Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 28 grudnia 2009

Sabotaż płciowy

Gdyby mnie ktoś zapytał, jaki jest (jaki powinien być) idealny szef, odparłbym tak samo od wielu lat – kobieta. Uważam panie za ciut jednak inteligentniejsze od nas, mężczyzn, a nadto potrafiące dostrzec wszelkie niuanse obok których przeciętny facet przejdzie nawet nie spojrzawszy. Wybierając lekarza w nowej przychodni wybieram kobietę, załatwiając sprawę urzędową staram się na ile to możliwe wybierać również płeć odmienną. Ba! Nawet dzwoniąc do biura obsługi mojego operatora komórkowego, czy telewizyjnego i słysząc tam głos mężczyzny klnę w duchu wiedząc, że rozmowa będzie trudna. Tak to jest. Nie żebym miał facetów za gorszych, skądże. Sam też do nich należę, więc dlaczego miałbym narzekać. Ja tylko wolę… Jakby to po mojemu było?
Większą rozdzielczość emocji, jaką oferują kobiety. ;)

Może to po prostu biologia, może jednak coś więcej, ale z "lepszą połową ludzkości" rozmowa o meandrach ludzkiej duszy, o miłości, tęsknocie, samotności, pożądaniu, marzeniach itp. itd jest czymś naturalnym, prostym, oczywistym. Przy czym podkreślam, że mam tu na myśli kogoś np. dopiero co poznanego albo emocjonalnie obojętnego. Wielka sprawa.

Z facetem mogę wprawdzie pogadać o samochodach (nie mam), piłce nożnej (nie lubię), kobietach też, owszem, ale w jakże jednoznacznym najczęściej kontekście, komputerach (no ostatecznie OK) i grzybie na ścianie w domku na działce. Bleee...
Nudne toto i przewidywalne jak MS Excel.
A jak ktoś myśli Wordem, a może i Photoshopem czasem?

Tylko kobieta go zrozumie.
Amen.

niedziela, 27 grudnia 2009

Procent wzwodu od dochodu

Jerzego Urbana można lubić lub nie. On sam stara się od lat by lubić go było czynem prawie niewykonalnym dla większości, na przykład za sprawą felietonów takich jak ten ze świątecznego wydania NIE.

W tekście „Bóg się rodzi i starczy” komentując rozważane przez polityków propozycje zwiększenia wysokości tzw. becikowego i uzależnienia go od tego, którym z kolei w danej rodzinie jest dziecko aktualnie urodzone, stawia argumenty, brzmiące momentami jak żywcem wyjęte z radykalnych pisemek. Takie między innymi, jak poniższy: (cytuję) „wielodzietność jest przejawem nędzy i zarazem sposobem jej pogłębiania. Bieda, niewykształcenie, bezradność, bierność, alkoholizm, są zaś dziedziczne”. Koniec cytatu.

Próbę polemiki zacznę od tego, że dziwi mnie, iż były rzecznik prasowy byłego rządu byłej PRL uważa bierność i niezaradność za cechy ujemne, skoro przez 45 lat tak bardzo ich od nas, społeczeństwa, oczekiwano i tak były promowane na wszystkich szczeblach. Dziwi mnie, że spekulant, badylarz czy cinkciarz, a więc ludzie w dzisiejszym rozumieniu niewątpliwie zaradni, wtedy traktowani byli jak wrogowie systemu. Dziwi mnie to niezmiernie, albowiem właśnie takie osoby powinny obecnie według logiki felietonu płodzić się na potęgę, jako falanga przyszłej chwały Najjaśniejszej RP. Dlaczegóż więc nie nagradzano ich już wtedy orderami czy stanowiskami zgodnie z tą swoiście pojętą logiką? Nie rozumiem.

Przyznaję, że kwestie becikowego, a zwłaszcza jego różnicowania uważam za dyskusyjne i mogę przyjąć każdy sensowny argument za lub przeciw, niemniej we wspomnianym felietonie dostrzegam ich niewiele (Może to dlatego, że pochodzę z biednej rodziny, w której za kołnierz się nie wylewało i wswionskó ztym jezdem gópi jak bód.)

