Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 30 października 2011

Jak płatna jest noc ze zmianą czasu?

Wiele jest przepisów, które choć w zamyśle mają nie tyle chronić pracownika ile po prostu gwarantować obustronną uczciwość w rozliczaniu jego pracy, uważanych jest przez pracodawców za obciążenie. Piszę te słowa oczywiście nieco uszczypliwie, acz bez złośliwości, po komentarzu Phazi'ego do poprzedniego tekstu, ale także po latach własnych doświadczeń w różnych firmach i z różnymi ludźmi.

Jednym z takich ziarenek grochu pod poduszką pewnego rodzaju psB* biznesmenów jest noc ze zmianą czasu. Jak powinna być rozliczana?

Spotkałem się kiedyś z argumentacją, że jak każda inna, bo co się dziś straci, to na wiosnę się dostanie (przy przechodzeniu na czas letni), ale to bzdura oczywiście. Dodatkowa godzina jest zgodnie z przepisami godziną nadliczbową i to z obowiązkowym dodatkiem za pracę w nocy.
Oznacza to, opisując rzecz dosłownie, że jeden z moich zmienników, który pracował akurat z wczoraj na dziś miał dyżur nie dwunasto a trzynastogodzinny i za taki powinien otrzymać wynagrodzenie z dodatkiem nocnym jak to już wyżej wspomniałem. Jedyną alternatywą pozwalającą pracodawcy tego uniknąć** jest jednorazowe skrócenie takiej służby, ale to oznaczałoby w naszej konkretnej sytuacji pozostawienie obiektu na godzinę bez obsady, co jest przecież niemożliwe.

Co jednak z godziną „wiosenną”, dzięki której nocka będzie krótsza? Ha! Ona również jest płatna! Dlaczego? Dlatego, że w tym wypadku decydują godziny ZAPLANOWANE DO WYKONANIA. Dotyczy to również zapłaty za urlop czy chorobowe. A zatem nocka „krótsza” jest nocką normalną – pełną. Pracujesz jedenaście – płacą Ci za dwanaście (lub, co mam nadzieję częstsze: odpowiednio siedem i osiem godzin)

[Poniżej cytat ze strony kadryonline.pl] 

Brak jest podstaw prawnych do tego, aby w sytuacji zmiany czasu (z zimowego na letni – dop. Portiera) pomniejszać pracownikowi wysokość wynagrodzenia za pracę. Pracodawcy często w takim przypadku powołują się na zasadę z art. 80 kp tj. wynagradzania jedynie za pracę wykonaną. Jednakże zdają się zapominać, że wykonywanie pracy przez pracownika „zmianowego”, tak jak zresztą przez pozostałych pracowników, opiera się na zasadzie ryzyka pracodawcy, w tym również ryzyka ekonomicznego. Takie ryzyko obejmuje również zmianę czasu. Rozkład czasu pracy w przypadku przejścia z czasu zimowego na letni przewiduje w takich sytuacjach pracę przez 8 godzin i za taką pracę należy więc pracownikowi ustalić wynagrodzenie za pracę. W żadnym razie nie możesz go obniżać.
Podstawa prawna:
art. 80, art. 81, art. 151¹ kp

Reasumując: noce ze zmianą czasu są zawsze korzystne dla pracownika albowiem w przypadku nocy „zima/lato” otrzymać on musi mimo pracy o godzinę krócej normalne wynagrodzenie za zaplanowany, a nie rzeczywisty czas pracy, zaś noc „lato/zima” oznacza dla niego godzinę nadliczbową ze wszystkimi tego finansowymi konsekwencjami.

----------------
* - psB - pożal się Boże ;)
** - można jeszcze dać na taką noc kogoś z umową zleceniem lub dziełem, kto według prawa może nawet  zamieszkać ;) w pracy, a i tak nie jest de iure pracownikiem...
I jemu oczywiście żadne nadliczbówki nie przysługują, aczkolwiek moim zdaniem ma prawo do jednej ("gołej") godziny więcej w rozliczeniu.



wtorek, 25 października 2011

Nie myć. Perfumować!

Umowa o dzieło ma być wzbogacona o składkę emerytalną – taką oto informacją podzielił się ze mną znajomy kilka dni temu podsyłając link do tekstu, w którym ową innowację opisano jako swego rodzaju zabezpieczenie przyszłości osób zatrudnionych na podstawie takich właśnie umów. Przyznaję, że zaczadzony nieco tonem tego materiału pomyślałem w pierwszej chwili: No to super! Wreszcie nawet na „dziełku” coś człowiek będzie miał w ZUS-ie odkładane. Dopiero później przyszło do mnie opamiętanie. To nie tak, panie Portier! To nie sukces, a kolejny już po podwyżce pensji minimalnej cios w najniżej zarabiających!
Absurd?
No to proszę posłuchać.

W artykule, o którym wspomniałem opisano głównie sytuację wchodzących na rynek pracy młodych ludzi, którym firmy najzwyczajniej nie chcą dawać na starcie umów o pracę, co oczywiście samo w sobie jest złe, ale tylko tak przedstawione rozmywa nieco problem. Podobnie zresztą jak załączone do materiału wyliczenia kosztów całkowitych zatrudniania kogoś z pensją 2500 zł na różne rodzaje umów. Po lekturze można by dojść do wniosku, że ktoś, kto skończył studia zaczyna swoją karierę od umowy zlecenia czy dzieła, a potem nabywszy już nieco doświadczenia przechodzi na umowę o pracę i żyje długo i szczęśliwie. I teraz państwo nasze w trosce o niego zagwarantuje mu także składki emerytalne odprowadzane nawet z „dziełek”. No dobrze, wszystko to słuszne i sprawiedliwe, ale nie do końca zbawienne.

Mówiąc najkrócej dlatego, że nie każdy skończył studia i ma perspektywy (co, zgodzę się, nie idzie w parze) ale przede wszystkim nie każdy zarabia 2500 zł. Nawet brutto.

Żeby daleko nie szukać. Pracowników ochrony jest w Polsce ca. 200.000. Żaden z nich nigdy nie zobaczy na oczy takich kwot jak opisane w tekście, bo jeżeli wyciąga połowę tego, to już jest na szczycie. A sprzątaczki z setek firm szorujących popołudniami i nocami zakłady pracy, autobusy czy urzędy? Ile zarabiają? Czasem 1200, czasem 1000, czasem nawet 900 złotych. Ich także są dziesiątki tysięcy. Do tego wszelacy roznosiciele ulotek, wykładacze w marketach, robotnicy o najniższych kwalifikacjach…
Są punkcikami w biznesplanach i grafikach. Środkami do celu.
„Nie chciało się nosić teczki, to trzeba nosić (w oryginale dużo brutalniej) woreczki!” jak głosi stare powiedzenie.
I co z nimi? Pardon! Co z nami?

Ano nic. Już teraz ktoś mający umowę o pracę jest w takim gronie szychą. Mimo, że to tylko tysiąc z groszami na rękę, płatne chorobowe i prawo do urlopu. A co powiecie na ludzi, którzy zarabiają jeszcze mniej?
Znam takich.
Czy taki człowiek dostanie w banku kredyt, pójdzie do kina, kupi sobie telewizor? Co będzie jadł? Za co się ubierze i opłaci mieszkanie? Jak założy i/lub utrzyma rodzinę?

