Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 28 listopada 2010

czwartek, 25 listopada 2010

Późne rokokoko

No więc tak. W zasadzie to podobno jestem kobietą. Trudno. Zdarza się w najlepszej rodzinie. Ale zacznijmy od początku.

Moja firma zorganizowała szkolenie z zakresu komunikacji międzyludzkiej i takich tam pokrewnych. Wszystko się zgadza. Pokrewny byłem już na pół godziny przed szkoleniem, kiedy to okazało się, że nagły atak śnieżycy zbiegł się z awarią czegoś, co nieco na wyrost nazywane jest właśnie komunikacją, pod postacią tramwaju.

W czasie gdy przymarzając do wiaty przystankowej na środku mojego miasta zbierałem z konieczności od wszelkich przemieszczających się w moim pobliżu osobników ulotki szkół językowych, tanich kredytów oraz odpierałem ataki gościa chcącego nie wiedzieć na jakiej podstawie zakupić ode mnie zegarek męski pozłacany, przemknęło mi przed oczami całe moje życie z naciskiem na ostatnie (?!) pół godziny w którym to kierując się swoim przerośniętym ego podjąłem decyzję nie(u)brania czapki.  Poczułem, że jeszcze chwila i ulegnę hibernacji. Nawet lektura czterdziestu dwóch egzemplarzy darmowej gazety, które (proszę wybaczyć) wcisnął mi gościu zajmujący się dystrybucją tejże, nie rozgrzała moich szarych komórek, najprawdopodobniej z racji dość dużych wolnych przestrzeni, jakie się między nimi znajdują, a na których istnienie niedwuznacznie wskazuje przebieg mojego ciwi.  

Dopiero nieznany mi  bliżej nieletni uczepiony mojej nogawki i drący się wniebogłosy: Mamo! Mamo! Bialy miedźwiedź! Zlub mi fotę! Plosem! przywrócił mi jako taki kontakt z rzeczywistością.  Spojrzałem przed siebie na tyle, na ile umożliwiała mi to burza śnieżna i wydałem okrzyk: Esss! który w mojej temperaturze oznaczał po prostu: Jest! Zobaczyłem go!

Był długi, czerwony, niedomyty i stał. Jak to tramwaj.

Pobiegłem odrywając w tak zwanym międzyczasie od swojej zelówki przymarzniętą płytę chodnikową i przy akompaniamencie krzyków nieletniego: Mamo! Ucieka! Scelaj! weszłem. Wiem, że mówi się wszedłem, ale nie na takim mrozie. A więc jak wyżej.

Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte podszedłem (podeszłem?) do ZUSowi ducha winnej staruszki i nie siląc się na elokwencję tudzież inne sformułowania niespotykane w tabloidach pokazałem swój ten, no, pasek z wypłaty. Ustąpiła mi miejsca bez słowa. Tramwaj ruszył.

Szkolenie było w Chorzowie, mieście w którym roku pańskiego 1987 spuszczono mi wpie… (przemówiono do rozumu) za podejrzenie kibicowania przeze mnie tamtejszej drużynie piłkarskiej. Czynu tego dokonali podówczas moi krajanie z Katowic, którzy jak ja przebywali tam przypadkowo. Jak to mówią, jak ktoś ma pecha to mu i Biedronce kasy nie starczy, ale ja nie o tym.

W trakcie burzy śnieżnej o której już mówiłem nastąpiło przesunięcie czasu, a dokładniej upłynęło cirka około mniej więcej w przybliżeniu pół godziny lub góra trzydzieści minut. Tym sposobem ja, mający ilość wiosen odwrotnie proporcjonalną do dochodów, a dochody do masy BMI stałem się znów uczniakiem pędzącym do szkoły jak za czasów ogólnie mówiąc odległych. Ale nic. Biegnę. Biegnę na tyle na ile można użyć tego słowa w stosunku do mojej osoby naturalnie, co w praktyce oznacza szybkość kulawego ślimaka przemieszczającego się po papierze ściernym i myślę (na tyle, na ile można użyć tego słowa itd.) co też powiem nauczycielce.

Z grubsza ustaliłem, że Talibowie zaatakowali tramwaj w okolicach Wesołego Miasteczka i zmusili nas do wypełniania deklaracji członkowskich PIS-u i to na mrozie. Stąd sytuacja jak widać na załączonym obrazku. Koszmar z ulicy Wiązów, że zacytuję moją położną.

Tak więc plan był. Obiekt zlokalizowałem. Drzwi otworzyłem.
I miałem reset. (Nie, nie chodzi o to że coś zjadłem niedobrego)
Przede mną, oprócz stada cieciów, jak się w kręgach środowiskowych określa pracowników ochrony, stała ONA.

Pani wykładowczyni.

Uuuuaaaaaa...

Padłem (buty mam śliskie).
Powstałem.
Usiadłem.
Oniemiałem.

Bo oto, o czym przecież marzy każdy od lat ośmiu do osiemdziesięciu ośmiu dowiedzieć mieliśmy się czym różni się kobieta od mężczyzny.
Wyjąłem inhalator.

Mózgiem.

Schowałem.

Say what?!

Mózgiem. W skrócie okazuje się, że różnią się mózgiem i od razu uprzedzam, że moja prywatna teoria głosząca iż jedno z nich organu tego nie posiada wzięła nomen omen w łeb.
Okazuje się, że mózg mają wszyscy.
Przyznaję, że sporo to wniosło nowego do opinii o moich kolegach, których zwierzeń słuchając mógłbym podejrzewać o wiele różnych organów nietypowych, ale akurat z mózgiem jakby mało spokrewnionych…

Dalej.