Pisząc nieco poważniej.
Nie zgadzam się absolutnie z jakimkolwiek odnoszeniem czyjegokolwiek stanu rodzinnego do jego inteligencji, zaradności czy też tym bardziej alkoholizmu, ponieważ obraża to miliony osób urodzonych w wielodzietnych rodzinach bądź posiadających takowe. Nie zgadzam się także z teorią jakoby ujemne cechy charakteru czy braki wychowania mogły być u kogokolwiek dziedziczne. Co zaś się tyczy eugeniki nie wymienionej tu wprawdzie z nazwy, aczkolwiek wychodzącej przez szwy prawie w każdym zdaniu, to pozwolę sobie zauważyć, że od zniechęcania do posiadania potomstwa korzystniejsze dla państwa jest skuteczne edukowanie społeczeństwa, aby nikomu przez myśl nie przeszło „przeliczanie” dzieci na becikowe, tak samo jak nie zabijamy się nawzajem dla uzyskania zasiłku pogrzebowego też w całkiem sporej przecież kwocie.

Ojcostwo i macierzyństwo, to, proszę wybaczyć trywialność, odpowiedzialność i jeszcze raz odpowiedzialność i to jej zasady powinniśmy wpajać dorastającym pokoleniom, po to by zrozumiały, że dając nowe życie dają jednocześnie dowód swojej dojrzałości. Nie tylko biologicznej, bo o tą akurat najłatwiej, ale moralnej i psychicznej przede wszystkim. I to jest, Panie Redaktorze, wyzwanie, to jest punkt honoru! Dla władz, dla nauczycieli, dla dzisiejszych rodziców. To tylko za minionego ustroju w dniu święta rudery zasłaniało się billboardami z Leninem żeby świat był ładny (?)
Żadna sztuka.

Gdyby jednak okazało się, że nie mam racji i to nie nam, biednym, niewykształconym (cytat) „prostaczkom”, a innym, niewątpliwie zaradnym, majętnym i inteligentnym przedstawicielom gatunku przyznano by prawo do rozrodu, to pewien jestem, że perspektywa konsekwencji tego faktu przynajmniej w odniesieniu co do niektórych stałaby się dla sporej części rodziców najlepszym środkiem antykoncepcyjnym w historii naszej planety.

środa, 23 grudnia 2009

Nic nie rusza ... ?

Kilkanaście dni temu skierowałem do Kancelarii Prezydenta RP list w którym opisałem swoje przykre doświadczenia z okresu pracy w firmie Solid Security na terenie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. Zaznaczyłem  także, że złożona przeze mnie latem tego roku oficjalna skarga do PIP została potraktowana co najmniej pobieżnie, mimo, iż dysponowałem dowodami bądź miałem możliwość ich wskazania, a także zgodziłem się na składanie dodatkowych zeznań.

------------------------------------------
Szanowny Panie Prezydencie!

Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania do Pana, ponieważ jak sądzę wykorzystałem już wszystkie znane mi możliwości uzyskania pomocy. Nie chciałbym, aby ten list stał się kilkustronicowym elaboratem, umieszczę więc w nim link do prowadzonej przeze mnie strony internetowej, gdzie znaleźć można więcej szczegółów.

Najkrócej rzecz ujmując, problemem, z którym się zwracam jest łamanie przepisów prawa pracy, a przynajmniej naginanie ich w sposób tak jawny, że wręcz zakrawający na kpinę. Mam tu na myśli praktyki takie jak nakłanianie (m.in. poprzez de facto zastraszanie) pracowników do podpisania fikcyjnej umowy zlecenia jako uzupełnienia normalnej umowy o pracę, wystawianie fałszywych, aczkolwiek przypieczętowanych in blanco przez inspektora BHP druków potwierdzających odbycie szkolenia oraz szereg pomniejszych uchybień, które opisałem na swojej stronie www.

Sprawy te mają wymiar dwojaki. Z jednej strony czysto pracowniczy: np. umowa zlecenie jako uzupełnienie umowy o pracę daje możliwość płacenia w niektórych przypadkach nawet 1,40 zł netto za godzinę (!!!), z drugiej strony powiedziałbym nawet państwowotwórczy: Jaki szacunek do prawa i własnych obowiązków może mieć ktoś, kogo w XXI wieku traktuje się jak niewolnika?