Nie pasuje? Za bramą czekają tacy, co wezmą i tyle!

Pisałem tutaj w maju negatywnie o planach podwyżki pensji minimalnej, twierdząc (co z całą mocą podtrzymuję), że będzie ona oznaczała zwolnienia wśród ludzi wykonujących prace opisane powyżej. I oto mamy drugi akt. Ktoś, kto straci tą JAŁMUŻNĘ, jaką jest de facto w 2011 roku dochód netto tysiąc złotych, spadnie do ligi „umowy śmieciowe” i tam będzie musiał żyć niejednokrotnie za mniej (lub, w razie podnoszenia pensji minimalnej za relatywnie mniej). Z satysfakcją, że oto z jego pensji np. 4, 5 czy 6 zł netto na godzinę odprowadzone są wcześniej składki na ZUS. Alleluja!

Dziewiątego października głosowałem na Polską Partię Pracy – nieco egzotyczne, aczkolwiek mające ciekawe ideały ugrupowanie, które w skali kraju nie osiągnęło niestety wyniku nawet jednoprocentowego. Mając już na starcie świadomość, że cudów nie będzie wybrałem akurat taką organizację, ponieważ tylko jej przedstawiciele mówili otwarcie o tym, o czym i ja pisuję od lat. O potrzebie stworzenia stabilnego fundamentu egzystencji, a dopiero w drugiej kolejności rozbudowie tego wszystkiego, co nad nim.

Częścią takiego fundamentu jest uznanie, że normalnym sposobem zatrudnienia jest tylko umowa o pracę, a jej najtańszym rodzajem właśnie ta z pensją minimalną. Że umowa zlecenie stosowana powinna być tam, gdzie ktoś wykonuje jakąś pracę przez krótki okres (powiedzmy mniej niż pół roku) albo dodatkowo, i wreszcie, że „dziełko” jest (poza pewnymi specyficznymi grupami zawodowymi) TYLKO I WYŁĄCZNIE bardziej kulturalną nazwą fuchy, nigdy zaś nie powinno być podstawowym źródłem utrzymania. Zwłaszcza dla tych, którzy dziś żyć muszą za tysiąc czy osiemset złotych.

Reasumując. Po zbiorowym wypowiedzeniu dla najuboższych jakim jest planowana podwyżka pensji minimalnej dostajemy jeszcze wilczy bilet w postaci składek emerytalnych z czegoś, co jest najgorszą z istniejących form zatrudnienia. A wszystko to przy fanfarach i biciu w dzwony.


niedziela, 16 października 2011

Od sztandarów do bannerów

Czwarty czerwca 1989 i dziewiąty października 2011, to daty, o których nie sposób będzie nie wspomnieć razem przy opisywaniu historii III RP. O ile w 1989 roku zrywaliśmy z komunizmem i uczyli się, czym są wolne wybory (tamte wtedy przecież tylko częściowo wolne), to w 2011 po raz pierwszy nie głosowaliśmy już według prostego wzoru, który mniej lub bardziej wyraźnie towarzyszył nam przez dwie dekady – postkomuna kontra dawna opozycja. Weszliśmy w nowy etap, oddając swoje głosy z grubsza licząc na trzy Polski; tą z lat 1989-1995, tą istniejącą pomiędzy 1995 a 2011 rokiem i tą, której jeszcze nie ma, ale już się ją czuje – ultra europejską, rzec by można „fejsbukową”.

Podział ten stworzony oczywiście tylko przeze mnie traktować należy symbolicznie, bo nie w datach, a w zmianach mentalności i pokoleń szukać powinno się jego sedna. 

Polska początku lat 90, to kraj konserwatywny i katolicki, z silnym prezydentem, słabo maskowanymi ciągotami do przewodzenia Europie środkowo wschodniej i polityką historyczną przesłaniającą czasem realia, popełniający wiele błędów, ale jednocześnie w swoim świeżym patriotyzmie i „głodzie rozwoju” najbliższy obliczu II RP.  

Myślę, że z grubsza biorąc za taką Polską opowiedziałaby się większość z tych, którzy oddali swój głos na PIS czy PR. W jakimś wymiarze także niżej podpisany*. Jest to dziś głos za przeszłością przeciwko przyszłości i trzeba mieć odwagę tak to nazywać, choć, co chciałbym mocno zaznaczyć, mówię o KIERUNKU MYŚLENIA, nie oceniając SŁUSZNOŚCI. Gdzieś w tym nurcie mieszczą się także „partie krzywdy” takie jak PPP, Samoobrona czy NP, które mimo odmiennych od siebie i wcześniej wymienionych organizacji ideałów politycznych są w swej części społecznej bliskie realiom i sposobowi postrzegania świata właśnie z lat 90.

Druga Polska to kraj PO, PSL i SLD, a w jakimś wymiarze także PJN. Otwierająca się na innych i przyjazna, w założeniu przynajmniej nowa, spokojniejsza, bardziej pragmatyczna i odpowiedzialna. Kraj demokratycznych partii i sporów o wysokość podatku zamiast o miejsce krzyża. Polska po trosze Europy Ojczyzn. Głos za taką Polską, to głos za trwaniem dnia dzisiejszego. Ale cudów nie ma, to już popołudnie…

Jest i wreszcie nowe doświadczenie. Nie, nie Palikot, zmiana pokoleniowa. Coś, co nazwałem kiedyś syndromem Windows xp.  Rzeczywistość, którą nie tylko rozumiemy i mniej lub bardziej akceptujemy, ale którą przez to właśnie uznajemy za odpowiednią by trwała. A ona biegnie dalej. Tam gdzie my już nie dojdziemy.

Pokolenie „Oburzonych”? Może.
Polska fejsbukowa.

Dopiero raczkuje, tak jak raczkują jej wchodzący w dorosłość i polityczną aktywność obywatele, ale już jest, już puka do drzwi i nie zdołamy dłużej jej za nimi zatrzymać.

Oto budując, „europeizując” (?) nasz kraj przez dwadzieścia dwa lata od odzyskania niepodległości dążyliśmy do jakiegoś ideału zapominając, że jest to tylko nasz ideał. Ideał tych, którzy do III RP przyszli z kolejek po cukier i uciekli spod pałek milicji. 

Przez te lata dorosły nasze dzieci, dorosły i zapragnęły, jak my wcześniej, same wpłynąć na losy swojej ojczyzny. Dla nich stan wojenny czy teczki to fakty historyczne, nic ponadto. Nie przeżywają tego, co kto ma w życiorysie, bo nie muszą. Ich CV zaczyna się w wolnej Polsce. Ich świadomość także.
Luksus czy kara?

Kolej rzeczy.


------------------------


* - Głosowałem na Polską Partię Pracy

piątek, 7 października 2011

Pierwszy dzień jesieni

Feliks Boroń po powrocie z Rzymu nie mógł usiedzieć na gospodarce i pomaszerował do Jerozolimy. Portier po powrocie z Jaworza również długo nie usiedział i postanowił odwiedzić mekkę Beskidów, czyli... Szczyrk.
Trawestując niesławne powiedzenie obecnego prezydenta można to skwitować krótkim: Jakie czasy, tacy pielgrzymi…

Beskid Śląski.
Trasa: Bielsko Biała Wapienica-Szyndzielnia-Klimczok-Szczyrk-Skrzyczne
Odległość: około 12,5 km, czas przejścia wg. przewodników ok. 4 godziny, punkty GOT: 17, suma podejść: 745 metrów, suma zejść: 345 m

Koszt: 54,60 zł na osobę (bez prowiantu), a w tym: bilety kolejowe (z i do Katowic Ligoty) 23 zł (2 x 11,50), bilet autobusowy w Bielsku 2,60, wjazd i zjazd ze Skrzycznego z przesiadkami w Jaworzynie 24 zł (4 x 6 zł), PKS do Bielska 5 zł.