Zrobiliśmy sobie test. Nie żeby coś, skąd. Psychologiczny.
Okazało się, że w 70% procentach jestem babeczką.
Ale mało tego, jak mówi mój szwagier po drugiej butelce, nie dość, że sam jestem kobitą, to jeszcze jaką, skoro jedyna autentyczna otrzymała wynik 50/50!? A samiec alfa był jeden na dwudziestu chłopa (?), przy czym i tak go zdyskwalifikowali, bo to gościu od cateringu był, tylko struł się sałatką i został z poprzedniego szkolenia.

Apropoz.
Był catering, a jakże. Podano kotlet.
Jak już zgiełk bitewny ucichł i obandażowano rannych okazało się, że kotletów jest więcej niż jeden, co znacząco uspokoiło atmosferę. Były też ziemniaczki, buraczki i kawa z herbatą (osobno). Ten aspekt szkolenia, obok dołeczków pani prowadzącej podobał mi się najbardziej.

Na koniec (to znaczy do ręki, ale tak się pisze) dostałem dyplom. Drugi w moim życiu po tym z wilkiem i zającem za ukończenie przedszkola w czwartym podejściu.

No i siedzi mi teraz w głowie te 30 procent.
GDZIE ONO JEST?

Zastanowię się nad tym jak się umaluję. Całuski!

;)

środa, 24 listopada 2010

Tap Madl czyli teoria względności

Otrzymałem kilka dni temu maila, w którym znajomy najwidoczniej liczący się z moją opinią pytał czy mogę polecić mu jakiegoś wartościowego, przyzwoitego polityka zasługującego na głos w niedzielnych wyborach.  Takie proste pytanie, a przyznam, że zbaraniałem. Bo kto to jest wartościowy polityk? A raczej jak ową wartościowość klasyfikować?

Ma mieć znane nazwisko czy może lepiej duże doświadczenie? Powinien być bardziej zachowawczy czy z lekka rewolucyjny? Tak zwany rzetelny fachowiec czy raczej pasjonat amator? Z już dokonaniami czy tylko dopiero z zamierzeniami?

Zbiegło się to moje zbaranienie z innym jeszcze człowiekiem i inną kwestią. W dość burzliwej momentami dyskusji z pewnym emerytem na tematy różne, usłyszałem w pewnym momencie stwierdzenie: "Pokaż mi swój portfel, a powiem ci, kim jesteś", które miało w zamyśle autora znaczyć „oceniam człowieka po jego zaradności”.
Początkowo pomyślałem: słusznie, ale po chwili naszły mnie wątpliwości. Czy zaradność jest, a raczej czy może być wprost przekładana na stan czyjegoś konta? Czyż nie istnieją bogaci niezaradni i zaradni z tysiącem na wypłatę? Czy wreszcie można samym tylko kryterium zaradności mierzyć de facto wartość ogólną danego człowieka?

Łącząc zaś słowa obu wymienionych wcześniej panów: Jak się ma owa zaradność (z naciskiem na zaradność finansowo gospodarczą) do wartości polityka właśnie? Czym my, wyborcy mamy się kierować oddając na niego swój głos? Ha! I jeszcze: czy oceniać można ich tak samo jak oceniamy „zwykłych” ludzi wokół czy też jest to kategoria zupełnie inna? Jak to wszystko jeść żeby nie stanęło nam (po wyborach) w gardle?

Cóż, pozwolę sobie tutaj na małą dygresję. Dzieci oceniają działania dorosłych najczęściej, jako absolutnie przemyślane, pewne, skuteczne i jednorodne. Dorośli też.
By tak chcieli.
Ale to niemożliwe.
Czasem ciesząc się z jednego sukcesu popełniamy przy jego okazji sto błędów, z których części nigdy zapewne nawet nie dostrzeżemy. Nie ma więc decyzji ani tym bardziej ludzi stuprocentowo pewnych. Koniec dygresji.

A zatem polityk. Jaki ma być? Jaki powinien być?

Nijaki.

Każda ocena polegająca na kwestiach, o których powyżej wspominam będzie zawsze mniej lub bardziej chybiona, będzie też mocniej lub słabiej zaburzona wpływem mediów, propagandy partyjnej czy nawet ocenami innych ludzi. Przez to do prawdy przebić się nie zdołamy, a nawet gdybyśmy to zrobili to i tak prawda bez tego brudu wokół również będzie nieprawdziwa (sic!), bo przecież sztucznie oczyszczona. 

Spoglądam na stronę promującą pewnego człowieka, który na haśle „pokaż mi swój portfel, a powiem ci, kim jesteś” mógłby z miejsca awansować na czołówki rankingów, gdyby od tego tylko bycie tam było zależne.
A zatem jest zaradny.
Jest też niewątpliwie wykształcony, ułożony, ustawiony, doświadczony, przystojny, elokwentny, młody, dynamiczny i skuteczny.

Ma tylko jeden minus.

Dla mnie i według mnie przynajmniej.
Rok temu w pięć minut po tym jak się poznaliśmy proponował mi pracę na czarno, współudział w wyłudzeniu nienależnej mu dotacji z PUP, a po kilkunastu dniach ustami swojej sekretarki twierdził, że za cztery godziny mojej pracy na próbę (?) nie musi mi płacić. Zapłacił po miesiącu, gdy zagroziłem mu sądem. I co? I pstro. O tym wiem ja, wie on, wie PIP (świetny tekst godny Monthy Pythona ze zdaniem „nie znaleziono dokumentów potwierdzających pana nielegalne zatrudnienie”) i parę jeszcze osób i instytucji, których nazw tutaj nie wymienię, bo nie w tym rzecz.

Jak to wszystko co zrobił i robi  dobrego ma się do tego o czym wiem i czego doświadczyłem ja? Czego jest w nim więcej?

Powie ktoś, to przykre, ale zapomnij o tym, takie już jest życie. Płacą nam pod stołem, z drugiej umowy, z drugiej firmy itp. Podpisujemy szkolenia, których nie ma, regulaminy, których nie czytaliśmy albo dniówki, które spędziliśmy gdziekolwiek, ale na pewno nie w pracy.
Przecież głupcem w powszechnym mniemaniu nie jest ten, kto to wszystko robi lub nas do tego zmusza, a ten, kto tak jak ja na przykład uważa to za draństwo.

