomnianym powyżej, mianowicie kosmiczną skalą naruszeń prawa pracy i nie tylko, z jaką się spotkałem, doświadczeniem drugim, które w efekcie przechyliło moją czarę goryczy okazała się świadomość, że, proszę wybaczyć wielkie słowa, ochrona taka, jaką się ją w większości przypadków, zwłaszcza poprzez ochroniarzy niekwalifikowanych świadczy w Polsce, to teatrzyk i zasłona dymna zarazem, a złamać  tworzone przez nią "zabezpieczenia" mógłby średnio rozgarnięty ośmiolatek.
 
Brutalnie należałoby może powiedzieć, że kluczem do funkcjonowania ochrony osób i mienia w naszym kraju jest... PFRON. Od strony firm ochroniarskich dlatego, że najważniejszym jest, aby dostać stamtąd dotację, nawet zatrudniając osoby, które NIGDY NIE POWINNY MIEĆ Z OCHRONĄ DO CZYNIENIA, zaś od strony wynajmujących takie firmy - by na tenże fundusz nie płacić obowiązkowych a dużych składek. A nie płaci się ich właśnie wtedy gdy taka zewnętrzna firma ochroniarska, co jest baaardzo częste, jest jednocześnie Zakładem Pracy Chronionej. Reszta, czyli jakość i potencjalna choćby skuteczność takiej ochrony to kwestia już dla obu stron drugorzędna. Drobiazgi takie jak kultura, wizerunek, inteligencja, empatia, to już zupełna egzotyka. Może nie zawsze i nie wszędzie, nie twierdzę tego, ale we wszystkich miejscach w których sam pracowałem albo które na swojej drodze mijałem częściej niż kilka razy, a było ich przez te sześć lat niemało...
 
 
***
 
 
Nie jestem już portierem, "panem od kluczy" jak sam siebie lata temu nazwałem. Zdałem kilka tygodni temu swój mundur, legitymację, identyfikator, odebrałem ostatnią wypłatę i zacząłem "nowe życie". Ani bogatsze o wiele, ani łatwiejsze, ale po prostu nowe, inne.
 
 
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.