Od powrotu z Jaworza przez cały tydzień odnajdywałem w Internecie wszelkie możliwe serwisy meteorologiczne, aby „dokupić sobie” jeszcze jakiś słoneczny dzień. W większości jako termin ostatecznego nadejścia pory deszczowej ;) podawano połowę tygodnia. Przy czym środa zdecydowanie miała być słoneczna, a już czwartek różnie. Najpierw niby deszczowy, potem niby pogodny, wreszcie teoretycznie pochmurny z okresowymi przejaśnieniami, ale bez opadów. To już nie ostatni dzień lata, to wręcz jego ostatnie godziny! 

Jak zwykle w takich sytuacjach wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie miało i ku mojej wściekłości dołożono mi dodatkowy dyżur właśnie w tą gwarantowaną przez wszystkich środę. Decyzja była zatem trudna, ale jednocześnie najzupełniej zgodna z moim charakterem.
Czwartek?
Oczywiście, że jadę!

W środę późno w nocy zasiadłem przed komputerem (uwaga!!!) planując dopiero co, gdzie i jak. Nie dlatego nawet żebym był aż tak lekkomyślny, ale dlatego, że pomysłów przez ten tydzień narodziło się więcej niż istnieje szczytów w Beskidach. Ostatecznie zdecydowałem się uznać pierwszą wycieczkę za swego rodzaju szkielet, do którego w różnych punktach stycznych dokładać będę kolejne.

Na obrazku poniżej widać jak zrealizowałem ten pomysł w praktyce. Zamiast tworzyć od podstaw coś zupełnie nowego zmodyfikowałem tylko trasę, którą w dzieciństwie po raz pierwszy poprowadził mnie ojciec, czyli szlak z Szyndzielni do Szczyrku z wypadem kolejką na szczyt Skrzycznego. Akurat to, co w tym całkowicie nowe, czyli zdobywanie Szyndzielni "per noga" ;) sprawiło mi potem najwięcej kłopotów w trakcie realizacji, ale o tym za chwil kilka.


A więc wyjazd. Ten sam pociąg co przed tygodniem, ale inna stacja. Katowice Ligota. Bliżej domu, bliżej Bielska i o złotówkę taniej ;)) No i tabor jakimś cudem też niezwyczajny - plastiki, przeszklenia, klimatyzacja, miękkie fotele, telewizja, woreczki w śmietniczkach, pełne wyciszenie, czysta Hameryka. Ostatkiem sił powstrzymałem się przed rozłożeniem gazety na siedzeniu ;)

Stan ten błogi skończył się jakieś dwie stacje dalej, gdy pojawiły się nie wiedzieć skąd grupy wycieczkowiczów w wieku raczej przedpoborowym.
-Chce pan żelka? – obudził mnie z zamyślenia damski, a raczej dziewczęcy w tej sytuacji głos tuż obok.
-Nie, dziękuję.
-Dziewczyny! Jemy żele! – krzyknęła niedoszła żelkodawczyni i rzucając plecak na podłogę rozpoczęła wycieczkę po wagonie.
Odpowiedział jej jeden pisk.

A potem to już normalnie. Panienki robiły sobie fotki z ręki, tańczyły macarenę pomiędzy fotelami, robiły przysiady, śpiewały o tym że to „pójdą boso” oraz z racji ciągle włączonej klimatyzacji (tyle że włączonej na odwrót, bo dogrzewającej!) zaczęły się rozbierać…

W Bielsku były już na etapie podkoszulków, a dodać należy, że pociąg jechał do Zwardonia…

---
8:45 - Bielsko Biała.

Opędzając się od wielkomiejskiego kloszarda (Panie, ja nie chcę pieniędzy, kup mi pan tylko cheeseburgera!) nabywam bilet na autobus i dwadzieścia minut później wsiadam do 16 jadącej w stronę Wapienicy. Chyba nie muszę tu mówić, że zarówno ta linia, jak i dzielnica, że już o szlaku wędrówki nie wspomnę, są dla mnie absolutnym odkryciem dnia wczorajszego?

16 odjeżdża z przystanku vis a vis dworca PKP, czyli z tego samego co 8 pod Szyndzielnię, tyle, że nie tak często i czasem swoje trzeba odstać. Gdy już się odstoi czeka nas jazda od końca do końca trwająca około dwudziestu pięciu minut. Wysiąść należy na przystanku Wapienica Zapora i stąd właśnie zaczyna się trasa mojej drugiej wyprawy.

Okolica jest malownicza i chyba niewiele można spotkać miejsc, w których miasto i natura stykają się ze sobą tak łagodnie. Małe domki, ogródki, wąskie półwiejskie drogi, ogromna ilość zieleni. I pętla. Tuż pod lasem, tuż przy pięknym szumiącym potoku. Podnoszę głowę – wszędzie zieleń, wysoko, aż do nieba…
Hej góry, moje góry!

Dwanaście godzin wcześniej w swoim śmiesznym mundurku wypisywałem nikomu niepotrzebne przepustki i nie miałem pojęcia że w Bielsku "jakaś" 16 jedzie do "jakiejś" Wapienicy, a teraz mogę cieszyć oczy słońcem wstającym zza szczytów. Zupełnie jak Clint Eastwood w wiadomym filmie. Wysiadł z pociągu „bo było ładnie”.

Teraz rozumiem jakie bogactwo tkwi w tych prostych słowach.

Jakże inny, jakże fascynujący jest świat bez reklam, polityków, fast foodów i kin 3D. Można wziąć w ręce zieleń, przyciągnąć ją siebie jak końską grzywę w galopie, poczuć na dłoniach rosę...
Dalej!
---

Szlak żółty.
Początkowo zwykły parkowy chodnik, ciężkie ławy z pni po prawej, a za nimi potok, po lewej łąka i stromo w górę las, a jeszcze wyżej górskie szczyty.
Około półtora kilometra marszu właśnie takiego, niby w górach, ale asfaltem. To droga dojazdowa do ujęcia wody dla Bielska, musi tu być, choć trochę irytuje. Wreszcie po prawej zapora. Ciężka betonowa konstrukcja, po której ścianie drobne strużki spływają w dół. A z drugiej strony ogrom wody – jezioro Wielka Łąka (dziwna nazwa, przyznaję). Patrząc na to wszystko nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta woda to ludzkie marzenia, które czekają tylko na to, by ktoś otworzył im drogę, a wtedy dotrą wszędzie i nikt nie zdoła ich powstrzymać…


Tymczasem jednak zapora jest w remoncie, a dojścia na nią chwilowo nie ma. Szkoda, bo zdjęcia byłyby smakowite. Muszę więc zadowolić się dwiema fotografiami z boku, a następnie odwrócić głowę w lewo i… 

Tu dopiero zaczyna się górska część podejścia na Szyndzielnię. I to górska w najbardziej górskim znaczeniu tego słowa. Już po chwili wyczuwam instynktownie, że jeżeli dojdę do szczytu, to moje nazwisko trafi na jakąś zapewne krótką listę wielkich zdobywców. Należałoby się tylko skupić na tym by nie trafiło pośmiertnie, a z tym jak widzę już po parunastu metrach może być kłopot.

