Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


sobota, 30 kwietnia 2011

Czułe słówka




***********************




środa, 27 kwietnia 2011

Wpadka

Informacja na stronie serwisu TVN24



Mój natychmiastowy prawie wpis na forum TVN24 o treści: "Halo! Pobudka! Czy ktoś widzi, że na zdjęciu jest LECH, a nie JAROSŁAW?"

(wpis został ocenzurowany - nie ukazał się)

Pięć minut później...


I kolejne pięć minut później...


Cobyśta bez staruszka Portiera zrobili?

wtorek, 26 kwietnia 2011

Sprzedaż (z)wiązana

Każdy chyba lubi dostawać życzenia. I te od rodziny i te od przyjaciół czy znajomych. W końcu są one poza swoją główną wymową także znakiem, że ktoś gdzieś cieszy się, gdy i my się uśmiechamy. Czegóż chcieć więcej?

Szczerości.
Autentyczności.
Dobrego smaku.

Kilka lat temu Orange zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie wysyłając sms: W dniu Twojego święta Orange o Tobie pamięta i śle Ci te wyjątkowe życzenia urodzinowe!
Prawda, że sympatyczne? Żadnej reklamy, żadnej przypadkowości. Naprawdę dzień moich urodzin i naprawdę oryginalny pomysł. Ale to był tylko ten jeden raz, bo wszystkie inne życzenia (z natury rzeczy) głównie świąteczne lub noworoczne najczęściej okazywały się inną formą ulotek reklamowych.

Miarka przebrała się w tym roku i w te święta. Oto otrzymałem kilka maili od firm z którymi handlowałem na Allegro, a żeby używać słów właściwej miary napiszę inaczej; od firm w których kupowałem. Buty, kabel antenowy, coś tam, coś tam. I oto proszę. Jeden, drugi, trzeci…

Po co mi to?!

Zanim ktoś „nowoczesny” oburzy się, że nie doceniam, od razu mówię – do łazienki i umyć się zimną wodą! Nie tylko nie doceniam, ale i nie chcę! Spadać mi na drzewo z tą cywilizacją "aj lajków"!

Proszę sobie wyobrazić, że pani, od której kupiłem książkę, panu któremu sprzedałem laptopa oraz chłopcu, który opchnął mi cyfrówkę nagle wysyłam kartkę pocztową czy tam OK. – maila. Przecież mam ich adresy, i te prawdziwe i te elektroniczne. No to co za problem? Może akurat mają imieniny?
Idiotyczne? Idiotyczne totalnie!
A ci tutaj nie mają oporów.

Nie dość, że w większości leci się taśmowo i wysyła jeden mail pod sto adresów, co już jest naruszeniem mojej prywatności, to jeszcze pewna pani z pewnej firmy pokusiła się o dodanie opcji „potwierdzenie odbioru”, która już jest nie tylko wyrazem głupoty ale i chamstwa. Albowiem, co nie od rzeczy jest dodać, poza słodkimi słówkami i obrazkami pełnymi zajączków oraz kurczaczków są przecież wszędzie „przypadkowo” także linki do stron i sklepów nadawców albo oferty super rabatów.

W poprzednich latach zdarzało mi się to sporadycznie, więc cały problem ignorowałem, ale tym razem po dziwnym wysypie „pamięci” u moich kontrahentów postanowiłem odpłacić im pięknym za nadobne i odpowiadałem zaraz w tym samym dniu jasno pisząc na przykład, że… "Proszę przyjąć do wiadomości, że nie udostępniłem Państwu swojego adresu internetowego w celu innym niż zawarcie transakcji i nie życzę sobie wykorzystywania go do spamowania pod pozorem życzeń świątecznych, których od sprzedawców z Allegro NIE OCZEKUJĘ. Tym bardziej “za potwierdzeniem odbioru”.

Z wyrazami szacunku"

Ba! Szacunek. Trudne słowo.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Agata już tu nie mieszka - część trzecia

Kopalnia

Przez te tory biegłem nieraz z tramwaju za piętnaście siódma żeby tylko zdążyć do pracy. Również przez nie kilka lat później przemykałem popołudniami, gdy zamiast do swojego domu jechałem w odwiedziny do rodziców. Tutaj zawsze był ruch, dużo wagonów, kręcący się kolejarze, ci prawdziwi i ci kopalniani, a nadto patrolująca teren Straż Przemysłowa z bronią jak najbardziej palną.

Gdy się gdzieś jest lata zna się nie tylko samą topografię jako taką, ale i wszelkie jej atuty jak możliwość przejścia przez jakąś dziurę albo przeskoczenia przez mur. Pamiętam nawet swój pierwszy przemarsz tędy. To było jeszcze w czasie szkolnych praktyk, a więc w czasach PRL-u. Instruktor zwolnił nas wcześniej i chcąc być jak najszybciej w szatni przedzieraliśmy się z kumplami przez ogrodzenia, a potem kopalniane bocznice.


Już wtedy, jako klasowy kujon i pupilek wychowawców miałem jakieś wyrzuty sumienia, ale jednak perspektywa bycia „na wolności” dwie godziny wcześniej przeważyła. Paradoksalnie moim współtowarzyszom akurat moja obecność również dodawała odwagi, no bo skoro przewodniczący klasy zwiewa, to znaczy nie ma się czego bać. On oberwie najmocniej ;)

Poza dziurami w płocie najbardziej oczywistą drogą były bramy kolejowe. Teraz ich nie ma, zapewne dlatego, że z pomocą meneli znalazły się w jakimś skupie złomu. Można wchodzić, a nawet wjeżdżać choćby TIR-em. Ale ja z szacunku do tego miejsca zachowuję się tak jakby ogrodzenie nadal tu było i pstrykam zdjęcia najzupełniej legalnie pilnując, aby resztki wyciętych stalowych słupków mieć zawsze PRZED sobą.


Na Śląsku od dziesiątek lat praca w kopalni, nawet taka jak moja – na powierzchni, była pewną nobilitacją. Przecież kopalnie będą zawsze – powtarzano nam do znudzenia. Może dlatego patrzę na to miejsce z takim bólem. Mam prawo to powiedzieć, bo poznałem w swoim życiu zarówno biedę jak i głód; nie rozumiem ludzi, którzy okradają zakład, w którym kiedyś spędzili tyle lat. Tajemnicą poliszynela jest przecież, że grasujące tu prawie oficjalnie bandy złomiarzy składają się przynajmniej w części z byłych pracowników z natury rzeczy jak ja lepiej od reszty zorientowanych.