Przez dwa lata prowadziłem swego rodzaju „bunt” w Śląskim Uniwersytecie Medycznym, walcząc wraz z koleżankami i kolegami o to by nasz nowy pracodawca – firma ochroniarska Solid Security, traktował nas godnie. Przez dwa lata prowadziłem stronę internetową i gazetkę, wysyłałem skargi do rozmaitych instytucji i próbowałem „poprawić świat”. Niestety, mimo moich rozmów zarówno z dziennikarzami GW, TVN jak i NIE, a do tego maili i listów do innych redakcji, nikt nie nagłośnił sprawy. Po zakończeniu pracy w Solid Security wystosowałem dosyć obszerny list – oficjalną skargę do PIP i wręcz pewien byłem, że musi ona przynajmniej częściowo zaowocować jakimiś karami dla mojego byłego pracodawcy. Nic z tego. PIP stwierdził tylko, że podobne praktyki są znane i że określone działania były już podejmowane.

W sytuacji, kiedy gotów byłem złożyć dodatkowe zeznania, przedstawiłem też kopię określonych dokumentów poświadczających np. fałszowanie rozliczeń godzin pracy, a miałem możliwość przedstawienia także innych, stwierdzenie, iż (upraszczając) „PIP już dawno to wie” jest dla mnie stanowczo niezadowalające.

Wierzę, że Pan, Panie Prezydencie, jako zawsze podkreślający sprawy sprawiedliwości społecznej, będzie w stanie zdecydowanie skierować problemy, jakie przedstawiłem, na właściwe tory i tym samym przyczynić się do zmiany sytuacji wielu tysięcy pracowników sektora ochrony w naszym kraju.

Pozostaję z poważaniem
xxxxxxx

Moja strona internetowa [...]
(Strona została przeze mnie wyłączona z końcem 2010 roku - dop.Portiera - 01.2011)

Większość materiałów znajduje się w dziale Ujawniam fakty.
------------------------------------------

Oto odpowiedź jaką dziś otrzymałem z Biura Listów i Opinii Obywatelskich. Moje dane teleadresowe usunąłem ze skanu.


Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

wtorek, 22 grudnia 2009

Big Bit 2010

TVN24 ogłosił kilka dni temu pełnoletniość Internetu w Polsce, datując narodziny tegoż na dzień 20 grudnia 1991. Jest to, jak mogliśmy się dowiedzieć z wpisu, data zniesienia ograniczeń w dostępie naszego kraju do światowej sieci komputerowej, a zatem otwarcia teoretycznych możliwości naszego współuczestnictwa w niej. Większość informacji, jakie znalazłem w innych źródłach twierdzi wprawdzie, że początkiem początku był pierwszy polski mail wysłany 17 sierpnia tego samego roku, ale tego rodzaju spory najczęściej pozostają nierozwiązywalne, więc Portier nawet nie próbuje się za nie zabierać. Postanowiłem za to spojrzeć na Internet i komputery przez pryzmat bardziej może psychologiczno socjologiczny, na tyle oczywiście, na ile może tego dokonać osobnik męski gatunku homo sapiens na moim poziomie ewolucji.

Jest rok 1991. Mam lat … [Ust. o Kontr. Publ. i Wid.]
Co wiem o komputerach i Sieci? Nic.
Error 404. Page not found.

No dobrze, coś tam z grubsza kojarzę. Widziałem komputer w paru biurach, pukałem się w czoło na widok moich kolegów zaczytujących się w jakichś dziwnych gazetkach i nasłuchiwałem piszczenia na falach Rozgłośni Harcerskiej, które to niby było (wbrew pozorom) programem komputerowym.

Dziś nawet mleko dla kota kupuję przez Internet, nie mówiąc już o sprzęcie AGD, RTV czy… piecyku węglowym spawanym laserowo, w ChRL-u przypuszczalnie. Pogoda? Internet. Wiadomości? Internet. I jeszcze porady techniczne, porady zdrowotne, porady prawne i porady do porad. Spotykam kogoś interesującego, ładnego, ciekawego albo na odwrót – walczę z kimś? Proszę bardzo. Nasza klasa, Facebook, KtoKogo itp.