Więc czego chcemy od polityków?
Czego od nich oczekujemy?
Czy dajmy na to portier, który dwie trzecie nocki przesypia na biurku albo ekspedientka oszukująca na wadze mają prawo oczekiwać uczciwości tych wyżej?
Czy…
Po co mnożyć przykłady?
Jesteśmy lepsi? W przeważającej masie – nie. Uczciwsi? Rzadko. A więc może zaradni?
A jeśli tak, to ile warta jest ta nasza zaradność? Znów, w kategoriach moralności także. No ile?

Nie znam partii ani polityka, którego mógłbym z pełnym przekonaniem polecić mojemu znajomemu. Nie dlatego nawet iżbym w swej zgorzkniałości sądził, że wszyscy są źli, o nie. Dlatego raczej, że kierując się osądem czynów, zapomniałbym o charakterach, a kierując charakterami – o czynach. Pomieszać mógłbym skale, czasy, plusy, minusy oraz znaki zapytania. Dlatego wreszcie, że „moja” i „jego” przyzwoitość mogą w praktyce oznaczać krzyżyki przy zupełnie różnych nazwiskach.

Zgodnych z tym, co sami dla siebie uznamy za życiowe priorytety.

wtorek, 23 listopada 2010

Proza życia

Człowiek, że pozwolę sobie tutaj na takie nadużycie semantyczne wobec swojej osoby, rzuca zaspanym okiem na aukcję z fotką pewnej ładnej pani, która ma problem...



...i już wydaje się mu, że rozwiązanie jest (nieletni wybaczą) w zasięgu jego ręki, gdy oto bezwględna proza życia sprowadza go na twardy grunt. :)


wtorek, 16 listopada 2010

Demotyportier 6


Copyright by Portier 2010
(Pierwszy obrazek "podrasowany tekstowo" z pomocą jednej z Czytelniczek )

piątek, 12 listopada 2010

Ad vocem

W odpowiedzi (po części) na jeden z komentarzy.
----------

Zapadło mi w pamięć jedno z wielu haseł, jakimi w czasach PRL karmiono nasze oczy na wiaduktach i fasadach budynków nie tylko w dniu świąt państwowych.

Patriotyzm najpełniej wyraża się w czynach.

Nic dodać, nic ująć. Racja.

Pytanie brzmi oczywiście, czym w ogóle jest patriotyzm w zjednoczonej Europie Anno Domini 2010, a w Polsce w szczególności, bo z pewnością sporo różni go od tego z lat 80 ubiegłego stulecia, że już o czasach wojenno bohaterskich nie wspomnę.
Ktoś kiedyś napisał, że współczesny patriotyzm to płacenie podatków i jakkolwiek brzmi to zbyt pragmatycznie jak na moje ucho, to jednak coś w tym jest. Napisałem w poprzednim poście, że dziś bycie patriotą to po prostu bycie uczciwym człowiekiem, a zatem także kimś otwartym na innych, gotowym do niesienia pomocy słabszym, lojalnym wobec państwa i stosującym się do jego przepisów. Podatkowych również.

Że to mało medialne? Och, Boże! Dziękujmy każdego dnia, że tak mało medialne wyzwania przed nami! Że nie musimy walczyć z wrogiem, ginąć na barykadach, być bitymi i znieważanymi! Że nie musimy tych wielkich i pięknych słów o sztandarach, krwi i honorze wcielać w czyn za pomocą trotylu, karabinów i czołgów. Że taki zwyczajny staje się nasz świat.
Tego wszystkiego nie mogli najczęściej uniknąć nasi przodkowie, a przecież możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać, że nie każdy z nich miał duszę majora Hubala.
Oni walczyli o ten spokój, który tak nas dziś mierzi!

Czy oddałbym życie za Polskę? Tak! Oczywiście. Mimo tego, co mam (niewiele), mimo tego, co jeszcze mogę osiągnąć (jeszcze mniej) i nie zawracając sobie głowy, dlaczego zarabiam miesięcznie tyle, ile inni wydają na paliwo. Te sprawy nie mają znaczenia gdyby chodziło o mój kraj. Pamiętając o wszystkich złych i głupich ludziach, przepisach i sytuacjach, nie pozwalając sobie na zapomnienie o wszystkim, na co nigdy nie będę mógł sobie pozwolić, ale stawiając to zawsze NIŻEJ niż Polskę, powtarzam, nie wahałbym się chwili.

Ale nie muszę dziś tego robić. A zatem chcąc być patriotą nie potrzebuję ani munduru, ani karabinu, ani nawet sztandaru podartego kulami.
Wystarczy, z całą pewnością wystarczy, jeśli będę żył dla Polski i cieszył się, że nie muszę dla niej umierać.

A zatem co? Chodzić do pracy, nie narzekać na nic, kochać rząd i parlament, brać komunię co tydzień i mieć obrazek z papieżem nad łóżkiem?
Nie.
Nie, jeśli nie chcę.

Właśnie urokiem naszych czasów jest to, że nikomu nie narzucają ram, w których musiałby układać swój los. Nasza dojrzałość obywatelska i nasz patriotyzm objawić się powinny w tym, abyśmy sami zadbali o swój kawałek Polski.  Każdego dnia i w każdej nawet najbardziej błahej sprawie. Abyśmy byli jej ambasadorami, jej częścią, abyśmy sami podnosili jej standard kultury, jakości, wydajności, uczciwości i wszystkiego tego, co w efekcie sprawia, że życie jest łatwiejsze, że „ten kraj” da się lubić. Sprzężenie zwrotne zrobi resztę.