Kopalnia miała swój urok, nawet, gdy wracało się po dniówce na oddział w przepoconej flanelowej koszuli dźwigając jeszcze jakieś narzędzia czy pchając taczkę. To trochę inny świat niż ten znany za bramą. Uwielbiałem takie spacery w popołudniowym słońcu pomiędzy jej starymi budynkami, przyglądanie się malutkim lokomotywom i wagonikom sunącym długimi sznurami, chłonięcie uroku odmienności tego miejsca.

Kto nie chciałby mieć oranżady w kranie? Tutaj była! Cytrynowa, malinowa – do wyboru. Podkładasz butelkę, odkręcasz kran i leci! Prawda, że zabawne? Albo mleko na kartki. Ileż było kombinacji żeby je dostać i jak wielki skarb zanieść w półtoralitrowej butelce do domu! Kartki były tylko dla ciężko pracujących i stąd pobudzana ogólnym (nomen omen) pragnieniem sprawiedliwości społecznej kwitła spekulacja nimi, a nawet fałszowanie.

Czteropiętrowej szatni remontowanej w końcówce lat 80 już dziś nie ma. Nie ma także połączonej z nią markowni, magazynu odzieżowego (w magazynie pracowała piękna dziewczyna, dzięki której każde pobranie mydła czy ręcznika było przeżyciem estetycznym na miarę lotu w Kosmos!) i magicznej kuchni, w której to właśnie wspomniana oranżada leciała z kranów…
Nic. Tylko szczere pole.


A za polem…

Nie. Inaczej.

Jest jeszcze brama główna. Na początku mojej tu pracy obok szlabanu była tylko mała zielona wartownia, przy której przechodziło się pokazując przepustkę. Później wybudowano większą trudno powiedzieć, portiernię czy w ogóle korytarz, w którym były zegary do odbijania czasu pracy i kiosk z gazetką zakładową oraz innymi drobiazgami.

Ech! Nie poznał życia, kto nie przenosił pod nosem strażników „jaboli” w butelce po oranżadzie pomarańczowej! (Wino – 0,75 litra – oranżada -1,5 l. Nie dało się nie kupić dwóch win!)

Po lewej stronie była dyrekcja. Częściowo nawet jeszcze jest. Budynek oczywiście, bo trudno oczekiwać istnienia dyrekcji w nieistniejącej firmie. Coś tam się jeszcze dzieje, działają zarządy jakichś związków zawodowych itp. Ale to już inna bajka. Tym bardziej, że po cechowni ślad nawet nie został. Idziemy dalej. Dział transportu ciężkiego, a później dział szkolenia.


Powie ktoś – stare ruiny. (Młodych ruin raczej się nie spotyka) Ale to nie tak. Chyba po raz pierwszy dociera do nas dramat upływającego czasu, gdy ktoś lub coś, co BYŁO za naszego życia, także za naszego umiera. I dokładnie tak ja odczuwam to patrząc na te zdemolowane budynki, pokradzione pokrywy kanalizacji i zarośnięte prawie jak w Prypeci uliczki…

W dziale szkolenia, nominalnie zajmującym się „oswajaniem” nowych górników z kopalnią oraz organizacją (co logiczne) szkoleń dla reszty, mnie akurat przyszło się z firmą żegnać. Po prywatyzacji mojego oddziału trafiłem tu dla przeczekania okresu wypowiedzenia. Dziwne to doświadczenie pracować wespół z tymi, którzy zaczynają, gdy samemu się kończy.

Powybijane szyby, zdewastowane wnętrza. I ta cisza, tak obca temu miejscu.

Teraz najważniejsze. Mój oddział.
Takie nic, prawda? Mały budyneczek, barak właściwie.
Zanim złodzieje rozebrali tu wszystko co metalowe na brzegu chodnika była jeszcze barierka, a całość robiła nawet pozytywne wrażenie. Dziś z pewnością tak nie jest. To, co widać w drugiej niższej części budynku po lewej, to właśnie moje dawne miejsce pracy.


Jako uczeń odśnieżałem tą drogę i chodnik, skuwałem lód, zamiatałem. Jako pracownik czekałem tu nieraz na spóźnionego rankiem kierownika lub majstra.  Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Po prawej stronie były tory kolejki, a za budowlanką (widoczne na kolejnym zdjęciu zrobionym z tyłu) garaże kopalnianych autobusów. Przewóz pracowników – kto jeszcze ma dziś taki luksus?


Zdjęcie kolejne to zaplecze oddziału. Okna sali śniadaniowej, warsztatu szklarskiego, dekarskiego i instalatorskiego. Tylne wejście.
Betonowe murki bliżej obiektywu to przegródki, pomiędzy którymi mieliśmy zawsze zapas żwiru i piachu na jakąś mniejszą robotę. Do tych większych sprowadzano materiał bezpośrednio na budowę.

I zanim ktoś pomyśli, że tęsknię, od razu przyznam, że nie. Nie tęsknię tak po prostu, ale boli mnie śmierć tego miejsca. Tym bardziej, gdy oprócz tzw. wolnego rynku odpowiadają też za nią zwykli menele wynoszący żeliwo i stal po to tylko by sprzedać je na złom…

Ale jaki mają wybór, gdy Kasa Zapomogowo Pożyczkowa dziś nieczynna?

sobota, 23 kwietnia 2011

Agata już tu nie mieszka - część druga

Szyb Zachodni

Tu gdzie dzisiaj wije się leśna droga jeszcze kilka lat temu były tory kolejowe, a tuż obok stała ogromna stalowa konstrukcja będąca czymś w rodzaju mostu przeznaczonego do rozładunku piasku. Specjalne wagony z dodatkowymi kołami na burtach przejeżdżały przez ten niby most, a te właśnie koła tocząc się po prowadnicach w kształcie łuku unosiły burty i środek podłogi, a w efekcie powodowały wysypanie się piachu do ogromnego zbiornika w dole.
Tam zaś, w specjalnej kabinie operator obsługujący działko wodne spłukiwał ów piasek do leja, którym jak gęsty budyń płynął on w dół aż do chodników kopalni, by uzupełniać pustkę po wybranym węglu i w ten sposób zapobiegać osunięciom. Kilka takich pociągów przejeżdżało dziennie przez most i zawsze był to niesamowity widok…

Po prawej stronie pierwszego zdjęcia, na wzniesieniu, mieścił się szyb wentylacyjny, bardzo podobny do tych transportowych zwykle kojarzonych z widokiem kopalń, choć o wiele od nich mniejszy.  Dalej był budynek, w którym dyżurował elektryk, do tego jakaś rozdzielnia i „sławojka” pomiędzy drzewami. Ot i tyle. Całość okalał mur z betonowych płyt, które niżej podpisany plus minus dwadzieścia lat temu malował mieszaniną cementu i wody dla nadania im świeżego wyglądu.
Tutaj zaś mamy widok z najwyższego wtedy i dziś (choć dziś o wiele mniej) rogu ogrodzenia szybu. Miejsce z którego robiłem wcześniejsze zdjęcie jest dokładnie tam, gdzie widać czarny punkcik przechodzącego ulicą człowieka.