Co ciekawe nie traktuję tego wszystkiego jak któregoś tam cudu świata, po prostu codzienność. Codzienność do tego stopnia, że z rozbiegu nawet znajomego z implantem w mózgu (choroba Parkinsona) o mało co nie zapytałem kiedyś o taktowanie procesora. Pełna wtopa.

Osiemnaście lat to kawał czasu. Gdybym mógł znów mieć osiemnaście lat, mówimy przy byle okazji, ale zapominamy jednocześnie o tym, że cofnięcie się w czasie oznaczałoby także cofnięcie się w wiedzy, możliwościach, mówiąc brutalnie cofnięcie się w rozwoju. Chyba nie warto. A może?

Internet, czy raczej jego pierwowzór stworzono w latach 60 ubiegłego wieku pod postacią ARPAnet-u - systemu umożliwiającego przechowanie danych w ogromnej sieci komputerowej, do której dostęp przez którąkolwiek z jednostek był równoznaczny z dostępem do informacji umieszczonej w innej. Jak to zwykle bywa technologia zaprojektowana dla wojska (ARPAnet w założeniu przynajmniej miał działać w toku wojny jądrowej) zmodyfikowana trafiła w pewnym momencie pod strzechy. Przy czym jeśli traktować ten ostatni wyraz dosłownie, to właściwie pod strzechy trafia dopiero dziś za sprawą internetu radiowego, 3G czy też satelitarnego. No, ale technikę sobie darujmy. Coś, o czym w latach 60 czy 70 XX wieku mało kto słyszał, a co w latach 80 dopiero się w naszej świadomości wykluwało jest obecnie bardziej prozaiczne niż posiadanie prawa jazdy bądź umiejętność pływania. Sprawdź na necie, wrzuć na net, ściągnij z netu – dziwne zwroty, ale większość nam współczesnych je zrozumie. Niemniej lat temu osiemnaście wyglądało to z lekka inaczej. Przeciętny Kowalski gdzieś tak do epoki Windows 98 komputera unikał, a Internetu nie potrzebował. Albo wydawało mu się, że nie potrzebuje.

Niektórym wydaje się zresztą do dziś. Zawsze śmieszą mnie np. kontakty z biurem obsługi mojego operatora komórkowego, który odpowiedź na mój mail przesyła listem papierowym po dwóch tygodniach mogąc po prostu zadzwonić czy odpisać elektronicznie. Może to taka procedura, nie wiem, ale za mądre to to nie jest. Przykładów jest mnóstwo. Urzędy, firmy, osoby prywatne. Coś im ten email nie pasi, coś im w nim ciasno, nie potrafią ładnie i składnie go stworzyć i tak wloką się w ogonie postępu mając wszelkie możliwości by być na czele. Ale czy to aby tylko w tej dziedzinie?

Był etap (mam nadzieję, że czas przeszły jest uzasadniony), kiedy wierzono, że Internet jako zjawisko tworzy jakąś nową jakość, rozpoczyna jakąś epokę, generuje pośrednio nowego człowieka z nowymi horyzontami i otwiera bramy miliona możliwości. Jeśli tak jest w istocie, to tylko szybkość jest tu istotnym postępem, zaś cała reszta to wyłącznie nowa forma wypełniona starą treścią.

Wprawdzie niektórzy z nas nie za bardzo radzą sobie w świecie bitów i bajtów, ale gdy już go co nieco zrozumieją jakże stają się swojscy i przewidywalni. Czymże różni się słynne zdjęcie z któregoś z filmów trylogii o Kargulach i Pawlakach, do którego rodzina pozuje wraz ze specjalnie w tym celu wyniesionym przed dom telewizorem od „typowych” fotek na NK? No czym, pytam? Chyba tylko ilością megapikseli, które kiedyś nikogo by nie obchodziły, a dziś bywają ważniejsze od samego obrazka.