Stałem kiedyś na przystanku vis a vis którego grupka pijaczków wyraźnie szukała zaczepki. W pewnym momencie, gdy nikt nie reagował na ich pokrzykiwania, a także zapewne z radości, że nadjechał autobus wyrzucili na drogę kubeł pełen śmieci.
To było południe, ruchliwa ulica, sporo ludzi po obu stronach i… nic. Nikt nawet słowem się nie odezwał. Ludzie stali, auta jeździły, psy obsikiwały żywopłot, a na środku jezdni leżał rozwalony ciężki metalowy kosz pełen odpadków.

Postawiłem na chodniku dwie torby, jakie wtedy niosłem i wszedłem na drogę. Podniosłem ten kubeł, załadowałem do niego śmieci i najzwyczajniej w świecie ułożyłem go na swoim miejscu. Tłumek milczał, ale wszyscy gapili się na mnie jak na UFO. Przyznaję, że do tego momentu czułem się autentycznie dumny, ale to uczucie szybko zniknęło.

Gdy już wróciłem na „swój” przystanek podszedł do mnie starszy pan, wyciągnął dłoń i powiedział: Gratuluję! Jest pan dobrym człowiekiem!
W jednej sekundzie cała moja duma zamieniła się w zmieszanie absolutne. Przecież ja nic nie zrobiłem!

I co? Ano jak widać sprzężenie zwrotne zadziałało. Za mój dobry ruch, ktoś dał mi swój. Większy. To naprawdę bardzo łatwe. A cóż to ma wspólnego z patriotyzmem? Wszystko!

Skoro to mój kraj, to i moja ulica.

Zawsze tak działam. Rozbita szyba na przystanku? Dzwonię do PKM-u. Włamanie do sklepu czy samochodu w okolicy? Dzwonię na policję. Przedstawiam się, podaję namiary. To przecież mój kraj! Ale tak samo jak bez wahania pomagam komuś albo interweniuję w jakiejś wspólnej sprawie tak i piszę donos (podpisany rzecz jasna) na pracodawcę, który chce mnie oszukać lub już oszukuje, zwracam nieświeży towar w sklepie, domagam się wyjaśnień tam, gdzie uważam, że ktokolwiek gra ze mną nie fair. Jestem, próbuję być, chcę być aktywnym obywatelem. Interesuję się sprawami swojej dzielnicy, miasta i kraju. Wymagam, owszem, ale i na miarę swoich możliwości daję. Płacę podatki, chodzę na wybory, kasuję bilety i mam legalnego windowsa ;)

Każdy punkt po swojej stronie powinienem mieć OK., żeby potem móc mieć obiekcje do innych. I dla jasności to OK. nie znaczy przecież „super”, znaczy tylko „uczciwie, zgodnie z zasadami”. Praca? Tak, w pracy też mogę być patriotą. Dobrym człowiekiem. Myślę, że nikt, kto spotkał „Portiera” w realnym świecie i poprosił go o pomoc, nigdy nie został odesłany z kwitkiem w żadnym znaczeniu tego słowa.

To też mój mały patriotyzm. Jeśli spotka się z Twoim i Jej/Jego to do lepszej, naszej Polski będzie o krok bliżej.

czwartek, 11 listopada 2010

Patriotyzm pracy i szacunku

Może jest tak, że za dużo dziś od Ojczyzny oczekujemy i zbyt łatwo się na nią obrażamy? Może bezwiednie przenosimy złego szefa, ograniczonego urzędnika, bezsensowny przepis na swoje zdanie o kraju a priori? Może to, jakim jeździmy samochodem albo jakie są nasze zarobki zbyt łatwo decyduje o zaangażowaniu naszego patriotyzmu?

Może...

Zamiast po prostu uśmiechnąć się do kogoś, komuś pomóc, coś dobrego zrobić dla innych...
Tak się dziś buduje Polskę, którą można prawdziwie kochać i szanować, bo dziś patriotyzm to po prostu bycie uczciwym, dobrym człowiekiem.

Żadne pokolenie przed nami nie miało tak łatwo w tej kwestii.

wtorek, 9 listopada 2010

Nienasycenie

Blogów ci u nas dostatek. Blogują starzy i młodzi, umiejący i nieumiejący pisać, a nawet tacy, którym potrzebę tworzenia zaspokaja samo założenie bloga i osierocenie go w tej samej sekundzie na długie czasem lata. No, ale mają, basta!

Szukam i ja w tej nieskończonej zdawałoby się galaktyce słów i obrazów czegoś wartego uwagi, może nie rewolucyjnego, ale choćby innego. I tu galaktyka się kurczy.

Blogi o czymś, blogi o kotkach, pieskach, komputerach, drużynach piłkarskich, idolach wszelakich i postaciach z gier odrzucam a priori. Owszem, niektóre są wartościowe, ale to tak jak z gazetą w poczekalni u dentysty, rzadko kiedy po jej lekturze pędzimy zamówić prenumeratę.

Strony, jakich chyba najwięcej, to blogi hobbystyczne. Coś się zbiera, hoduje, maluje, wycina, wydziera, gotuje, wyszywa, klei i składa (kolejność dowolna). To też kłuje w umysł. Jasne, jeśli akurat gorączkowo szukam przepisu na sernik w polewie czekoladowej, projekt kuwety dla ośmiornicy pustynnej ;) czy tam widokówkę z serduszkiem, to OK. z pewnością skorzystam, ale przecież nie taka jest (była?) istota blogowania. Od tego, jeśli już, są strony www. Typowe strony.

Ja szukam przecież CZŁOWIEKA. Ciebie.

Szukam Twoich myśli, słów, uśmiechów, smutków, ocen, wspomnień. Wszystkiego co Twoje, co niepowtarzalne. I wcale nie muszę się z Tobą zgadzać, lubić Cię (choć niektórych lubię), znać albo podziwiać. Nie o to chodzi w Internecie.