Bardzo stromy, kamienisty i miejscami mokry szlak. Bardzo męczący.

Każdy himalaista miewa kryzysy. ;) Każdy himalaista zaczynał kiedyś od Szyndzielni (albo czegoś podobnego), więc proszę się nie śmiać. Po twarzy leje mi się pot, oddech słychać w okolicach Szczecina i okolic, a ciśnienie wzrasta do wysokości adekwatnej do metrów nad poziomem morza. Czyli niebezpiecznie.

Przerwa.

Nie dojdę, nie dam rady!

Spoglądam za siebie. To nie szlak, to jak zjeżdżalnia!
Spoglądam przed siebie. Paniusia.
Że jak???
Paniusia jakaś. Z kijkami.
I ona nie idzie, ona maszeruje jak Wehrmacht przez Francję!

Skojarzyła mi się scena z Seksmisji: „Bociek! Jak on żyje, to my też możemy!
Skoro ona daje radę, to i Portier nie może być gorszy.

Ruszam.

To nawet nie kondycja. Chodzę sporo, ale zawsze szybko i po równym, a te nawyki mnie gubią. Trochę to jak z jazdą na rowerze. Po równym daje się odpowiednie przełożenie i jednym naciśnięciem (za przeproszeniem) pedałów przejeżdża wiele metrów, ale tą samą techniką pod górkę nikt nie da rady.
Tutaj też trzeba zmienić przerzutkę. A więc wolniej, z przerwami, czasem po trawie, żeby było lżej, czasem po korzeniach żeby było jak po schodach. Idę. Spocony, zmęczony, zły na swoją słabość, ale metr po metrze do przodu.

Szlak wije się w gęstym lesie. Nie ma czego fotografować, ale można cieszyć oczy i uszy naturą, a to przecież prawdziwy cel mojej wycieczki. I usta - czekoladą wystającą jako podręczna apteczka z bocznej kieszeni mojej torby.

Równy oddech, równe kroki, czasem małe przerwy i już jest lepiej.

Pierwsza polana i spojrzenie w dal. Jest dobrze, skoro jest wysoko. Oddycha się też jakby łatwiej. Trasa z kamienistej zamienia się w typowo leśną ścieżkę, z tą różnicą że leśne są bardziej poziome :)


Ostatni etap – wąziutka ścieżyna na której ciężko byłoby minąć się dwóm osobom (ale za to jak miło iść z kimś bliskim sercu!) i wreszcie wierzchołek.
Jeeeeeest!!!

Szyndzielnia. 1026 n.p.m.

Nie za 15 zł wagonikiem w osiem minut, ale własnymi nogami, w walce z niewiarą i zmęczeniem, a ze wsparciem marcepanowej Milki po 2,49 w promocji.
Jakiś komitet powitalny, coś tego?
Nic.
Kicham was!

Jedyną nagrodą za męstwo jest widok turystki, którą „goniłem” skręcającej teraz bezwstydnie w stronę kolejki linowej.
A ja przecież idę dalej!

Od górnej stacji, gdzie wyszedłem, a które to miejsce samowolnie nazywam szczytem do prawdziwego szczytu (którego dowód zdobycia na zdjęciu powyżej), choć ostro pod górę, to jednak jakoś bardziej swojsko i króciutko przede wszystkim. W tym momencie na niezbyt długo, bo tylko do rozwidlenia przed Klimczokiem moja trasa pokrywa się z tą sprzed tygodnia. Nade mną czarne chmury i chłodny, ostry wiatr.
Znów chwila wątpliwości.

Żadna prognoza nie zapowiadała na dziś deszczu, ale jeżeli miałby być, to aż takim fanatykiem gór nie jestem. Rozglądam się, robię kilka zdjęć. Pogoda jest dziś pomieszana, zza chmur przebija normalne, spokojne, ciepłe słoneczko, a za moment znów świat ciemnieje. Ryzyk fizyk. Skoro zdobyłem Szyndzielnię (15 minut szybciej niż pokazują strzałki!), to zdobędę i Klimczok, a potem się zobaczy.

Przed rozgałęzieniem szlaków spotykam dziwną parę. O ile zdarzali mi się już niepełnosprawni duchowo :) z empetrójkami w uszach, to tutaj trafiam na coś zupełnie absurdalnego. Para modna, zadbana i ładnie pachnąca jakby wyjęta żywcem z jakiegoś banku. Ona w mini spódniczce, on w marynarce i pod krawatem (!!!), a już buty…
Może to i drogie, ale ludzie kochani, nie na góry!

Nieco ironicznie testuję ich na znajomość obyczajów.
-Dzień dobry!
-No… witamy… witamy… - odpowiada on dysząc.

W nawiązaniu do waszego pisma…  - właśnie przed takim światem uciekam.

Szlak na Błatnią zostawiam po prawej, a sam staję przed wyborem – w lewo na przełęcz Kowiorek i schronisko pod Klimczokiem czy też wprost na szczyt (a który facet nie lubi wprost do szczytu?). No to nie ma wyboru. Idę na samą górę góry. Znów stromo, kamieniście i męcząco. Wzgórze pokutne można powiedzieć.

" Obcy - ósmy pasażer kolejki"

Pomyślałem o tej pokucie, gdy moje buty ślizgały się po kamieniach. Tak, to jest moja, Twoja, nasza pokuta. Za cywilizację, za dymy, za fabryki, za samochody, za śmiecie, za głupotę. Tutaj jesteśmy tylko pyłkiem wobec prawdziwej potęgi. Kamień za kamieniem, krok za krokiem, bez ułatwień i uładnień. Tak ma być.

Klimczok. 1117 n.p.m. Zdobyty!

W dole, na przełęczy, malutkie stąd jak domek Baby Jagi schronisko. Cudnie! Mimo wszystko strona estetyczno, że tak powiem artystyczna Beskidów jest dla mnie większą chyba wartością niż „siłownia” z kolejnymi metrami „na liczniku”. Ale niech tam! Jedno wynika z drugiego.


Siadam na ciężkiej ławie i delektuję się panoramą oraz kanapkami z mielonką o zawartości mięsa 54%. Kilka zdjęć i pora w drogę. Chmur jakby mniej, ale nadal smutno. Mimo wszystko skoro doszedłem już tutaj, idę do końca.

Kierunek Szczyrk!

Widok na szczyt Klimczoka z przełęczy Kowiorek
(czyli "na odwrót" niż fotka wyżej)

Schodzę na przełęcz i nie zaglądając do schroniska skręcam w dół szlakiem niebieskim prowadzącym do miasteczka. Teraz dopiero słońce przebija się z pełną siłą, już nie jesieni, ale prawdziwego lata. Upał!