Homo Internetus, że pozwolę sobie na taki neologizm jest mentalnie w 80% tym samym poczciwym wujkiem Zdzichem, który dwadzieścia pięć lat temu kopiował Franka Kimono na kaseciaku, a dekadę wcześniej zasłuchiwał do zdarcia pocztówki dźwiękowe kupione na odpuście. Jego żona zaś, która MUSIAŁA czasem założyć czasem coś tylko po to, „żeby sąsiadka widziała”, dziś ma wspomnianą NK, Fotkę.pl i pewnie parę pokrewnych serwisów, żeby się promować. I stety niestety promuje się z całą siłą swojego niezmiennego ego. A naprawdę nie ma znaczenia, czy to ona czy już (Panta rhei) jej wnuczka. Osobowość z grubsza ta sama. Lans jest synem szpanu, niestety nie wydaje mi się, aby szpan był choćby dalekim krewnym stylu, że o sensie nie wspomnę.

Ha! Kontynuując. Czymże są serwisy warezowe jak tylko uwspółcześnionym szaberplacem? Blogi i prywatne strony internetowe, jako pamiętniki, maty z plakatami i zeszyty ze zdjęciami aktorów to może przesadne porównanie, ale ich część? Spora część? No jak?

Nie wiem czy to źle. Nie oceniam. Może taki jest wymóg czasów. Mówi się trudno. Zawsze można wyemigrować, z braku środków płatniczych nawet tylko wewnętrznie. Być offline. Nikt nikogo nie zmusza, to fakt.
Niemniej ośmielam się powtórzyć, że Internet jako zjawisko stworzył tylko nowy środek wyrazu temu, co znaliśmy od dawna. Dziwienie się zatem włamaniom hakerów, oszustom na aukcjach czy rozsiewaczom pirackich plików jest nieco obłudne i świadczy o naszym zapóźnieniu technologicznym. Wirus jest wszakże tylko nową wersją ziemniaka w rurze wydechowej, kapelusza w kominie czy jajka pod tynkiem.

piątek, 18 grudnia 2009

Moja noc na białym końcu świata...

Pierwsza gwiazdka psa Pawłowa

Nadchodzi wielkimi krokami ten dzień, te dni, w których to świat rzekomo jest inny, a przynajmniej stara się lepiej lub gorzej sprawiać takie wrażenie. Sąsiad szczerzej się uśmiechnie (albo w ogóle, bo dla niektórych i to jest sukcesem), listonosz i pani Jadzia ze spożywczaka złożą nam życzenia i wreszcie zasiądziemy do suto zastawionego stołu, aby w ciepłym, rodzinnym gronie… ponarzekać, jak co roku.


Polak już tak ma, że jeśli aktualnie nie macha szabelką, to zostaje mu tylko narzekanie albo któraś z kolei smutna rocznica narodowa. Stały repertuar, można by rzec. I jako masa i jako szarzy Kowalscy strasznie lubimy, kiedy nam jest źle. To znak niechybny, że żyjemy. Przyszło mi to do głowy, gdy uśmiechałem się z sarkazmem na widok autobusu, który mimo zawiei i zamieci przyjechał nie tylko czysty i ogrzany, ale i wcześniej o minutę niż powinien. Skąd ten sarkazm? Z natury! No, bo jak to tak?! Autobus w zimę nie ma prawa przyjechać punktualnie! Jakby był stary, zimny, brudny, spóźniony i z bandą kiboli w środku, to owszem. To jest normalne. I już można narzekać (czytaj: żyć) po ludzku. Chociaż nie da się ukryć, że narzekanie na brak powodów do narzekania też jest narzekaniem. Ale to nie to. Taki ersatz, a tu człowiek chciałby wywalić cały wór pretensji do świata, aury, polityków, drogowców, programu telewizyjnego i może jeszcze nowego auta tej zołzy z drugiego piętra. Ech…


Te całe święta na przykład. Nie mogli to tego zrobić w lato, jak jest ciepło? Walnęłoby się grilla na balkon i już, a tak…
Kolędy… Nawet nie wiadomo czy toto legalnie ściągnięte. No, ale dobra. Święta są i trzeba z tym żyć, więc co nam pozostaje? Jeszcze choinka!
-Choinkę, Zdzisek, kupiłeś? Taka mała?! Ty już całe życie wszystko chcesz mieć małe? Żadnych ambicji? A Nowakowa ze swoim starym to ze wsi przywieźli taką prawie jak… ooo… dawny minister edukacji! To jest choinka! A ile dałeś? Coooo? No tyś chyba głupi! Za taką suszkę?! Matko jedyna! Takiego gdzieś posłać!