Dwie kategorie blogów (czasem się przenikające) odwiedzam i uznaję za najważniejsze.
Pierwszy, to typowy, rzekłbym konserwatywny blog – dziennik. Taki, w którym ktoś opisuje swoje sprawy swoim okiem i swoim słowem. Bywa to w wielu przypadkach odkrywcze, śmieszne lub zmuszające do myślenia. Nawet, a może przede wszystkim, gdy opisuje coś, co i czytającemu może lub mogło się przydarzyć.

Blog drugi to manifest. Myślę o tym, oceniam tak, to lubię, tego nienawidzę, tamto kocham, za to mi wstyd. W tej sprawie mam takie zdanie, a w tamtej zrobiłem to. Czy się ze mną zgadzasz, Czytelniku?

I ja wtedy zadumany nad szklaneczką wieczornej Earl Grey mogę zadać sobie choć przez chwilę Twoje pytania i przyjrzeć się Twoim odpowiedziom porównując je ze swoimi. Może nawet opiszę Ci swoje odczucia w komentarzu, może się o coś pokłócimy, a może przeciwnie, uśmiechniemy się do siebie wirtualnie rozumiejąc w pół słowa. 
Oto jest blog!

Kilka takich znalazłem jak widać po linkach w „Jestem na obchodzie”. Są różne. Do poglądów ich autorek czasem mi bardzo blisko, czasem bardzo daleko, zdarza się, że nie znam albo nie rozumiem czegoś, co uznały one w jakimś wpisie za ważne. Z całą pewnością i one, jeśli tylko zaszczycają mnie odwiedzinami mają podobne odczucia przy różnych moich postach. To całkowicie normalne.

Cieszę się, że istnieją takie osoby jak Akemi, Alicja Maria (jej Neverending story znalazłem wczoraj!), Anna, Dorota, DużeKa, Kunegunda, Maja czy Maura. Czytając ich wpisy dowiaduję się zawsze czegoś, co mnie w jakiś sposób wzbogaca, nawet, jeśli to tylko szczery uśmiech, czasem czegoś, co burzy mój spokój, napełnia złością lub smutkiem. Tak czy siak, ożywia.

Nie przestaję przeglądać Sieci wypatrując kolejnych mądrych i spostrzegawczych osób, bo pewien jestem, że dzięki palecie poglądów, temperamentów i charakterów jakimi nasycają swoje teksty i moja optyka poszerza się umożliwiając lepsze poznanie Świata i Ludzi.

A przecież to jest najważniejsze.

niedziela, 7 listopada 2010

Akronu smak niezapomniany

Wspominając w poprzednim wpisie czasy świetności magnetowidów i moją z nimi styczność, uświadomiłem sobie przy okazji jak wiele zmieniło się nie tylko przecież w technice w ciągu ostatnich dwudziestu lat. A przede wszystkim ile to w ogóle jest dwadzieścia lat. Szmat czasu? Nie. To jest EPOKA. Zupełnie inna epoka.

Przykładowo ja w roku dajmy na to 1985. Leżę sobie wieczorem słuchając listy przebojów Programu Trzeciego, marzę o własnym kaseciaku i gdybym wtedy pomyślał, co było o dwie dekady wcześniej to pewnie uznałbym, że dinozaury.
Wtedy te dwadzieścia lat różnicy w tył było niepojętą wiecznością, a dziś „moje” dwadzieścia (czy tam dwadzieścia pięć) jest czymś jakby sprzed kilku miesięcy.

Pamiętam w których miejscach, których ulic Katowic stały saturatory, pamiętam gdzie były bary mleczne (A w nich te fascynujące cenniki z literkami z żółtego plastiku!) i nawet ile kosztowały dżinsy około ćwierć wieku temu. Pięć tysiaków. W Domu Handlowym Junior, za Supersamem. Tylko że musiałbym zacząć od tego gdzie jest Supersam…

Nigdy nie tęskniłem za PRL-em, który dla mnie był szaroburą krainą pełną szaroburych ludzi, ale jednak w podświadomości jakieś okruszki dawnego świata zostały w mojej głowie z etykietką „fajne” i mimo wszystko dobrze się kojarzą.

Na przykład bary mleczne. Dziś w Katowicach jest jeden, niby niewiele zmieniony, ale jednak bardziej „przypominający” niż rzeczywisty. Kiedyś było ich o wiele więcej.

Poniedziałkowy poranek. Gdzie mógł udać się młody człowiek jakimś cudem ;) nie będący akurat w szkole? Do baru! A tam… Zapach kawy zbożowej na mleku, kakao, zupy mlecznej, wspaniałego twarożku z cebulką i szczypiorkiem, jajecznicy…
Wszystko taniutkie jak nomen omen barszcz. I smaczne, o dziwo.

Próbowałem kiedyś znaleźć na Allegro taki kubek „z epoki”. Gruby, porcelanowy (?) rozszerzany w połowie, z napisem Społem albo chociaż GS. Nie ma szans! Wreszcie gdy trafił mi się jeden, to cena była księżycowa. A napiłbym się z czegoś takiego, oj napił.

Ulica 3-go Maja – jedna z najważniejszych w moim mieście. Panie z kolorowymi reklamówkami pod Domem Prasy na Rynku, oczywiście oscypki z wielkich wiklinowych koszy i jasna sprawa, saturator.
-Z podwójnym sokiem poproszę!
Aaaa…
Zimne.

Dalej księgarnia (dziś jej już nie ma), sklep z telewizorami (również), herbaciarnia Randia (cokolwiek to znaczyło), sklep z płytami na roku placu dworcowego. Pamiętam jak z mamą szukaliśmy tam „kółeczka” do winylowych singli z dużym otworem i za nic nie dało się go dostać, a dopiero w domu okazało się, że od zawsze było wpięte obok talerza gramofonu w naszym „Trubadurze”.
Z kolei w herbaciarni pracowała przepiękna kelnerka o talii jak z filmu i proszę, nie pytajcie, dlaczego jako dzieciak akurat to zapamiętałem. Antycypacja.

