Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 18 kwietnia 2017

Przerzutki kontra wywrotki

Z rowerem u mnie jak z górami. Albo jeżdżę przy każdej okazji, albo przez lata wcale. Na przykład na początku, na samiutkim początku. Nic a nic. Większość dzieciaków które znałem zaczynała od małego czegoś z kółeczkami z boku, ewentualnie, ci bardziej zdesperowani (albo będący dziećmi bardziej zdesperowanych rodziców) z patykiem wciśniętym między tylny błotnik a ramę, a ja nie i nie. Po prostu nie chciałem. Więcej nawet. Nigdy nie miałem swojego małego rowerka, mimo, że w czasach PRL-u o takie chyba było najłatwiej. Rodzice widząc moje wycofanie uznali, że zakup nie ma sensu. Ale z czasem pojawił się kłopot. Rówieśnicy zamieniali swoje "Reksie" czy co tam mieli na rowery ciut większe, czy nawet "dorosłe", z ich punktu widzenia, składaki, a ja nadal nie umiałem jeździć. O ile podczas podwórkowych zabaw nie było to wielkim problemem, bo zawsze obok tych urządzających kolejne "Wyścigi Pokoju" byli inni, aktualnie bawiący się bardziej stacjonarnie, to jednak nadchodził wielkim krokami dramat w postaci obowiązkowego szkolnego egzaminu na kartę rowerową. Ano tak. Po pierwsze karta rowerowa była czymś oczywistym i obowiązkowym dla ucznia, co uważam było świetne, a po drugie, no wydało się, trudno, ja ciągle jeszcze wtedy byłem rowerowym analfabetą...
 
Podręczniki z Bolkiem i Lolkiem czytałem, owszem, znaków drogowych nauczyłem się sam dużo wcześniej, tu ciekawostka, z wielkich plansz dla kierowców, które ktoś kiedyś wyrzucił na naszej hałdzie i generalnie wszystko było ze mną OK. ale... no właśnie.
 
Uprosiłem więc na ten dzień usprawiedliwienie u mamy. Takie lewe chorobowe. No bo cóż z tego, że znaki znałem, że miałem już wtedy teoretycznie (o tym za chwilę) rower, skoro egzamin w szkole polegał na egzaminie właśnie, w teorii i praktyce, a nie na NAUCE? I jak ja się mogłem przyznać, bądź co bądź już poważny człowiek, że nigdy w życiu nie jeździłem? 
 
A ten rower? No miałem i nie miałem. Ojciec był fanem kolarstwa, czy może bardziej turystyki rowerowej. Jeździł od wczesnej młodości, a takie tam drobiazgi, niewyobrażalne dla mnie nawet dziś, jak jazda z Katowic do Bielska albo jakieś grupowe wyścigi przez (sic!) Kubalonkę, to była dla niego normalka. Miał jakiś tam drogi sprzęt, który smarował, dopieszczał, uzupełniał i potrafił rozłożyć i złożyć z zamkniętymi oczami. Mama też jeździła, dużo mniej, dużo bliżej, na przykład do Doliny Trzech Stawów*, ale jeździła. Ja niestety bywałem tylko balastem na ich bagażnikach, co zresztą tatę, posiadacza baaardzo przecież drogiej wyścigówki irytowało, no bo jak to tak, poważny sportowy sprzęt za ciężkie pieniądze, a na nim BAGAŻNIK i synalek, bynajmniej nie najmniejszy w klasie?!
 
Oficjalnie zatem rower mamy był moim. Tak się mówiło dalszej rodzinie, bo przecież zakup roweru to było wydarzenie na miarę upolowania meblościanki Agata albo telewizora Elektron, tak się nawet przyjęło między nami, w domu. Ot, encyklopedyczny przykład tajemnicy poliszynela. Zatem rower powiedzmy, że miałem. Sporo zresztą potem na nim przejeździłem, więc mogę go dziś oficjalnie wpisać do swojego cyklistycznego CV.
 