W ogóle Boże Narodzenie to taki czas, kiedy nasi bliscy stają się jeszcze bliżsi i możemy cieszyć się ich obecnością do woli…
-Mamusi to nie za ciepło w tym swetrze? Mamusia zdejmie. Roxi! Zobacz tam o której babcia ma autobus, żeby zdążyła! Tak, tak… Bardzo rzadko do nas mamusia wpada, a przecież życie tak pędzi i tyle spraw przelatuje nam koło nosa…
-O Której? No co ty? Patrz na wieczorne, nie nocne! Aaa… O czym to ja?


No właśnie... W Święta trzeba być dobrym i kochać wszystkich dookoła za to tylko, że są.
OK. Wszystkich.
Spoko. Wporzo. No problemos. Ale chyba nie tego gnoja, co nam w maju uszkodził błotnik i się jeszcze głupio wypierał?! Ta jego matka lepiej by się wzięła za niego, bo chłopak, kto wie, co może zmalować. Ale zresztą czy to ona niby lepsza? Ten chłop, co z nim jest, to trzeci jak pamiętam, a z tym ryżym, co to trzy lata temu byli na Krecie to będzie czwarty. Nie ma co, trafili się nam sąsiedzi!


Taaak. Cud miód i orzeszki. Cicha noc, Przybieżeli do Betlejem i Make Love, Not War! Akurat!
Złudzenie apteczne, jak mawiał Adolf Dymsza. My przecież musimy się uśmiechać, musimy składać sobie życzenia i musimy jeszcze ze sto innych rzeczy. To znaczy, żeby było jaśniej nie tyle musimy rzeczywiście, ile raczej WYDAJE NAM SIĘ, że musimy. Koło się zamyka. Stajemy się sztuczni, bo sądzimy, że tylko będąc migającym lampkami skrzyżowaniem Papieża ze Świętym Mikołajem jesteśmy trendy, cool and jazzy.


Czy chciałbym przez to wszystko powiedzieć, że Święta są złe? Nie, broń Boże! Czy WSZYSCY są sztuczni? Nie. Oczywiście, że nie. Więc co? Ano za wysokie wymagania sprzętowe. Za dużo chciejstwa, za mało człowieczeństwa. Aktorstwo zamiast naturalności i pozy zamiast charakterów. Market, bankiet i faktury VAT.


Trochę z tymi Świętami jest jak w starym powiedzeniu o małżeństwie, jako oblężonej twierdzy, z której jedni chcieliby się za wszelką cenę wydostać, a inni znaleźć w jej środku.


Ci, którzy na życzenia i opłatek de facto nie zasługują (albo dokładniej: są im one obojętne) i tak, jak co dzień skoncentrują się na pozorach i lansiarstwie i będzie im z tym dobrze, zaś inni, którym nie robi różnicy szynka za 18 czy 88 złotych kilo, a pragną tylko móc przełamać się opłatkiem z kimś najukochańszym na Ziemi, pewnie uronią łzę gdyby okazało się, że właśnie zabłysła pierwsza gwiazdka, a tego kogoś (ze stu milionów różnych możliwych powodów) nie ma przy nich. I cała reszta w postaci choinek, prezentów, pustych rozmów i pełnych talerzy nie będzie miała dla nich znaczenia.


Tym sposobem trochę niechcący jedni i drudzy, (choć to zapewne tylko bieguny milczącej większości) pokażą przez chwilę swoje prawdziwe oblicza, potwierdzając sami sobą, że magia Świąt, choć wyblakła, nadal na szczęście gdzieś istnieje. 

czwartek, 10 grudnia 2009

Yes! Yes! Yes! albo herbatka u Stalina

Ochroniarz Maciej Guz wygrał przed sądem sprawę przeciwko firmie o dziwnym skrócie ;) udowadniając, że gdy zatrudniony był na zlecenie w kilku jej spółkach córkach, faktycznie pracował na umowę o pracę w JEDNEJ tylko z nich. Brawo! Tak trzymać! Mam nadzieję, że pojawią się kolejne pozwy, a firma bedzie miała duuuuże kłopoty, aż do utraty koncesji włącznie, czego jej życzę z całego swojego portierskiego serca.