Z drugiej strony placu malutka wąska kawiarenka. W niej mój przysmak. Kawałki dwóch rodzajów galaretki wymieszane ze sobą, do tego rodzynki, bita śmietana i na samej górze kostka czekolady. Na 90% to była Goplana. Pamiętam, bo miała taki specyficzny wzorek na każdej kostce. Pysznosci! Albo cytrynowy krem pianka. Ach! I ten zapach kawy, pardon, zapach luksusu! Nigdy kawy nie piłem i nie piję do dziś, ale jej zapach dla mnie, wychowanego na wyrobach czekoladopodobnych i braku Teleranka ;) kojarzy się nieodmiennie z dobrym gustem i dystynkcją.

Na dworcu był Pewex. Od dwóch lat mamy dorosłe pokolenie, które nie spotkało się z tym napisem, a dla nas, dzieci PRL-u to był synonim wspaniałego zachodniego, nie wiedzieć czemu wrogiego nam (wedle oficjalnej propagandy) świata. Któż nie chciał mieć resoraka, kolejki PIKO albo chociaż batonika Mars… Własnego batonika Mars…

Kiedyś, gdy za sprawą znajomych moich rodziców stałem się właścicielem 1000 lirów włoskich, które w przeliczeniu, (co pamiętam do dziś) warte były circa 68 centów czułem się jak najbogatszy z najbogatszych! Zgrzewka gum Donald! Puszka Fanty! Reszta w bonach PKO! Dolce vita!
O tym, że mógłbym kiedykolwiek wejść w posiadanie wielkiej czerwonej puszki Polish Ham nawet nie śmiałem pomyśleć.
Komuna…

Idąc dalej ulicą 3-go Maja mijało się komis. Inny niż te dzisiejsze. W tamtych komisach towar najczęściej był nowy, świeżo sprowadzony z rozmaitych zakątków świata i bynajmniej wbrew szyldowi nie ograniczający się do odzieży damskiej. W takim komisie równie dobrze można było nabyć zabawki, co i szampon. Ceny jak się łatwo domyśleć - zaporowe.

Gdzieś obok sklep ze słodyczami. Mam w zakamarkach biurka zdjęcie z niemieckiej gazety z tym właśnie sklepem, a ściślej z kolejką przed nim i podpisem w stylu „stan wojenny w Polsce”. Kolejki rzeczywiście były wtedy tasiemcowe, a słodyczy jak na lekarstwo. Gdy moja mama kupiła kuzynce z jej kartki Delicje (Delicje na kartki! Skandal!) to prawie nocowałem pod lodówką, byle tylko dostać choć jedno ciasteczko…

Skoro o słodyczach mowa. Na tej ulicy akurat takiego sklepu nie było, ale w wielu innych punktach miasta zdarzały się bardzo często. Skup i sprzedaż artykułów pochodzenia zagranicznego. Kto to dziś zrozumie?
Czeska galaretka w czekoladzie o smaku brzoskwiniowym po 250 zł za paczkę. Lentilky, Donaldy, żelki (nikt nie mówił „żelki” – to były miśki) Haribo albo czeskie podróbki Marsa (smaczniejsze od oryginału), czyli batoniki Deli.

Tak, historia słodyczami pisana. Nie wstydzę się tego. Dorosłym komunizm zabierał wolność, perspektywy, marzenia, dziecku zabierał cukierki. Zabierał, bo odgradzał nas od tego, co dla naszych rówieśników było codziennością. Moja kuzynka dostała kiedyś od rodziców kilka numerów Bravo kupionych za ciężkie pieniądze w… antykwariacie! Dziś brzmi to jak żart.

A gdyby cofnąć się znów w stronę katowickiego rynku to przy odrobinie spostrzegawczości ujrzeć możemy kolejnego białego kruka – punkt nagrywania kaset. Nie, nie mam tu na myśli „szczęk” na targowiskach, których zalew opanował Polskę w latach 90. To było piractwo, jakie zdarza się wszędzie. Punkty zaś, o których wspominam, były formą bardziej wyrafinowaną.

Na jednym z pięter Domu Handlowego Skarbek, a ściślej na jego klatce schodowej mieścił się taki właśnie lokalik (drugi, skromniejszy powstał później w Zenicie, i wreszcie trzeci na ulicy Pocztowej). Wyglądało to plus minus jak punkt dorabiania kluczy z tą tylko różnicą, że dorabiało kasety. Cała szyba zaklejona była spisami płyt lub wykonawców na składankach domowej roboty, a klient chcący z owego wynalazku skorzystać zostawiał po prostu  panu w słuchawkach swoje kasety i odbierał je po jakimś czasie nagrane, czym tam sobie życzył. A wszystko jak najbardziej oficjalnie.
Punkt na Pocztowej powstały dużo później zajmował się rozwiniętą formą takiego kopiowania, a mianowicie przegrywaniem płyt CD, ale to już działo się w 1989 roku. Swoją drogą pamięta ktoś wypożyczalnie płyt CD? 

Myślę, że gdyby pogrzebać we wspomnieniach znalazłoby się więcej takich dziwnych dziś, a normalnych dawniej miejsc i spraw nie tylko z mojego miasta. Wszystkie one wyglądają równie absurdalnie jak wspomniana już kaseta video, a przecież były naprawdę. Miały wpływ na malutki świat, w którym wtedy przyszło nam żyć. Miały wpływ na nas.

Na zakończenie tego spaceru możemy jeszcze zajrzeć na ulicę 15-go Grudnia. (Data powstania PZPR jakby ktoś nie kojarzył. Aha! Co to było PZPR? Nie pytajcie.) Tam po minięciu szepczących pod bankiem PKO SA panów (Czencz manyj?) można było skosztować zapiekanki z boczniakiem występującym tu w zastępstwie nigdy nie widzianych pieczarek.