Wigry 2. Mówi to Państwu coś? No tak, klasyka. Typowy peerelowski składak. Ale nie do końca, bo tym typowym był raczej Wigry 3, z nieco inną, bardziej łagodnie ukształtowaną kierownicą. Nasza, moja, "dwójka" miała kierownicę prawie jak litera U i jakiś tam podobno inny kształt błotników, czego sobie nie przypominam, ale w każdym razie na pewno nie miała hamulców na kierownicy, a tylko ten w torpedzie. Dodać tu zresztą muszę, że ówczesna produkcja Rometu, który nic nie ma wspólnego z chińskim czymś dziś produkowanym pod tą marką była na tyle wewnętrznie kompatybilna, że składak Wigry 2 mógł się stać trójką po dołożeniu właśnie ręcznego hamulca przedniego i innej kierownicy, a piątką po dokręceniu do tego jeszcze... plastikowej chorągiewki odblaskowej. Tak że wielkich wyzwań finansowych przy takim "apgrejdzie" raczej nie było.

Wigry 2.
Zdjęcie ze strony chlopcyrometowcy.pl
 
 
Rower był żółty, dość dobrze mi się na nim jeździło, no i przede wszystkim to na nim właśnie jeździć się wreszcie nauczyłem. Podobnie bowiem jak z maszynopisaniem, obsługą komputera czy... montażem okien, to, czego od innych "przyjąć" przez lata nie chciałem, samemu opanowałem na złość światu (?) w ciągu jednego dnia....  A zamiast kółeczek i patyków za siedzeniem zastosowałem metodę jak mi się do dziś wydaje najprostszą. Siadałem na rower, prawą nogę kładłem na pedale (mam nadzieję, że mi tego korekta nie zablokuje jako aktu przemocy) naciskałem z całej siły, a gdy rower ruszał, lewą stopę usiłowałem do tego wszystkiego dołożyć. Po kilkunastu próbach, czyli w sumie może także po kilkunastu minutach  już jeździłem. Gdyby ktoś znał Katowice, to nawet przyznam się, że rzecz miała miejsce na parkingu przed Centralnym Szpitalem Klinicznym w Ligocie, który do dziś jest świetnym do tego miejscem.

 Parking zaznaczony strzałką oraz przy okazji Zakłady Teorii Medycyny SUM i CSK w Katowicach Ligocie. Widok... z dachu szpitala dziecięcego. (Chodziło się tu i ówdzie swego czasu, he he he) Zdjęcie moje.
 
 
No i cóż? Przyznaję się po raz kolejny. Wręczaną mi BEZ EGZAMINU (komuna, układy, wicie, rozumicie) kartę rowerową odbierałem już kilka tygodni później najzupełniej pewnie, wszak, jak uważałem, egzamin zdałem jakoś tam sam przed sobą. A skoro zdałem, a mama ciągle jednak z roweru korzystała należało zorganizować dla mnie inny. Przynajmniej na tyle inny żebym mógł go dobijać rodzinnymi rajdami po panewnickich lasach i osiedlach które sobie dość szybko upodobałem. Jak to się wtedy mówiło, z braku laku, dobry i kit. Tata sprzedał swoją słynną, ale do dziś nie wiem jakiej marki, drogą "kolarzówkę" i poza kupką banknotów dostał też w rozliczeniu składak Karat oraz... małego czarnego kota o wdzięcznym imieniu Jabol.
Jak już kiedyś na tym blogu wspominałem, ówcześnie fakt posiadania WŁASNEGO KOTA był dla mnie znacznie bardziej ekscytujący niż nowy, a de facto mocno używany rower, ale zostawmy to.
 
Więc Karat. Nie pamiętałem czy nawet nie znałem do dziś jego nazwy, ale pomogła mi Wikipedia, w której odnalazłem dobrze znany pojazd bez trudu. Dodać tu jednak muszę, że mój egzemplarz był dość nietypowy, bo srebrny, malowany zdaje się jakąś farbą do pieców i to niejeden raz. No tak. Inny to był świat, nieprawdaż? Malowało się rowery wszystkim co nie spływało po deszczu. Olejna z odnawiania płotu czy drzwi też była dobra. Minia, czyli farba podkładowa także się sprawdzała. A że coś tam ktoś miał łaciate, z zaciekami, czy jak dziś samochody młodych gniewnych składane z części pochodzących z kilku różnych egzemplarzy to nikogo specjalnie nie dziwiło. Ale też o ileż trwalsze były te rowery od dzisiejszych!
 
 
Romet Karat, podobno pierwszy polski składak.
Proszę zwrócić uwagę na malowanie błotników i charakterystyczne wzmocnienia ramy... Zdjęcie pochodzi z Wikipedii.

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.