Prawie w tych samych czasach oddział, w którym pracowałem remontował też drugą część ogrodzenia, wymieniając uszkodzone płyty, prostując słupki i oczyszczając ich otoczenie. Maszerowaliśmy na miejsce pracy co rano tą samą drogą przez las, a potem czekali na przyjazd dźwigu. Pracę kończyło się o 14:20 żeby zdążyć spokojnie wrócić na kopalnię i punkt trzecia odbić kartę na bramie.

Pamiętam, że jedynym znanym mi „mieszkańcem” Szybu Zachodniego był tutejszy elektryk pan W., starszy, bardzo oryginalny osobnik, który niczym Skarbnik żył swoim życiem niezależnym od wszystkiego, co działo się parę kilometrów dalej, czyli w centralnej części naszego zakładu.

Płyty widoczne na tej fotografii, to jedyny ślad po drodze, która prowadziła od bramy. Sam nie wiem ile taczek betonu i zaprawy po niej przewieźliśmy.

Po co nam był beton i zaprawa? Po drugiej stronie ulicy był basen. Nie taki prawdziwy, do kąpieli, ale przemysłowy. Basen ten składał się z dwóch części połączonych rodzajem progu po przekroczeniu którego woda przelewała się dalej. Na tym to progu budowaliśmy tamę, to znaczy dwa mury, pomiędzy którymi zamocowane było zbrojenie i miał być wlany beton. Trzydzieści sześć metrów sześciennych, gdyby kogoś ciekawiło. Na samym dole oczywiście były zawory o ile pamiętam zamykane i otwierane z góry.

Pewnego pięknego dnia, gdy mury i zbrojenie były już na swoim miejscu, a pozostało nam tylko dokończyć betonowanie, cała tama rozp… (rozpadła) się w drobny mak. Zapewne dlatego, że miała ledwie kilka dni, a betonu jak wspomniałem było 36 kubików. Tego, co przeżyłem walcząc z twardniejącą mazią i własnym zmęczeniem, a w towarzystwie całego chyba oddziału budowlanego nigdy już (jak widać) nie zapomnę.

Basenu dziś nie ma. Nie ma od lat. Pozornie przynajmniej.
Przypomina mi się cmentarz w filmie „Duch”. Tam przecież chytry przedsiębiorca przeniósł tylko nagrobki, a osiedle mieszkaniowe postawił wprost na grobach żeby było taniej. I tutaj jest podobnie, choć oczywiście nie groby skrywa ta ziemia, a…

No przecież „mój” basen!!!
Hurra!

Ta szara linia to jego krawędź.  Trochę dalej jest też „bunkier”, na którego górze stał nasz majster i popatrując to na rozlany beton, to na dojeżdżającą kolejną „gruchę”, to znów na mnie powtarzał w kółko:

-„No to teraz [tutaj moje imię] napisze w gazetce, że mur się walił, a J. tylko orzeszki wpier…!”

Heh! Nie napisałem tego. Wtedy.

Dziś sobie nie odmówię ;)


czwartek, 21 kwietnia 2011

Agata już tu nie mieszka

Zapamiętałem taki widziany kiedyś rysunek, na którym dwóch robotników układało płytki chodnikowe. Jeden je dopasowywał, a drugi podawał mu materiał… zdejmując te, które położyli wcześniej. Podpis brzmiał: Perpetuum Mobile. I choć wymowa tego obrazka była wesoła, bo przecież nawiązująca do sztucznego tworzenia sobie sztucznej pracy, to mnie nie wiedzieć czemu żart ten zakodował się w głowie jako bardzo ponure skojarzenie z przemijaniem.

Dlaczego? Ano dlatego, że będąc na jakimś konkretnym etapie swojego życia potrafimy przecież spojrzeć o krok do przodu przewidując co też może się nam przydarzyć i prawie tak samo umiemy cofnąć się spotykając np. znajomych z poprzedniej pracy, szkoły czy miejsca zamieszkania. Jesteśmy się w stanie przystosować, być gotowym na zmiany z jednej i powrót do przeszłości z drugiej strony.
 
A co, gdy przychodzi nam wyprzedzić swoje życie o dwa kroki albo o dwa się cofnąć? Wtedy już bywa różnie. Najczęściej tak, że grzęźniemy w piasku, na którym nikt jeszcze nie położył owych wyimaginowanych płytek albo też dawno już je zdjął.

Wykorzystując kilka dni wolnych od pracy (w mojej branży już tradycyjnie przypadających „na odwrót” niż u reszty świata) postanowiłem odwiedzić miejsce, w którym kiedyś pracowałem. Kiedyś bardzo kiedyś.

Dawno.

Nie wiem skąd nagle po latach pojawił się u mnie ten pomysł. Po prostu zapragnąłem ZOBACZYĆ, poczuć, wrócić, zażartować z czasem i przestrzenią odtwarzając w swojej głowie myśli sprzed wielu lat. Dotknąć.

Paradoksem takich podróży jest to, że najczęściej wyobrażamy sobie ludzi i miejsca, jako zatrzymanych w jakimś określonym stanie od chwili, gdy się pożegnaliśmy. Ania ma nadal 18 lat, Joasia 21, w sklepie za rogiem są lody cytrynowe, a fryzjer Marian narzeka na swoją Skodę…
Tyle, że to wszystko było dziesiątki lat temu. W innym tu i teraz.
Oni nie istnieją.
Przynajmniej nie TAM.

Wtedy:
Brama, portiernia na wysokiej konstrukcji z rur, zakurzony wielki plac i kolejka samochodów czekających na wjazd. W tle jakieś magazyny, bocznica kolejowa, ogromne góry drzewa i może jeszcze kilka pustych wagonów za płotem.

Dziś:
Market LIDL, parking, asfalt, trawniki. Na uboczu jakaś nieuprzątnięta kupka gruzu. Ani śladu przeszłości. Chyba, że się mocno wpatrzyć…


Przygotowywałem się. Oglądałem stare dokumenty, przypominałem sobie tajne i półtajne przejścia, wymyślałem alibi gdyby tak przyszło mi stanąć gdzieś oko w oko z ochroną (sic!) i wydawało mi się że to jak odegranie po raz setny tej samej scenki w teatrze. Potem sprawdziłem mapy, wyłączyłem komórkę i wsiadłem do autobusu. Wszystko na zimno, według planu. Idę dać prztyczka w nos mojej przeszłości. Zobaczyć, jaka jest dziś śmieszna, mała i niemodna.