Dziwny świat. Jego cień cały czas tu jest. Wystarczy się rozejrzeć.

Ktoś chętny na spacer?

------------------

Post Scriptum

A propos tytułu. Akron to tabletki na ból gardła, coś jak znany do dziś Chlorchinaldin, ale o niebo smaczniejsze i w latach 80 zastępujące czasem dzieciarni miętowe cukierki. Obecnie również istnieje środek o tej nazwie, jednak poza przeznaczeniem medycznym nie ma wiele wspólnego z tym dawnym.
Zresztą i Pewex przetrwał jako marka - jest to obecnie sieć marketów we Włoszech. Tutaj jednak piszę o tych nazwach w ich znaczeniach z lat 80.

piątek, 5 listopada 2010

Portier, kłamstwa i kasety video

Pierwszy film?  Grease” z Johnem Travoltą i Olivią Newton John. Październik 1991. Full original. Nówka. Moja własność na dodatek. 253.000 zł I jeszcze przewijarka. Małe szare coś być może przydatne w wypożyczalniach, ale nieco przesadzone w prywatnym domu.  Nic to, przyda się, myślałem wtedy.

No i ON. Magnetowid Sonic – cud techniki, gdyby założyć, że mamy rok 1985. Cztery miliony sto tysięcy złotych! Na radość, szpan i samopoczucie kwota absolutnie nieprzeliczalna.  Wtedy, bo dziś gdyby nawet udało się coś podobnego upolować w serwisie wiadomym to cena nie byłaby wyższa niż 30 zł. I to przy stanie idealnym.

Takich chwil się nie zapomina ;)

Deszczowe ciemne popołudnie i mój galop do sklepu, aby tylko zdążyć przed zamknięciem. W kieszeni cała wypłata, obok mnie już nie pamiętam czym przekupiony kolega z pracy jako żyrant, a w sklepie tata – poręczyciel numer dwa. Gdyby chcieć zacząć od początku to musiałbym napisać, że w czerwcu 1991 roku ukazał się pierwszy numer czasopisma LIFE VIDEO, którego stałem się na dobrych kilka lat wiernym czytelnikiem. Dzięki niemu właśnie wiedziałem sporo nie tylko o sprzęcie jako takim, ale wręcz o poszczególnych modelach. Nie ma co ukrywać – od zawsze kochałem elektronikę użytkową.

I tutaj to samo do dziś zderzenie – marzenia kontra portfel. Wtedy (a może ciut później, ale to akurat taki symbol) moim ideałem był Panasonic NV-J35 – czterogłowicowe cudo, oczywiście absolutnie poza moim zasięgiem. Pozostawała ówczesna druga liga – Samsung, GoldStar, Funai itp. Wszystkie trzy w tamtych czasach reputację miały średnią. Niestety, okazało się, że sklepy, w których sprzedaż ratalna dopiero raczkowała ( w końcówce lat 80 w ogóle czegoś takiego nie było) stawiały wymagania nie do przejścia w rodzaju albo kosmicznej ilości żyrantów albo pierwszej wpłaty w granicach 50 – 70 procent. Tylko jeden „salon” oferował lepsze warunki. A że właściciele mieli tego pełną świadomość, to i ceny były odpowiednio wysokie i sprzęt odpowiednio (?) niskiej klasy. O Funaiu – synonimie low endu AD1991 nie było co marzyć. Pozostawały typowe NoName.

I takim właśnie był mój magnetowid. Sonic. Klon zdaje się Daewoo, a może i czegoś jeszcze innego, bo widziałem go pod różnymi markami. Dwie głowice, dźwięk mono, wyjście tylko cinch plus antenowe no i ten jakże deprymujący napis na przednim panelu – „front loading system”, czyniący z „wjeżdżającej” samodzielnie kasety atut godny dziś co najmniej Full HD. Jak się łatwo domyśleć sprzęt ten był pierwszą generacją z ładowaniem kasety znanym do dziś, a nie z kieszonką u góry. Przy czym, co podkreślam, toto było już wtedy zacofane na potęgę. A wymiary, waga, design… O matulu!
No ale był. Mój, własny, wytęskniony.

Potem kasety. Przez kilka lat wydawano w Polsce genialny katalog filmów liczący wiele tysięcy pozycji z pełnymi opisami, indeksem reżyserów, aktorów i wieloma ważnymi dla początkującego maniaka szczegółami. Posiłkując się tą własnie publikacją korzystałem przez kilka miesięcy z wypożyczalni ITI i oglądałem wyłącznie filmy wydane legalnie, ale… no właśnie. Życie. Pewnego dnia na naszej ulicy pojawili się oni. Kobieta i mężczyzna. Para handlująca mydłem i powidłem, w tym zwłaszcza kasetami. Przy czym rzecz jasna kaset się nie kupowało, kasety się wypożyczało. Sztuka za sztukę. Na tamte czasy pełen profesjonalizm. Każda kaseta miała „hologram” o którym za chwilę, a sama wymiana możliwa była tylko przy użyciu nośników będących własnością „dystrybutora” – obce wchodziły w grę dopiero po paru miesiącach, gdy było się już zaufanym klientem. Niejako poza tym kwitł rynek powiedzmy pracowniczy, a wchodzący na zakład ludzie z reklamówkami pełnymi filmów nikogo nie dziwili. Dekalog opętańca VHS zaczynał się od Akademii policyjnej, Lodów na patyku, Rambo, Rocky, Terminatora, Wejścia smoka, Emmanuelle ;)) i paru kilogramów filmów karate, a dla bardziej zaawansowanych były jeszcze małe dewiacje w rodzaju „Przypadków bawarskich” czy cyklu „Oblicza śmierci”. Oraz to, co technika video zrewolucjonizowała absolutnie czyli PORNO.