Na zboczu trwa wycinka drzew. Staję jak wryty widząc konia ciągnącego, a raczej „podrywającego” nadpiłowany pień tak, by wierzchołek drzewa upadł tam gdzie zaplanowano. Biedny spocony koń na stromym zboczu. Dwóch robotników piłujących gałęzie. Całe szczęście że w dół pnie ściąga już specjalny pojazd, a grzywiasty może spokojnie pić wodę i czekać na kolejne zlecenie.
Zejście z Klimczoka jest ostrzejsze chyba niż z Błatniej, a porównywalne z Szyndzielnią. Znów przydają się „dobre hamulce” i znów ból w kolanach oznajmia mi, że coś chyba robię nie tak.


Już widać Szczyrk...



Mniej więcej w połowie zejścia (czy to połowa, o tym za moment) spotykam na swojej drodze dziwny obelisk, z daleka widać, że amatorsko wykonany i ułożony akurat tutaj. "Tu 14 VIII 99 zginał Julek” głosi napis. Wokół kilka wypalonych zniczy. Przyznaję, że nie udało mi się odnaleźć jakiejś szerszej informacji nt. tego miejsca.

Nieco dalej zrujnowana drewniana chałupka. Na swój sposób urokliwa. Ileż może mieć lat? Kim był i gdzie jest dziś jej właściciel?


Podchodzę bliżej. Takie miejsca zawsze mnie przyciągały.

A teraz wracając do kwestii połowy czy nie połowy. Jakieś pięć minut w dół ;) zaczynają się… płytki chodnikowe. No może nie są to płytki prawdziwe, bo wersja z dziurami na trawę (prawda, że fachowo opisuję?), ale jednak płytki. Dla mnie bluźnierstwo. Płytki w górach!

Ale nie dziwota skoro kolejne pięć minut wystarczy by dojść do pierwszych domostw i… barów. Komercha aż bije po oczach. Jeżeli ktoś lubi „gorące kubki” to może oczywiście kupić sobie ciupagę made in China, zjeść hamburgera i opowiadać o tym, że był w górach, ale dla mnie to faux pas, nie tylko zresztą w branży pamiątkarskiej.

Wyprzedziłem trochę czas, do Szczyrku jeszcze 45 minut, ale to już minuty marszu po wspomnianych płytkach a potem asfalcie, choć, co dziwne, pomiędzy tym pierwszym uderzeniem miasta, a miastem właściwym jest jeszcze kilkunastominutowy odcinek czystego lasu, a potem urokliwy kościółek.


Do centrum wchodzę około czternastej. Z autobusu w Wapienicy wysiadłem o 9:50, a zatem długość (czasu przejścia, bo chyba jednak nie samej) trasy porównywalna jest do tej sprzed tygodnia. I teraz znów dylemat. Wracać już, czy zaliczyć jeszcze Skrzyczne, by tradycji stało się zadość?

Oczywiście o marszu nie ma mowy. Gdy po dłuższym spacerze ulicami dochodzę do wejścia na górę, a zaraz za nim do dolnej stacji kolejki jest już 14:25. Wejście trwa 2 godziny, a to za długo i ponad moje siły. Skoro jednak wprost przed sobą mam kolejkę, a przystanek PKS-u dopiero dziesięć metrów dalej :)) to wybór jest jeden – kierunek kasa!
Sześć złotych za odcinek razy cztery odcinki (w połowie Skrzycznego na polanie Jaworzyna jest przesiadka) to 24 zł. Kolejka startuje za pięć minut.

Wjazd trwa prawie równe pół godziny. Widoki niesamowite, a do tego ulga dla zmęczonych nóg i wreszcie dłuższa przerwa. Ludzi prawie nie ma, razem ze mną wjeżdża może z sześć osób i taka też liczba (oczywiście innych) towarzyszy mi przy powrocie.

A samo Skrzyczne jest dla mnie miejscem szczególnym. Nie byłem tu chyba ze dwadzieścia lat. I co ciekawe nigdy także nie szedłem stąd w żadnym innym kierunku, bo najczęściej, jak dziś, wjazd kolejką bywał tylko urozmaiceniem końcówki jakiegoś marszu.

Na szczycie dmie wiatr, fruwają liście i wszystko wskazuje już nadciągającą jesień. Jest piętnasta piętnaście gdy ruszam w drogę powrotną. Słońce schodzi niżej i choć świeci jeszcze jasno, to jednak mój podkoszulek staje się już z minuty na minutę przyodziewkiem zbyt skromnym.


Jesień…


Co mogę jeszcze powiedzieć o Szczyrku i Skrzycznem na zakończenie? Zmieniło się i jedno i drugie. I jedno i drugie (subiektywnie) na gorsze. O mieście już wspomniałem, jest specyficzne, od lat bądź co bądź żyło z turystów, ale w końcówce ubiegłego wieku nie było to jeszcze tak bezpośrednie, tak ekstremalnie nastawione na zysk i jednocześnie tak zdecydowanie momentami tandetne. Owszem, jest ładnie, jest czysto, bywa nawet oryginalnie, ale jednocześnie ma się czasem wrażenie spaceru po wielkim markecie.
Nie lubię marketów.

A Skrzyczne? Prawie pod trasą kolejki wybudowano hotele i jak widziałem buduje się kolejne (125 zł/os za nocleg z wyżywieniem), sporo jest też nawet na samej górze (choć tam oczywiście dyskretnych) reklam wszelkiego rodzaju, ale nie to zaniepokoiło mnie najbardziej. Jest coś innego, groźniejszego.
Wycinka lasów.
Nie pamiętam, by prowadzono ją wcześniej na taką skalę i żyję nadzieją, że ktoś nad tym panuje, bo jeśli nie, to czeka nas katastrofa. Drzewa wycina się na Klimczoku, na Skrzycznem, w okolicach Trzech Kopców. Wycina się i wywozi maszynowo, wydziera w lesie i wysypuje kamieniami drogi, szarpie naturę jak hiena padlinę.

A to przecież nie padlina, to nasze góry.

Może dla biznesmena w lakierkach za pół mojej pensji lub dzieciaka ze słuchawkami na uszach przeżywającego „brak zasięgu” nie są to kwestie ważne. Ale powinny, bo żadna promocja ani kiczowaty pseudogóralski bar nie zastąpią lasu.
Nikomu.
Nigdy.

---
Szesnasta pięć. Już przebrany „na miejsko” wsiadam do spóźnionego PKS-u. Spóźnionego tak ciekawie, że dojeżdżającego w okolice bielskiego dworca równiutko z moim pociągiem, w wyniku czego ten ostatni rusza do Katowic beze mnie. Muszę odstać, odsiedzieć, donudzić jeszcze półtorej godziny do kolejnego o 18:02.

Z ostatnią kanapką, resztkami pepsi i paczką paluszków (beskidzkie sezamkowe) lokuję się na świeżo opuszczonej przez jakiegoś kloszarda ostatniej ławeczce nieczynnego peronu. Lubię takie dziwne miejsca. Nikt tu nie podchodzi, nic tu nie staje, niczego tu z pozoru nie ma. A przecież jest i wiata i zegar (a w Katowicach na pierwszym nie dali!!!) i ławki, jeszcze te starego wzoru z listewek jak żebra.


Porządkuję zawartość torby, wyrzucam śmiecie z całej wycieczki (młodzież, proszę notować!) do kubła i zagryzam się paluszkami pół na pół z towarzyszącym mi gołębiem. Może doprecyzujmy. Nie jem gołębia z paluszkami, tylko go nimi częstuję.