I choć o wielu ludziach i miejscach mojej kopalni myślałem, to o tym jednym zapomniałem absolutnie. A gdy już za kolorowym marketem, którego nie powinno tu być zobaczyłem tak dobrze mi znajomy domek prawie pobiegłem przez łąkę i tory, aby tylko dotrzeć do niego jak najszybciej. Jakbym gonił ducha.

Bo to przecież jest duch.

 
Dawna ekspedycja kolejowa. Najkrócej mówiąc miejsce, w którym organizowano pociągi z węglem, po które „zgłaszały się” później lokomotywy z PKP. Byłoby dziwne gdyby funkcjonowała do dziś skoro sama kopalnia dawno przestała, ale jednak pomiędzy zamknięciem a tym…



***
Jest lato, upalne lato. Mam dziewiętnaście lat. Przyszedłem tu do pracy wespół z kilkoma kolegami z oddziału budowlanego. Dwóch pracuje na dachu wymieniając, poprawiając i uszczelniając dachówki, dwóch maluje, a jeden wraz ze mną filcuje tynki.
Mamy drewniane packi z grubym, chyba dwucentymetrowym filcem i tłustą zaprawę z dużą ilością wapna. Wcześniej skute i uzupełnione ubytki zacieramy tą zaprawą tak, aby tworzyły jedną całość ze starymi ścianami. Można to porównać do prostszej formy gipsowania.
Staram się jak mogę, bo dopiero co wywalczyłem podwyżkę i wepchnąłem się na wyjazd w delegację. Nie mogę zawieść swoich przełożonych.
 
Kilka tygodni, może krócej. Filcowanie, malowanie, remont dachu, pieców kaflowych, uzupełnienia glazury – wszystkiego po trochu. Cudownie, bo z dala od władzy, blisko sklepu i do tego w miłym, wesołym towarzystwie.
Na piętrze tuż nad nami pracuje jakaś Agata, z którą uparcie chce mnie wyswatać jeden z kolejarzy. Na parterze mój kolega po wypiciu... wypłaty chrapie za odsuniętą szafą. Słońce odbija się w szybach…
 
Takie piękne mamy lato.
 
Bardzo śmieszy mnie tabliczka zawieszona na sznurze ograniczającym podejście do budynku „Uwaga! Roboty na dachu!”, a ponieważ nikt nie rozumie, co tak mnie w niej bawi zasmarowuję wreszcie któregoś dnia igrek w pierwszym wyrazie i uświadamiam kolegom przyczynę swojej radości.
Przy końcowym odbiorze majster bierze mnie pod ramię. Niech pan mnie nie zawiedzie z tą delegacją teraz. Wstawiłem się za panem. Dostał pan drugą podwyżkę, a pracuje dopiero rok! Niech pan mi jakiegoś numeru nie wywinie!
Nie wywinę. Obiecuję.
 
Pamiętam ich twarze, miny, gestykulację. Stare cegły na murkach przed wejściem, sadzę z rozwalonych „kachloków” i herbatę z cytryną pitą o poranku.                                                                                                                                  

Po remoncie budynek aż pachniał świeżością.

Teraz będzie się nam tu o wiele milej pracować!

 

***
Jest kwiecień 2011 roku. Stoję pomiędzy zardzewiałymi na wpół rozkradzionymi torami, po których od lat nie przejechał żaden pociąg. Patrzę na ślepe, zamurowane okna, na zdziwionego gołębia spacerującego po gruzach, na dziurawy dach, zarwane stropy, opalone ściany. Zaglądam do pokoju, w którym zacierałem ściany…
 
Przecież to wszystko było naprawdę. Przecież to wszystko było ważne.

Przecież to wszystko…

Było.
Dawno.


 
===
 
Ciąg dalszy mojej wędrówki TUTAJ

wtorek, 19 kwietnia 2011

Autoagresja

Burzenie reliktów przeszłości lub budowanie fundamentów pod nowe nie jest tym, co Polacy, jako naród wykonują najlepiej. Już raczej specjalizujemy się w malowaniu. W domalowywaniu wąsów wciąż niestety bardziej niż w tworzeniu portretów.

Na historię i politykę można patrzeć różnie. Inaczej oceni je ekonomista, inaczej biznesmen, a jeszcze inaczej działacz związkowy czy dziennikarz. Zapewne też zachwyty profesorów zderzą się tu nieraz z przekleństwami robotników, ale czy w tym wszystkim, co złożyło się na nasze DZIŚ nie ma naprawdę niczego, co mogłoby ŁĄCZYĆ?

A jeśli nawet nie ma, to czy miarą odpowiedzialności za państwo nie powinno dla nas być stworzenie tego? Wyciągnięcie ręki do zgody?

Dwa razy w XXI wieku ja, dorosły mężczyzna metr osiemdziesiąt siedem miałem łzy w oczach za sprawą zdarzeń, które w żaden sposób nie wpływały realnie na moje życie. Pierwszy raz, gdy umierał Jan Paweł II i pięć lat później, gdy w Smoleńsku rozbił się polski samolot. Nie chodzę do kościoła od ćwierć wieku, nie stawiam choinki w święta, nie łamię się opłatkiem, ale płakałem, bo oprócz papieża umierał też w 2005 roku po prostu Dobry Człowiek i Wielki Polak. Tak samo w kwietniu 2010, gdy dowiedziałem się o tragedii na smoleńskim lotnisku nieważne było, że nigdy nie zagłosowałem i nie zagłosowałbym na Lecha Kaczyńskiego, ale to, że w sposób tragiczny zginął Prezydent Mojego Kraju i właściwie cały przekrój ideologiczny jego współczesnej sceny politycznej. To są miary wyższe niż wybory czy procenty poparcia.