-------------------------------------------------------------------------------------------------------Obiecałem sobie wprawdzie swego czasu, że temat firmy, której nazwy tutaj nie wymienię w trosce o swoje nerwy, zamykam wraz z serwisem portierskim Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, ale z racji tego, że sam po cichu kontynuuję swoją "krucjatę", o czym po części za moment, uznałem za stosowne podokuczać jeszcze i tutaj, na moim blogu, drużynie pana Arkadiusza R. co też niniejszym czynię z nieodmienną satysfakcją.

O tym jak działa i jaki reprezentuje poziom merytoryczny dział kadr tego smutnego zakładu pisałem już wielokrotnie. Słowo amatorszczyzna byłoby tu komplementem. Totalny chaos, oto jest miara porównawcza. To że nikt niczego nie wie i że prawie nigdy nie trafia się tam na osobę której się w danym momencie potrzebuje już nie dziwi. Dziwi natomiast jak to wszystko się jeszcze nie rozleciało przy takiej organizacji. Żeby nie być gołosłownym powiem tylko, że praktycznie każda ze znanych mi osób mających w swoim CV epizod współpracy z "czarnymi koszulami" miała również kłopoty z uzykaniem w trakcie lub po zakończeniu "kariery" tamże jakichś mniej lub bardziej ważnych dokumentów. I choć ja sam byłem przekonany przez dłuższy czas, że tego rodzaju problemy mnie ominęły, okazałem się być w błędzie. Oto po mniej więcej pół roku od chwili zakończenia pracy w [...] napisały do mnie panie z kadr. Nie po to niestety żeby przekazać mi fikcyjną umowę zlecenie za pomocą której płacono czasem nawet 1,40 zł/g (sic!), ale po to, aby... poprosić mnie o zwrot świadectwa pracy, jak się okazało błędnie wypisanego.

Najpierw pomyślałem sobie (No dobrze, przekleństwa pominę. ;) A więc PO PIĘCIU MINUTACH pomyślałem sobie) że nie i koniec! Wy nie dajecie dokumentu potwierdzającego pracę, ja nie daję wam świadectwa! Po kilku tygodniach jednak mając coś do załatwienia nieopodal katowickiej siedziby mojej "ulubionej inaczej" firmy postanowiłem i do niej zajrzeć.

I cóż... Idę sobie raźnym krokiem, w kieszeni zapobiegawczo pracuje już dyktafon :) a dusza "rwie się do boju". No bo jak to tak? Bać się? Przecież mam rację, a racja może być tylko jedna! O wy, tacy, siacy, owacy! Już ja wam powiem! Już ja wam teraz wygarnę prosto z mostu!

Zimny poranek, pusta ulica i kilku "czarnoarmiejców" palących papierosy przed wejściem. Klimat literacko inspirujący. Taki wczesny NEP plus minus. ;) Wewnątrz gmachu półmrok, a w głównym holu przepiękna recepcjonistka, co to, powiedzielibyście, nigdy, przenigdy nie mogłaby mieć niczego wspólnego z całym tym... nieporządkiem. Ale ma. Ma, ponieważ jest jego częścią obliczoną na to, aby zwieść, uspokoić, rozbroić. No, bądźmy szczerzy, nie tylko ona. Cała reszta również. Choćby pani z działu rekrutacji która dłuuugo rozmawia przez telefon ignorując zupełnie rosnącą pod jej drzwiami kolejkę, a potem jakby nigdy nic wychodzi z jakimś Bardzo Ważnym Dokumentem gdzieś w dal korytarzy, by po kilkunastu minutach wrócić i... z innym pismem pójść znów w tą samą trasę... Piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny...