O osiemnastej dwie, gdy (właściwego tym razem) peronu zaczyna już brakować dla kolejnych podróżnych, dziwny (jak wszystkie na wszystkich dworcach) głos męski oznajmia nam przez megafon, że PR(-L) ze Zwardonia ma opóźnienie 15 minut.

Lubię to! :)

Osiemnasta szesnaście. Wjeżdża. Teraz już typowy EN57. Typowy, znaczy brudny, zapchany i z niesprawnym WC. Ale jeśli ktoś uważa, że jestem malkontentem, to się myli. W tym akurat miejscu to mnie bawi. Komuna wróciła! Jeśli ktoś tęskni polecam jazdę czymś takim. Przejdzie mu.

Oczywiście stoję. Oczywiście w przejściu. Oczywiście…
Nie, tego jeszcze nie grali!
Oczywiście w Tychach gaśnie nam światło. Absolutnie i nieodwołalnie. Pasażerowie, dzielący się z grubsza na konsumentów piwa marki piwo, spóźnionych wycieczkowiczów oraz innych dziwnych osobników, w tej liczbie pewnego portiera z Katowic przyjmuje ten fakt zbiorowym wybuchem śmiechu. Sądząc zresztą po odgłosach niejednokrotnie ciemność pomaga co niektórym bliżej się poznać. A po kilku chwilach światło zapala się ponownie.

Ostatnią puentą (puenta chyba z natury jest ostatnia, prawda?) niech będą słowa pani rewizorki:
-Czy pan tu będzie stał, bo ja muszę siku, a zamek nie działa i popilnował by pan drzwi.
-Niestety, wysiadam w Ligocie.
-Ojej…

Ojej.
Dojechałem.

A dziś już jesień.


----------------------

sobota, 1 października 2011

Ostatni dzień lata

To nigdy nie była zwykła wycieczka. Po pierwsze dlatego, że trasę w różnych jej odmianach przeszedłem na przestrzeni dwudziestu sześciu lat co najmniej kilkanaście razy w różnych „epokach” swojego życia i z różnymi ludźmi. Po drugie zaś dlatego, że magiczność miejsca, o którym chcę dziś opowiedzieć jest wielowątkowa i bardziej wynika z reakcji człowieka na niczym nie zaburzony „pozaczasowy” świat przyrody, niż z samych tylko, raczej typowych w gruncie rzeczy widoczków.

Beskid Śląski.
Trasa: Bielsko Biała-Szyndzielnia-Klimczok-Trzy Kopce- Stołowy (Stołów) - Błatnia-Jaworze Górne.

Odległość: ok. 12,5 km, czas przejścia wg. przewodników: 3,5 godziny, punkty GOT: 15, suma podejść: 195 metrów, suma zejść: 815 metrów.

Koszt (nie wliczając prowiantu) około 46 zł, w tym: bilety kolejowe 2 x 12,60 zł (liczone z i do Katowic), autobus miejski w Bielsku 2,60zł, kolejka linowa 15 zł, PKS 3,5zł. 


A więc w drogę. Z torbą zawierającą sweter, buty na zmianę, parasol, aparat fotograficzny, dwie bułki z wędliną, butelkę pepsi i tabliczkę czekolady zjawiam się na przystanku autobusowym punktualnie o 6:45. Dojazd do dworca (a raczej do dziury która po nim została – wiadomo – „remont”) zajmuje mi około dwudziestu pięciu minut z dojściem. Pociąg odjeżdża z peronu pierwszego o 7:24.

Uwaga, będzie dygresja. Rzekomo odnowiony pierwszy peron katowickiego dworca jest tandetny i bez zadaszenia, że już o megafonach i zegarze nie wspomnę, a gdybym miał czas i trochę sprayu zająłbym się z przyjemnością dopisywaniem literki „L” do skrótu nazwy „Przewozy Regionalne”, bowiem zarówno tabor jak i jego stan przystają znakomicie do moich wspomnień z dzieciństwa, ale jakby już coraz mniej do (cen z ) roku 2011… Koniec dygresji.

Pusty pociąg z napisem Tychy Miasto wjeżdża na peron jakieś cztery minuty przed czasem odjazdu naszego i powoduje swoim przybyciem spore zamieszanie (a dodać należy, że zagęszczenie luda na metr kwadratowy zbliża się do standardów indyjsko pakistańskich) w wyniku którego połowa pasażerów najpierw wdziera się do środka i szybko zajmuje co lepsze miejsca, by nomen omen z kolei po chwili musieć opuszczać wagony poganiana przez obsługę.
To nie ten. Nasz właśnie się toczy.

Nawet nie próbuję zajmować miejsca siedzącego. Musiałbym albo wciskać się pomiędzy stosy plecaków, gitar i nie do końca pełnoletnich dziewczyn albo też rozpychając się łokciami taranować emerytów. Jedno i drugie nie odpowiada mojej pacyfistycznej naturze pielgrzyma ;) wobec czego ląduję obok wucetu w niebezpiecznej bliskości drzwi i przez minutę, to jest do czasu wejścia do mojego „przedziału” szkolnej wycieczki miejsce to wydaje mi się nawet akceptowalne. Potem jest już trudniej. Bardzo młodzi ludzie rozsiadają się na podłodze i oczywiście zaczynają koncert swoich empetrójek, a ich ładnie pachnąca wychowawczyni zaczytana w podręczniku astronomii przysuwa się do mnie niebezpiecznie blisko powodując chwilowe pomieszanie pojęć rekreacji i prokreacji. Na szczęście łyk zimnej pepsi i bilboard PIS-u za oknem łagodzą wszelkie złe (?) myśli. Ruszamy.

Pociąg jest w Bielsku za kwadrans dziewiąta (ktoś z Was jeszcze mówi „za kwadrans”?). W kiosku tuż przed budynkiem kupuję bilet autobusowy za 2,60 (normalny w granicach miasta – jakkolwiek dwuznacznie to brzmi) i przechodzę na drugą stronę ulicy by o 8:55 wsiąść do autobusu linii 8 jadącego jak głosi wyświetlacz wprost pod Szyndzielnię.

Tym samym autobusem około 1985 roku jechałem tą samą drogą w to samo miejsce po raz pierwszy… Z tym oczywiście, że wtedy był to Ikarus, nie Mercedes…

Wbrew temu co można by przypuszczać linia 8 nie jest jakoś szczególnie oblężona przez turystów, a przecież słyszałem w pociągu wiele głosów świadczących o planach wycieczek podobnych do mojego. Nie wiem gdzie podziali się ci wszyscy ludzie (i pachnąca pani od astronomii…), ale autorytatywnie stwierdzam: pod Szyndzielnię nic innego niż ósemka nie dojeżdża. Amen.

Jesteśmy na miejscu. I tutaj pierwsze uderzenie zieleni. Cisza, zapach, las… Jaka upragniona ulga po miejskiej codzienności! Jak źródlana woda na spragnione gardło. Ale spokojnie, o wodzie też będzie. Później.

Bilet na kolejkę linową kosztuje 15 zł. Proszę porównać tą cenę z ceną dojazdu pociągiem z Katowic. Albo proszę nie porównywać tylko cieszyć się, wsiadać i drzwi zamykać. Pardon! Drzwi zamykają się same. Odjazd 9:30.