Oglądając wczoraj dwie demonstracje w Krakowie, wysłuchując argumentów obu stron, przyglądając się zaciętym minom, dramatycznym, a niejednokrotnie absurdalnym transparentom jest mi jako Polakowi wstyd za jednych i drugich.  Zjednoczeni w rozpaczy rok temu i pokazujący światu oblicze narodu pełnego ematii dziś na nowo psujemy wszystko co tylko mogłoby sprawiać wrażenie zgody. To samo zacietrzewienie, to samo uparte dzielenie, które doprowadziło rok temu do „Polski Tuska” i „Polski Kaczyńskiego” jako jedyne przetrwało smoleńską katastrofę i ku rozpaczy każdego rozsądnie myślącego patrioty żyje i ma się dobrze.
 

czwartek, 14 kwietnia 2011

(CC)CP


Cyfrowy Polsat zadarł ze mną jakiś czas temu, gdy ustami, a raczej klawiaturą swoich pracowników odmówił mi prawa do wymiany dekodera na lepszy we własnym zakresie. Pokrótce rzecz ujmując chciałem zmienić dekoder standardowy na taki z twardym dyskiem nabywając go od prywatnej osoby – byłego abonenta tego samego operatora. Sprzęt miał logo, pochodził z jak najbardziej oficjalnej dystrybucji, ale dla CP (coś mi się skojarzyło, ale nie napiszę) był ciałem obcym. Proponowano mi przepisanie umowy i tym podobne atrakcje. Mniejsza z tym. Całość tej historii już tu opisywałem. KLIK!


Drugie starcie dotyczyło prawie tej samej sprawy. Otóż Polsat zaznacza w swoich umowach, że po zakończeniu współpracy nadal można użytkować dekoder wraz z kartą dekodującą, jako odbiornik programów FTA (niekodowanych – bezpłatnych) z Hot Birda. Kupiłem zatem któregoś zimowego dnia za niesamowitą kwotę 7 złotych używany dekoder Echostar 616 wraz z kartą, aby dowiedzieć się, że… (oczywiście!) muszę przepisać umowę. Proszę zwrócić uwagę na niedorzeczność tej sytuacji. Ktoś, kto nabył ów sprzęt stał się jego właścicielem „na zawsze”, bez konieczności zwrotu w razie rozwiązania umowy itp. (Wiem co mówię, bo tak właśnie miałem z własnym) Umowa wygasła czy też została rozwiązana po kilku latach. Logicznym jest, że zgodnie z odpowiednim jej paragrafem można dekoder użytkować w tej sytuacji tylko do oglądania programów darmowych. Niektórym to wystarcza. Mnie również w połączeniu z zapasowym 14 calowym telewizorkiem i drugą anteną od lat zalegającą w garażu wystarczyłoby w zupełności. W końcu "normalną" satelitkę mam i bez tego. Ale nie. Polsat chce umowy! Umowy, której nie ma.

Nonsens do kwadratu. Dostaję sprzęt na własność i nie mogę nim dysponować wedle swojej woli!
Permanentna inwigilacja!



Trzeci raz zabolał mnie najbardziej. Oto dekoder mój prawowity wziął sobie i spłonął. Być może ze wstydu za swych mocodawców.
Jego światełko niczym oko Terminatora w zetknięciu z prasą hydrauliczną uruchamianą zgrabną rączką Sary Connor któregoś dnia bezpowrotnie zgasło.

Zadzwoniłem do Biura Obsługi szykując się na najgorsze. A tu nic z tych rzeczy. Pani miła nad wyraz powiadomiła mnie, że „tego” się nie naprawia, "to" się wymienia.
No to ile?
Jeden złoty!


Wymiana dekodera kosztuje 1 zł (tym razem jest to użyczenie, nie zakup), przy umowie bezterminowej i odpowiednio 29 lub 99 zł przy umowach terminowych zależnie od czasu ich trwania do awarii i terminu zakończenia po niej. Prawda, że to miłe dla ucha? Może jednak jestem dla Polsatu zbyt surowy?



Nie jestem. Dekoder owszem jest za złotówkę ale jako bonus musimy podpisać umowę na dwa i pół roku!!! Czy to nie hmm… irytujące? Zwłaszcza gdy się zaczęło dzień z umową bezterminową i trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia?



Podsumujmy. Przychodzę do salonu ze sprzętem, który się zepsuł. Oczekuję bądź wymiany na coś podobnej klasy bądź też naprawy, nawet na mój koszt, a dostaję sprzęt na wypożyczenie oraz „obrożę” na dwa i pół roku. Aż strach myśleć, co każą mi podpisać gdyby tak ten teraz się popsuł.



Tymczasem jednak napiszę sobie (znów) do UOKiK-u.

środa, 13 kwietnia 2011

1000 spraw. Jedna Idea

Jestem zbiegiem. Łowną zwierzyną. Nigdzie i nigdy nie mogę się czuć bezpiecznie. ONI śledzą każdy mój krok… Są coraz bliżej.

Wtorek 09:12
Loguję się na stronie Orange.
„Sprawdź jaką wyjątkową ofertę przygotowaliśmy dla Ciebie!”
Nie.
„Nawet 40% darmowych minut więcej dla abonentów ze stażem wyższym niż 4 lata!”
Nie.
„Smartfony z aparatem 5 mpix czekają!”
Pozwólcie mi odejść! Pozwólcie!
„Gigabajty transferu i setki sms-ów, darmowe numery, ubezpieczenie gratis!”
Litości!
Come to daddy
Nieeeeeeeee!!!


Wtorek 14:49
Pan z salonu Orange w Silesia City Center.
-Dzwonię w sprawie przedłużenia umowy z Orange. Zapraszam pana do naszego salonu, aby omówić szczegóły. Oczywiście wie pan, gdzie jest Silesia?
-Wiem.
-To bardzo się cieszę. Możemy porozmawiać kiedy panu wygodnie, nawet do dwudziestej pierwszej.
-Nie chodzę do marketów. Nie moja bajka.
-Yyyy… Nie pana… okolica? No to gdyby coś tylko proszę pamiętać.

Pamiętam.


Środa 12:49
Pani z salonu Orange na 3 Maja.
-Dzień dobry. Dzwonię do pana w sprawie przedłużenia umowy z Orange!
Żywcem mnie nie weźmiesz!
-Może zaproponuje mi pani jakiś telefon, a ja się zastanowię?
-Po szczegóły zapraszam do salonu. Tam może pan wszystko zobaczyć i wszystkiego dotknąć.
(Żebyś nie żałowała tych słów!)
-Możemy się umówić żeby pan nie musiał stać w kolejce.
-Raz na dwa lata mogę postać. Spokojnie.
-No to czekamy.

CZEKAJĄ…

Środa 13:42
-Dzień dobry. Telefonuję do pana biura oferty Propozycja i zapraszam do przedłużenia umowy z Orange...

Środa 14:45
-Witam! Zapewne wie pan, że może od dziś przedłużyć umowę w naszej sieci?
-Zauważyłem…
-Wspaniale! A zatem pozwoli pan że zaproponuję panu następujące warunki…
-Jest pani czwarta.
-Słucham???
-Jest pani czwartą osobą która dzwoni do mnie w tej sprawie w ciągu ostatniej doby!
-Aha…
-Aha.