Co się tyczy hologramów o których wspomniałem wyżej to naturalnie nie były to hologramy takie jak dziś , bo wówczas nikt o nich nie słyszał, ale powiedzmy znaczki autentyczności. W tym konkretnym przypadku pieczątka z napisem o ile mnie pamięć nie myli SK 58 czy coś w tym guście wybita na naklejce kasety. I jak człowiek, że użyję tu wobec siebie tego określenia, miał na przykład dwie kasety, a chciał wymienić trzy (bo przecież oglądanie hurtowe było czymś normalnym) robił jak niżej podpisany, tj. piracił pirata ;)

Kaseta marki żadnej, na niej dwie naklejki jak najbardziej pożądane (Sony, TDK, BASF itp.) lekko przetarte jako niby już „po przejściach”, a na grzbiecie z tytułem dorobiony czerwoną krędką ów „hologram”. Przy czym kredkę należało ślinić, aby wzór był naturalnie rozmyty.
Majstersztyk, prawda?

I jak po takim zabiegu powstrzymać się przed prztyczkiem w nos „państwu Wypożyczalskim”? Nie ma siły.
Zamiast więc czegoś w stylu „Zemsta Hui A znad rzeki Fu” lub „Gorąca bawarka i kakao” pisałem brutalnie „Trzy godziny ciszy” – dram. sens. – czyli absolutną prawdę, albowiem kaseta E-180 pusta była niczym lista szkół w moim CV, a dramat niewątpliwie rozgrywał się w sobotni wieczór w jakimś mieszkaniu, gdzie rodzina zasiadłszy przez „widełem” oczekiwała bezskutecznie kolejnego seansu.

Dziś żaden tam Internet, ani nawet DVD tego klimatu już nie mają. Tutaj każdy film to była masa, kilogramy. Ile masz kaset na niedzielę? Tylko osiem? Co tak mało? Ja mam czternaście.

„Czarnobiały, ale da się obejrzeć” albo „Nie ma ostatnich dwudziestu minut, ale i tak zobacz, bo to świetny film”. Normalne dialogi.

A czyste taśmy? Pierwszy nagrany obraz z telewizji? Stopklatka z dziesięcioma pasami na ekranie, które dopiero digital tracking za parę lat wyeliminował na dobre? Niebo!
Rozpakowywanie nowej kasety. Delikatnie, nożem pośrodku, folia na bok i podkleić taśmą klejącą do pudełka, naklejki z nabożeństwem obwąchać, dopasować, wykaligrafować… I te marki, często bardziej jeszcze egzotyczne od mojego magnetowidu. Zawsze jednak z dopiskiem super, high, ultra, first, quality, clear itp.
Pamiętam, że Sceny były tanie i dobre, ale na cóż mi dziś ta wiedza?

Pod koniec 2000 roku, kiedy to rozstałem się z moim magnetowidem (to już był Orion z centralnym mechanizmem) moja kolekcja liczyła grubo powyżej 50 kaset, a każda miała moją „firmową” naklejkę z wymyśloną przeze mnie nazwą i odpowiednim logo.

I choć dziś część kolekcji ulubionych filmów (vide: mój profil) posiadam w formie płyt, to jednak przy całym swoim uwielbieniu dla postępu technologicznego nie mają już one tej "duszy" co rozrywająca się reklamówka pełna kaset od pani z pudełkiem na naszej ulicy...


środa, 3 listopada 2010

Metoda na kalendarzyk

Przychodzi taka chwila (w życiu nie tylko Portiera) gdy stwierdza z niejakim strachem, że jednak coś mu doskwiera.

I dostaje skierowanie na USG.

-Halo?
-...
-Halo??
-Dobra, zaraz będę! ...odnia specjalistyczna [----] słucham!
-Dzień dobry. [Tu moje imię i nazwisko]. Chciałbym zarejestrować się na badanie USG.
-Ale listopad jest... Już na NFZ nie przyjmujemy. Może pan prywatnie nawet dziś.
-To proszę mnie zapisać z Funduszu na styczeń.
-Tak się nie da...
-Dlaczego?
-Nie mamy kalendarza. Niech pan zadzwoni w okolicy Świąt to może już będzie.
-Nie macie kalendarza?!
-No widzi pan. Niestety.

Wiem, że się czepiam, wiem. Może za dużo wymagam od świata. Może ja jakiś dziwny jestem, ale czy popełniam błąd zakładając, że pani z okienka przeprowadzi (prędzej czy później) moją rejestrację na podstawie zeszyciku czy plakatu powiedzmy tam z reklamą zakładów mięsnych X?  Chyba nie. A to z kolei oznacza, że nie jest wymagany jakiś specjalny "certyfikowany" kalendarz z Ministerstwa Zdrowia na przykład.

Idąc dalej, skoro w każdej komórce i każdym komputerze jest możliwość sprawdzenia danego dnia o parę lat do przodu, a z reguły na końcu każdego papierowego kalendarza jest co najmniej styczeń roku następnego, to w czym problem by przy odrobinie dobrej woli zapisać mnie (i każdego innego, którego nie interesuje pięciominutowe badanie za circa 120 zł) już dziś, najzwyczajniej w świecie "robiąc kolejkę" na 2011 rok?

Przecież nie trzeba być mędrcem, aby przewidzieć, że dzwoniąc około 20 grudnia zostanę zapisany na marzec. I marna to pociecha że wtedy już lege artis.

Postępująca bareizacja rzeczywistości.


-----------------

Dodano 20 grudnia 2010:

Zadzwoniłem dziś po raz trzeci od wystawienia skierowania. Panie w rejestracji mają już kalendarz i na tym pozytywy się kończą.
"Oczywiście" styczeń jest już obłożony. Mogę przyjść 15 lutego.

I to nie jest PRL, a ja nie proszę o super drogie, super skomplikowane badanie, o nie. To jest USG, coś co powinno w XXI wieku być w każdej przychodni.
Ale nie jest. Jak widać.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.