Tutaj mimo zmiany wagoników od lat jest podobnie. Wyjeżdża się z ciemnego, mokrego i chłodnego wąwozu wprost w słońce…
Za nami coraz mniejsze osiedla i drogi, punkciki ludzi i samochodów, a nad nami niebo i góry. Widoki piękne, można fotografować, ale ja tęsknię już za prawdziwą wolnością i pożegnaniem z cywilizacją. Mam ku temu zresztą dobrą przygrywkę, bo towarzystwem w wagoniku są trzy panie w dziwnych kapeluszach i jeszcze dziwniejszych buciorach godnych marszu skinheadów jadące „przelotnie” na Szyndzielnię, a umawiające się już „na Zakopane” i wyjazd nad morze. W gruncie rzeczy sympatyczne.
-A pan do pracy?
-Ja? Dlaczego? Nie…
-No bo laptop…
(Moja torba może się kojarzyć z „laptopową”)
-Ach… to buty na zmianę i parę innych drobiazgów.
-Wycieczka?
-Spacer.

Taaa… Spacer. Już pierwsze kroki pod górę w stronę schroniska na Szyndzielni udowadniają mi jak dawno tu nie byłem. Serce wali, oddech szaleje, kamienie kłują w nogi… Brak treningu.

Wypuszczam „ciotki” jak je sobie nazwałem przodem i zostawiając za sobą starsze małżeństwo (nikt więcej nie przyjechał) maszeruję rozpinając po drodze wszelkie możliwe, a prawem dopuszczone guziki i zamki swojej odzieży.

Za schroniskiem (ok. 1988 roku w WC spadł mi tu na plecy półmetrowy kawał tynku z sufitu!) na drewnianej ławie robię generalne przemeblowanie swojej garderoby. Kurtka i koszula wędrują do torby, podobnie jak miejskie półbuty, a ja w podkoszulku i czymś co nieco na wyrost nazywam traperami zamieniam się w rasowego (?) pożeracza szlaków.

A propos. Gorzka czekolada. Normalnie świństwo i gwałt na moim poczuciu smaku (czekolada ma być słodka!), ale jakoś wszyscy wielcy zdobywcy gór zażerali się czymś takim, więc nie od rzeczy będzie spróbować.
Hmm...
Strasznie małe te czekolady teraz robią… :)


Za Szyndzielnią krótki spacerek do szczytu Klimczoka. Starsze małżeństwo skręca właśnie za moją poradą w stronę tamtejszego schroniska, a ja odbijając w prawo (w lewo doszedłbym do Szczyrku – też ładnie) zanurzam się w las.


Las. Łatwo powiedzieć.
Nie ma żadnego porównania z lasami wokół Katowic, nawet z tym „staffowskim”, o którym pisałem przy okazji wycieczki na Starganiec. Tam były po prostu drzewa i trawa, tutaj jest puszcza (przynajmniej według moich standardów). Ogromne pnie, cień, mrok, chłód. Wszędzie mech, powalone konary i bujna roślinność. Śpiew ptaków. I cisza „ w podkładzie”.

Cisza.
Szszsz…

Nie ma ludzi, nie ma cywilizacji, gaśnie mój telefon. Brak łączności z siecią.
Brak sieci.
Brak obroży.
Wolność.


To się smakuje jak dobre wino. To się chłonie i podziwia. Tym się daje przesiąknąć. Jeszcze raz spoglądam na wyświetlacz. Zero.
Bo tutaj telefon ani zegar nie mają racji bytu. Tutaj nie ma kalendarzy. Może wyjdę z tego lasu i będzie rok 1800? Albo 800? A tu i tak niczego to nie zmieni.
Wspaniale!

Omijając wierzchołek Klimczoka kieruję się najpierw łagodnie w dół, a potem bardzo ostro pod górę. Scieżka wiedzie gęstym lasem przerywanym tu i ówdzie polanami. Znów zejście w dół i znów pod górę. Kamienie. Piękne panoramy gór budzących się w porannej mgle dookoła. Zbieram szyszki, robię zdjęcia, wdycham. Oby ta droga była długa, bardzo długa…

Trzy Kopce. Kolejny szczyt na mojej trasie. Nie wiem dlaczego zawsze wymawiam to jako Trzy Wierchy. Może myli mi się z Tatrami?



Po lewej stronie, tuż przy szlaku przebijają przez zieleń ruiny przedwojennego prywatnego schroniska. Fundamenty i schody doskonale zachowane do dziś. Warto zerknąć.

Nie sądziłem, że odgłos własnych kroków może być tak miły. Miły, bo przecież inny niż w mieście. Tam słyszy się uderzenia butów o asfalt, bruk czy płytki. Tutaj słyszy się chrzęst kamieni, nie buty. Tutaj słyszy się świat, nie siebie.

Pac, pac, pac…
Jakby ktoś opuszkiem palca zaczepiał rybę w wielkim akwarium. Ale to nie ryba. To dzięcioł. Malutki czarny dzięcioł tuż nade mną. Nie stuka tak jak te z telewizji, on „paca” („pacuje”?) właśnie tak. Cicho, śmiesznie, powoli. Mały sympatyczny tubylec.

Ludzie jeżdżą po świecie. Zwiedzają. Dziś mało jest takich, którzy nie byli we Włoszech, Grecji czy Tunezji, którzy nie leżeli na chorwackich plażach.
To wszystko jest proste. Modne. Gotowe.
Byłeś? Byłem. I co? No fajnie. Widziałeś? Widziałem.

Tutaj się nie widzi. Tutaj się czuje.

Czasem to wielkie i ważne czego szukamy przez całe życie przez pół życia jest tuż obok.

Zatrzymuję się.
Nic. Tylko mój oddech.
Ruszam nogą. Chrzęszczą kamienie. Dotykam liści i trawy. Krople rosy, wielkie, grube, cieżkie spływają wolno w dół ze źdźbła na źdźbło. Prawie erotycznie.


A między drzewami bajorko. Malutkie. Z całę pewnością zaczarowane. ;)

Teraz stromo w dół. Dopiero tu spotykam pierwszego innego turystę. Mijamy się i znów zapada cisza. Wychodzę na skraj lasu. Ścieżka wije się tutaj prawie jak w rysunkowym filmie. Daleko, aż po horyzont tylko góry. Mój telefon chwilowo odzyskał zasięg. Pstrykam fotkę i wysyłam (pierwszy w swoim życiu!) MMS łamiąc tym samym zasadę milczenia ;)
Ale to tylko ta jedna wiadomość.


Parę kroków dalej zasięg znów znika. Maszeruję pod górę. 
Teraz polana. Większa, inna. Jakby wypalona słońcem. 


Stołowy albo jak kto woli Stołów. Kilkanaście metrów przez znacznie już rzadszy lasek i coś, co od zawsze nazywam sobie „Dzikim Zachodem”.  Wysokie żółte trawy, gdzieniegdzie wyschnięte konary rachitycznych drzewek. Nie zdziwiłbym się gdyby zza wzgórza wyłonili się kowboje…


Szlak teraz łagodnie się zniża. Uspokaja. Las, początkowo rzadszy, gęścieje na kilkanaście minut i zdaje się wracać, gdy nagle urywa się jak ucięty nożem i zamienia w przełęcz Błatniej.