Środa 15:59

Sms.

"Teraz w ofercie Zetafon Samsung 3530 od 1 zł. Zapraszamy do Centrum Orange Katowice ul. 3 Maja..."


 Dopadną mnie. Czuję to.


-----------------

Wszystkie dialogi są autentyczne!

niedziela, 10 kwietnia 2011

10 kwietnia

Urodziłem się w Polsce, która nie była państwem wolnym. Urodziłem się i dorastałem w Ojczyźnie, w której obchodzono narzucone lub sztucznie stworzone święta, czczono twórców i wykonawców obcej ideologii, fałszowano historię, gnębiono opozycję i decydowano o wszystkim za mnie.

To nie był dobry kraj.

Ale to też była Polska.
I też jak tą dzisiejszą ją kochałem, bo mimo wszystkich wad, nonsensów, kłamstw i braków była moim domem.

W 1989 roku dano mi inną Polskę. Wolną i niepodległą. Z prawdziwym godłem i historyczną nazwą, z wolnymi wyborami i pełnymi półkami w sklepach. Dano mi Polskę, o jakiej nie tylko moi rodzice, ale nawet ja nigdy nie śmiałbym marzyć.

Dano mi.

Nie musiałem walczyć na barykadach, nie musiałem rzucać kamieniami w zomowców, nie musiałem nawet przez chwilę wziąć na siebie tej odwagi i tego ryzyka, jakie podejmowało tyle pokoleń przede mną. Wszystko, czego ta nowa, już także moja Polska oczekiwała i oczekuje, to to żeby być jej dobrym obywatelem, uczciwym, myślącym i aktywnym. Wiernym, szczerym i samodzielnym. I dopiero gdzieś na końcu tej listy także; gotowym do poświęceń.

Nie muszę ryzykować, walczyć, bać się. Zdjęto to ze mnie.
Czy wobec tego tak niewiele i tak wiele zarazem jak PAMIĘTAĆ jest dziś dla mnie zbyt dużym wyzwaniem?
Pamiętać i doceniać. Doceniać i szanować. Szanować i kontynuować. Być dobrym człowiekiem i dobrym Polakiem. Każdego dnia i w każdej sytuacji.

Rok temu, 10 kwietnia w tragicznej katastrofie zginął Prezydent Lech Kaczyński z małżonką i osobami towarzyszącymi, zginął były prezydent Ryszard Kaczorowski, zginęli przedstawiciele Sejmu i Kościołów, zginęli moi Rodacy.

Przez ich śmierć miliony ludzi na całym świecie usłyszało po raz pierwszy także o innej tragedii, jaką była zbrodnia katyńska. Dobitniej od pisarzy i filmowców, od dziennikarzy i historyków, wykrzyknikiem swojej śmierci zwrócili uwagę także na tamtą.

W taki dzień jak dzisiejszy, aby być dobrym Polakiem wystarczy tylko PAMIĘTAĆ.

Pamiętać i doceniać.
Doceniać i szanować.
Szanować i kontynuować.


------------------------------------------


sobota, 9 kwietnia 2011

Bonnie and Clyde

Jak to już parokrotnie wspominałem bywam częstym gościem pewnego serwisu aukcyjnego realizując tam zakupy przeróżne nie tylko dla siebie, ale i czasem znajomych i o ile pogodziłem się już z faktem, że cudów nie ma,  to jednak pomysłowość albo raczej brak skrupułów niektórych sprzedających przeraża mnie nieodmiennie.

Para sprzedaje komputer. Ona dziennikarka, miła w obyciu, nazwisko bez problemu znajdywane w Google, on informatyk. Kontakt idealny, kultura bez zarzutu, cena atrakcyjna.  Po wymianie kilku maili uzgadniamy miejsce spotkania. Oczywiście pojawiają się punktualnie, a nawet przed czasem. Uśmiech, swobodna rozmowa, żarty. Przedmiot sprzedaży błyszczący nowością (???), opakowany w folię i oryginalny karton.

"Komputer był czyszczony w środku, tak że wszystko jest jak spod igły" - stwierdza Pani Sprzedająca.
Pan Sprzedający ochoczo potwierdza.

No to może sprawdzimy?

Voila!



czwartek, 7 kwietnia 2011

Wall Street

Pewien mój znajomy zmienia pracę. Wybiera się do jednej z firm specjalizujących się w sprzedawaniu ludziom rzeczy niekoniecznie im potrzebnych za niekoniecznie adekwatne do wartości pieniążki. 

Rozmawialiśmy przy okazji o mechanizmie takiej sprzedaży i w związku z nim o moralności, jeśli można użyć tak wielkiego słowa samego sprzedającego, czyli potencjalnie między innymi owego znajomego w nowej roli.
Usłyszałem słowa proste, a jednak dobitne.

„Jeżeli zarobię tyle, że będę mógł żyć tak jak chcę i tak jak marzę, to co za różnica czy robiąc przecież coś legalnego będę świadom, że naciągam klienta na chłam?”

Mocne. Na pierwszy rzut oka (i ucha) brutalnie prawdziwe. Sprzedaż jest zgodna z prawem, towar także, a że jego wartość, (bo tu tkwi kruczek) nijak się ma do ceny, to już problem klienta. Ja idę dalej.

Zdarzają mi się takie rozmowy po których zapada w pamięć jedno zdanie, konkretny pogląd, jakaś ściśle wymierzalna emocja. Tak jest i w tym przypadku. Te kilka słów o "odłączalnej" moralności skłoniło mnie do szerszego przemyślenia kwestii gry fair w codziennym życiu.

Niewiele jej znalazłem, zapewne dlatego, że przez każdego jest inaczej definiowana. Moim zdaniem mieści się w niej i płacenie abonamentu RTV, o którym niedawno pisałem i oddawanie przysłowiowego już grosika w sklepie i nawet zachowywanie dla siebie czegoś, co ktoś mówi nam w sekrecie. Mówiąc krócej jest to według mnie dokładnie wszystko, co sprawia, że z ludźmi z którymi nie musimy walczyć nie walczymy.  

Ciężko, ale miło być uczciwym. Inna sprawa czy ktoś może powiedzieć, że jest takim ZAWSZE i bezwarunkowo. Ja z pewnością nie mogę, bo bym skłamał, a nie kłamię, gdyż takie mam zasady (proszę, jaka piękna kwadratura koła).

Gdyby w tej ogólnej uczciwości chodzić miało wyłącznie o kontakty handlowe i inne oficjalne, to może i dałoby się z tym żyć, bo wiadomo, raz się przegra, raz wygra, ale sądzę, że może i częściej stajemy przed dylematem „grać czy nie grać” w sferze najzupełniej prywatnej, bardzo szeroko rozumianej zresztą, czego efektem w wersji hard bywają rozbite małżeństwa, niekochane dzieci, zostawieni samym sobie rodzice i katowane za nasikanie na dywan zwierzaki. W wersji soft to mogą być choćby czyjeś łzy. Łzy kogoś, kto okazał się głupi (?), bo nam uwierzył, a przecież wiedział…

 „Zebranie się przedłużyło.”
„Tęskniłem, ale nie mogłem zadzwonić.”
 „Nikomu tego nie powiem.”
„Jestem pierwszym właścicielem.”
„Będę tam. Słowo.”
„Nie posiadam innych dochodów."
 „Oczywiście, że pamiętam.”
 „Nie zostawię cię w chorobie.”
„Zawsze mówię prawdę.”
"Kocham Cię"

etc.

Wnioski?

Może właśnie tak trzeba? Może tak ma być?

Gryźmy więc, kopmy, przeciskajmy się łokciami. Omijajmy przepisy, żerujmy na naiwnych, zostawiajmy słabych, chorych i przegranych. Idźmy do przodu. TKM!

Wieczorem w zaciszu własnej łazienki zapłaczemy sobie jaki to świat jest wredny.
A od rana zaczniemy uwredniać go bardziej.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Ślązak w dyskoncie

Satyryk by być zauważonym, a przede wszystkim skutecznym powinien umieć przerysowywać pewne ludzkie przywary w sposób, który zwróci na nie uwagę. Prawie tak samo postępuje pisząc swój tekst dziennikarz czy program wyborczy polityk. Obaj czasem muszą „przestrzelić”, aby choć część sedna sprawy została w naszych głowach. I my, obserwatorzy ich wszystkich powinniśmy wyłapywać te właśnie przerysowania, aby wyłuskać z nich to, co ważne i prawdziwe we właściwej formie i wymiarze. To chyba jest miara dojrzałości zarówno widza w kinie czy teatrze jak i obywatela w polityce.

Jarosław Kaczyński od kilkunastu dni jest na ustach i klawiaturach połowy Polski najpierw za sprawą swojej niefortunnej wypowiedzi o zakupach w Biedronce, a ostatnio za dokument, w którym jego partia zasugerowała, iż tzw. narodowość śląska jest de facto „zakamuflowaną opcją niemiecką”.  Proszę zwrócić uwagę, że obydwie kwestie oceniane są dziś w oderwaniu zarówno od całości, z której pochodzą, jak i od meritum problemu, który moim przynajmniej zdaniem został celowo, choć z pewnym brakiem wyczucia przerysowany.

Tea time

Nie przypominam sobie abym popierał PiS czy któregoś z braci Kaczyńskich w jakimkolwiek momencie ich kariery politycznej. Nie skłamię także stwierdzając, że wiele osób z kręgów „okołopisowskich” śmieszy mnie bądź przeraża swoimi wypowiedziami czy stosunkiem do przeciwników politycznych, ale tutaj, w tych konkretnych sprawach przy dość mocnych i oczywistych zastrzeżeniach do formy muszę jednak PiS-owi właśnie czy też dokładniej jego prezesowi przyznać częściową rację. To dosyć ciekawe uczucie u kogoś, kto tą stronę sceny politycznej ocenia ostatnimi czasy nader krytycznie. Skoro jednak powstało, to powinno zostać opisane.

A więc temat pierwszy, czyli o „biedakach z Biedronki”. Uprzedzając czyjąkolwiek obrazę informuję, iż połowa zawartości mojej lodówki stamtąd właśnie pochodzi, co w zestawieniu z moim zeznaniem podatkowym już wystarcza by prezesowi Kaczyńskiemu przytaknąć, ale spróbujmy jednak ciut głębiej i ciut poważniej.

Czy Jarosław Kaczyński miał na myśli akurat portierów upijających się herbatą po 1, 90 zł za sto torebek? Przecież nie działał w imieniu konkurencyjnej sieci, a powiedział to, co wiele znanych mi prywatnie osób potwierdza na co dzień.
Kto z nas z własnej woli kupuje towary de facto bezmarkowe, gdy mógłby droższe i lepsze? Nikt. Czy zatem nie jest to tak, że mogąc wybrać pomiędzy Delicjami na przykład za 3, 60 zł paczka, a teoretycznie identycznymi ciastkami po 3, 70 za dwupak kupuję te drugie gdyż na dwie paczki oryginalnych musiałbym pracować godzinę? Ależ tak właśnie! Czy w związku z tym jest ten wybór efektem mojego kaprysu czy też biedy, która w ustach pana Kaczyńskiego tak zabolała co niektórych? Niestety, tu również prawidłowa jest odpowiedź be.

Można oceniać różnie sam pomysł „posłania prezesa na zakupy” w trakcie których wyraźnie sobie nie radził, ale chciał on jak mi się wydaje zwrócić uwagę na to jak duże mogą być obciążenia finansowe związane z czymś tak podstawowym jak produkty żywnościowe, które każdy chyba kilkakrotnie w miesiącu nabywa. I nie całkiem tak jakby chciał – zwrócił.

Do momentu zresztą, gdy rzecz cała sprowadzała się do oceny autentyczności i sensu wizyty PiS-owskiej wierchuszki w spożywczaku trzymałem stronę „reszty świata”, ale gdy przyciśnięty do muru Kaczyński wspomniał o „biedakach z Biedronki”, a wokół zawrzało, niespodziewanie sam dla siebie stanąłem w swoich poglądach po stronie prezesa.

Czy zatem nie obraża mnie nazwanie biedakiem? Ani trochę. Obraża mnie to, że ktoś płaci mi grosze, wtyka śmieciowe umowy i uznaje za coś równie ważnego jak biurko w spisie inwentarza, a że w efekcie tego wszystkiego trafiam do akurat takiego sklepu i dokonuję akurat takich zakupów jest tylko dalszym ciągiem tego stanu rzeczy. I tu tkwi sedno.

Tak. Byłem wściekły, gdy rzucili się mnie bronić dziennikarze i handlowcy różnej maści, zgadza się, krew mnie zalewała, gdy socjologowie wraz z socjolożkami jęli na wyścigi zachwalać zakupy w dyskontach, jako wolny wybór i prawie efekt rosnącej zaradności rynkowej szarego Kowalskiego. A działo się tak dlatego, że przemawiała przez nich, być moze nieświadomie, obłuda. Coś, czego nie znoszę.