To najpiękniejsze miejsce całej wycieczki.

Stałem tu już tyle razy, a jednak…

-O Boże… - szepczę sam do siebie – Jak tu pięknie…

Po lewej rozciąga się wspaniała panorama Beskidów, niebo idealnie czyste z drobnymi tylko śladami jakby omyłkowo dotkniętymi pędzlem, słońce, nie to męczące, letnie, ale ciepłe, spokojne, już prawie jesienne. Obrót w drugą stronę. Bielsko. Jakie małe! Jak daleko!


Za mną las i droga którą przyszedłem. Przede mną Błatnia, zwana od niedawna znów Błotnym. Na szczycie ściśnięta grupa kilkunastu wycieczkowiczów pstrykajaca nerwowo zdjęcia na wszystkie możliwe strony. Pstrykam i ja. Tutaj. Na polany, łąki, góry, niebo…

Na obrazku to nie działa.
Miliony ładniejszych można znaleźć w Internecie.
Ale TUTAJ to JEST


Wolnym krokiem zbliżam się do szczytu. "Stado" dawno już zniknęło. Znów jest cicho. Nagle widzę tą parę. Ona i on. Może po dwadzieścia lat. Inni.
Zwalniam kroku. Ona robi zdjęcie jemu, on jej, potem typowe „naszoklasowe - z ręki”…
A później on ją całuje.
Nie tak jak robią to pary w parkach.
Inaczej.

Stoją tak na tym szczycie i przytuleni do siebie trwają. Jakby swoim uczuciem chcieli wzmóc cały ten sen dookoła.  Przysiągłbym, że gdyby zmierzchało od nich biłby wprost do nieba promień światła...
Nie zrobię tego jednego zdjęcia. To nieważne.

Ważne, że ONI zostaną w mojej pamięci tak nieruchomi i przytuleni w potędze swojego milczenia.

Błatnia. 917 m. npm. 
Omijając wierzchołek docieram do schroniska. Dziwne. Na szlakach nikogo, a tutaj jak w typowym barze. Kiełbaski, muzyka, gwar. Po co iść w góry i brać ze sobą miasto? Od miasta należy uciekać.


Uciekam więc. Skręcam w prawo i łagodnie opadającym szlakiem kieruję się w las. Moja trasa wyglądająca z góry jak wielka podkowa wchodzi właśnie w swoją ostatnią prostą. Jeszcze jakieś półtorej godziny.

A jednak…
A jednak jest taka myśl, że gdyby teraz wszystkie drogi powrotne pozarastały, a drogowskazy zniknęły, to można by iść dalej i dalej w marzenia ponad ocenami i chmurami, poprzez tęczowe mosty i zielone doliny…

Tam dokąd wracam ludzie są ślepi.

Znów mrok. Gęsty las, ale bez traw, suchy, podobny do tych znanych mi znad morza. Szkolna wycieczka. Maluchy w parach, trójkach i czwórkach na kilkudziesięciu metrach wszystkie bez wyjątku pozdrawiają mnie jak to jest w starym górskim zwyczaju. Śmieszne, że akurat one to wiedzą, a te cztery czy pięć osób wcześniej nie.
Wprawdzie kiedyś mówiło się Szczęść Boże, a dziś już tylko dzień dobry, ale ileż daje taki drobny gest solidarności na szlaku! Dziękuję Wam krasnale!

Inna jest Błatnia. Mokra. Ze szczytu sączą się drobne strużki i przecinają szlak w korytkach z pni drzew. Na dole, w Jaworzu spotkają się w strumieniu pełnym pstrągów.


Choć jeszcze wiele minut marszu przede mną, teraz nie idę już „dokądś”, a tylko schodzę. Nie bardzo chcę.


Jest jakieś nieodgadnione piękno w tych powalonych drzewach, w tych leśnych źródełkach, w stromych zboczach i głębokich wąwozach obok których niebezpiecznie blisko przechodzę.
One są prawdziwe.


Nie, nie jestem zmęczony. Minęła trzynasta trzydzieści. Gdybym ten czas marszu od 9:40 przepracował na takim samym słońcu w Katowicach bolała by mnie głowa, wypiłbym ze dwa litry jakiegoś napoju, a po plecach lałby mi się pot. Tutaj tylko bolą mnie kolana od schodzenia „na hamulcu”, poza tym jestem wciąż głodny wędrówki. Chciałbym iść aż do zawsze. Bez końca.
Słonecznieję.

Jaworze. Mała wioska. A właściwie to część miasteczka dzielącego się na Jaworze Górne, Środkowe i Dolne. Typowa miejscowość wypoczynkowa. Dla mnie jednak nazwa ta kojarzy się wyłącznie z Jaworzem Górnym w którym kiedyś byłem na wczasach z rodzicami, a które potem wielokrotnie odwiedzałem idąc trasą taką jak ta. (Jak wspomniałem, druga jej wersja prowadzi z Klimczoka do Szczyrku).

Miasteczko zaczyna się, a raczej patrząc od strony świata – kończy placem parkingowym z dziwnym ni to domkiem ni wiatą w kształcie góralskiej chatki, w którym pielgrzymi tacy jak ja mogą usiąść i rozprostować nogi po długim marszu. Nie odmówię sobie tego przywileju, ale usiądę gdzie indziej, nad „moją rzeką”.

Pierwsza przerwa od Szyndzielni! Jakie to piękne móc umyć ręce i twarz w górskim strumieniu, poczuć to zimno płynące wprost z gór, tą naturalność i prostotę. I jakże inna wydaje się być ta woda od czegoś co płynie na co dzień z naszych kranów!

Obok mnie, tuż za progiem z kamieni pływa sobie ryb. Jeden ryb marki pstrąg. :) To on będzie mi towarzyszył w tym spóźnionym posiłku. Siedzę na kamieniach w kotlince, poniżej zabudowań, moczę nieco obolałe stopy w wodzie i zjadam wreszcie kanapki rozmyślając o wszystkich moich wcześniejszych tu wizytach. Strumień się zmienił. To pierwsze miejsce od przyjazdu, w którym nie mogę powiedzieć, że jest takie samo. Teraz to ledwie cień tamtego w którym kąpałem się w latach osiemdziesiatych, a bez problemu brodziłem po kolana jeszcze w 1999, gdy byłem tu po raz ostatni. Teraz zostały ledwie dwie strużki, które w pustym smutnym korycie co parę metrów tworzą jakby stawiki i sącząc się osiągają dopiero wygląd prawdziwego strumienia kilkaset metrów dalej, niestety tam także oszczędni i inteligentni inaczej tubylcy wlewają do niego przydomowe ścieki…

Spacer przez Jaworze obok „mojego” domu wczasowego, potem przez pola do dolnej części miasteczka na skróty. Jeszcze jakaś fotka krowy z cielakiem, pola, mostku i koguta nie wiedzieć czemu o tej godzinie piejącego na pobudkę. Może to do mnie?
Wake up!

Godzina oczekiwania na PKS, a potem powrót nim na dworzec autobusowy do Bielska. I znów przejście na drugą stronę ulicy, dwadzieścia minut do pociągu i jazda do Katowic. Tym razem dla odmiany w towarzystwie wesołych studentek czytających na głos horoskopy erotyczne…

Ale to już zupełnie inna historia.

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.