Ci sami dziennikarze milczą o tym, że w 2011 roku ktoś może jeszcze zarabiać miesięcznie 650 albo 800 złotych netto, ci sami obrońcy nie biją w tarabany, gdy „biedakom Kaczyńskiego” wciska się zlecenia i „dziełka” za psie pieniądze i we własnym ubraniu, bo tak taniej. Nie, tam ich nie ma.

Przyleźli tutaj żeby pokazać, że herbata po 1, 90 to pychota, którą wybieram jako znawca rynku i doświadczony, choć skromny przedstawiciel kapitalizmu.

A ja robię to, bo na tyle tylko mnie stać!


----------------- 


Chaja jak pieron

Taki tytuł pojawił się na ekranie TVN-owskich Faktów, jako ilustracja skierowania przez PO wniosku do prokuratury przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu za użyte w tekście „Raport o stanie Rzeczypospolitej” porównanie wyboru narodowości śląskiej do wybrania „opcji niemieckiej”.

Może na początek zacytuję ów pechowy akapit.

„Istnieje wiele przesłanek, by twierdzić, że kategoria Narodu nie jest podnoszona w programach i zasadniczych wystąpieniach przedstawicieli PO, choć mówi się tam o Polakach czy pozycji Polski. Z drugiej strony, PO w swoim przekazie mocno podkreśla znaczenie regionalizmów, czego szczególnym przykładem jest ostentacyjne akcentowanie przez Donalda Tuska swojej kaszubskości. Niedawno umieszczono, wbrew wyrokowi Sądu Najwyższego z 2007 roku, narodowość śląską w spisie powszechnym. Sąd Najwyższy słusznie bowiem wywiódł, że historycznie rzecz biorąc, niczego takiego jak naród śląski nie ma. Można dodać, że śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej. W PO nie budzą protestu postawy jawnie antypolskie, wręcz obrażające Polaków. Przykładem jest choćby długotrwała obecność w tej partii Kazimierza Kutza, którego publicystyka w wielu wypadkach jest jadowicie antypolska. Ważny jest też stosunek do Ruchu Autonomii Śląska, którego członkowie kandydowali z list PO, mimo że ta formacja jawnie odcina się od polskości. Jej szef Jerzy Gorzelik mówi wprost: jestem Ślązakiem, nie Polakiem, Polska nie jest dla mnie najważniejsza.”  

Koniec cytatu.

Proszę zwrócić uwagę, że cały dokument ma ponad sto stron, a zaistniał w świadomości medialnej tylko dzięki temu fragmentowi, który pozwoliłem sobie zacytować powyżej. Niezależnie od jego oceny, a może być ona różna, uważam, że jest to dla całości wysoce krzywdzące, bo przenosi negatywny wydźwięk jakiejś części na resztę pracy w większości ogółowi nieznanej. Skoro jednak wojna toczy się o śląskość właśnie to przypatrzmy się i jej. Jako Ślązak myślę że mam tu pełne prawo do własnych ocen.

Pierwszy rzut oka – sprzeciw. Pisane to jest tendencyjnie, ostro i zbyt ocennie, ale gdy się wczytać, wyłagodzić i przeanalizować otrzymujemy być może nie tyle stan rzeczy ile pewien głos w sprawie, która powinna być ważna dla każdego.

Odrzucam zdanie o śląskości, jako zawoalowanej „opcji niemieckiej”, bo jest absurdalne gdy czytać je dosłownie, ale jak wynika z reszty tego fragmentu tekstu nie o dosłowność chodziło autorom, a o zrównywanie śląskości jako takiej z przynależnością do odrębnego narodu. I tutaj już mamy problem.

Wspominałem na tym blogu o pewnej organizacji promującej się (?) m.in. hasłem „Stop wariatom z centrali!”, (obecnie już jakże innym: „Autonomia to sprawdzona droga!”) które to hasło mnie osobiście, jako polskiego obywatela obraża, a nadto tolerującej na swoich forach (przynajmniej w czasie publikacji tamtego wpisu) głosy tyleż czasem agresywne, co absurdalne. Pisałem o tym wtedy i piszę dziś, bo o ile sama działalność takiego ruchu i krzewienie przezeń ducha śląskiej odrębności kulturalnej czy językowej są czymś ważnym i potrzebnym, o tyle budowanie (?) zrębów narodu na niechęci do „innych” jest już wysoce nie na miejscu.

Niemieckość w śląskości? Trudna kwestia. Paradoksalnie potwierdzająca jak daleka droga dzieli odrębność od narodowości. Zgadza się, są pewne akcenty niemieckości, moim prywatnym zdaniem wstawiane jako plomba tam, gdzie samej śląskości by brakło. Nie bardzo np. rozumiem proporczyki czy naklejki z napisem Oberschlesien zamiast (i owszem, dlaczego nie) Gurny Ślunsk. Ale to drobiazgi. Rzecz idzie o wymowę całości. A wymowa ta bywa bardzo różna, jeśli poza stronami powiedzmy "głownego nurtu" odwiedzi się także inne podobnej treści, a przede wszystkim wczyta w ich zawartość. A więc o niemieckości pojawiającej się czasem gdzieś w tle można dyskutować, choć na pewno nie jest ona automatycznym wynikiem deklarowania się przez kogokolwiek Ślązakiem. Dla mnie i myślę, że po części także dla autorów dyskusyjnego dokumentu bardziej ważne jest jednak to, o czym wspomniałem wcześniej – budowanie odrębności na niechęci.

Przykład? Służę.
To tylko głos z forum. Naturalnie nie musi się z nim zgadzać redakcja danej strony, w porządku, ale on tam nadal jest. I nadal jest czytany. A zatem zostaje w umysłach i kojarzy się z danym serwisem.

Pora wrócić do tematu.
Nie zgadzam się bezkrytycznie z ujęciem sprawy śląskości w dokumencie PiS i z pewnością nie uważam Ślązaków za „krypto Niemców”, ale z drugiej strony (znów) podkreślam, że poprzez wgrany schemat „Kaczyński plecie bzdury” zamiast dyskutować o ważnym i niewątpliwie trudnym problemie zamykamy się w wojence na słowa (pewien dziennikarz nazwał dziś PiS „skinami w garniturach”), która do niczego poza chwilową rozrywką nie prowadzi. Znów jak tydzień temu „biedronkowiczów” tak teraz Ślązaków wszyscy nagle bronią i kochają. Bo zły prezes chce ich zjeść.

Proszę wybaczyć zestawienie tych dwóch kwestii, ale niezależnie od tego czy robi się zakupy w tanich sklepach czy też szczerze wierzy w odrębność narodową swoją i swoich bliskich trzeba być bardzo naiwnym by liczyć na takich obrońców. 
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.