O wy, tacy, owacy! Już ja wam tu zaraz! Ale kto? Nikogo nie ma, tylko ta kolejka.
I teraz chwyt mistrzowski. Pani powraca. Wolno, majestatycznie i bez emocji. Otwiera przeszklone drzwi swojego gabinetu, wchodzi... Już, już ożywiam się, że to teraz, że pełny atak, bez litości! a tu masz! Drzwi się zamykają. Pani podchodzi do okna, rozgląda się, potem cofa dwa kroki do biurka i siada. Powooooli....
-Proszszszsz.... - słyszę wreszcie.
No więc teraz!

Ona nie wie. Ona nie rozumie. Nawet... uwierzylibyście? Nawet jest jej smutno, bo to na pewno pomyłka, że Warszawa nie odpowiada na listy ani nie przesyła umowy. Trzeba pisać! Pisać! - prawie, że poklepuje mnie po ramieniu. No i jak tu takiej powiedzieć to wszystko, co sobie człowiek tak długo układał?
Jeszcze świadectwo odebrała i kwit podbiła bez szemrania, więc nie można tak z pretensjami zaraz...

Dyrektor! Pójdę do dyrektora! A co!? Wygarnę mu to i owo!
-Dyrektora nie ma.
-To z kimś, kto go zastępuje!
-Też nie ma.
-To kto jest?
-Pan [...]. Na dole. Czekać trzeba.

Czekam. To już ponad godzina odkąd tu przyszedłem. Pan, nazwijmy go X wraz z kolegą zaśmiewają się do łez oglądając coś na ekranie komputera. Czekam... Nic. Obaj widzą doskonale, że tu stoję, ale co tam...

I tak to działa.
Na nic złość i na nic planowanie. Na nic pełna mobilizacja. Tutaj nikt nie przejmuje się kolejnym Don Kichotem na korytarzu. Postoi, postoi, nogi go rozbolą i pójdzie. Żadnych awantur nie będzie.
Genialne, prawda? Proste, a genialne.

Zeznawałem kiedyś w sprawie jaką wytoczyła tejże firmie moja koleżanka. Gdybyście widzieli solidową panią adwokat... Blondynka, długie włosy, niebieskie oczy... Tylko skrzydeł brakowało.

I powiedz takiej, że cię okradali z pensji! Że ci kazali coś podpisać albo karnie przenosili. A ona wtedy spojrzy na ciebie i tymi niewinnymi oczami krzyknie prawie: Jak to? My? My nigdy!
I koniec.

Ale wojna trwa. I nawet jeżeli dziś tutaj ze mną wygrali oni, to jutro znajdzie się drugi, trzeci, setny pan Guz i prędzej czy później zrobimy porządek w firmie o dziwnym skrócie. Nie za miesiąc, to za rok. Warto poczekać. Bedzie ciekawie.

środa, 9 grudnia 2009

Łowca dusz

Kiedyś w przypływie dobrego samopoczucia i erupcji ego wydumałem sobie, że oto zrozumiałem najważniejszą prawdę w życiu. Ba! Że ją wręcz stworzyłem. Sam!
Tak, wiem. Toto ma swoją nazwę medyczną i podobno nawet jest uleczalne, ale bez obaw. Interwencja serwisu nie jest konieczna. Moja prawda (była taką, dopóki nie przeczytałem tej samej myśli w wywiadzie z genialną Ireną Kwiatkowską) głosiła, że wypatrując w życiu marzeń i dalekosiężnych celów przegapiamy sprawy tylko trochę lub tylko krótko niezwykłe albo też nie uznajemy ich za warte zapamiętania. Takie to proste, a takie ważne.

Zbyt wiele oczekiwać od życia, to nie zawsze znaczy oczekiwać niemożliwego. To znaczy czasem tylko: nie cieszyć się pół i ćwierć spełnieniem marzeń.
Idę sobie późnym wieczorem z najpiękniejszą dziewczyną na Ziemi. Mogę ją przytulić, pocałować, powiedzieć jaka jest dla mnie ważna. Ale ja jestem zły. Zresztą tam zły. Nie w sosie raczej. Myślę o tym, dlaczego nie możemy (niestety) być razem na zawsze, dlaczego ten wieczór się kończy, dlaczego… A chwila przemija, znika, marnieje w oczach. I już nic. Pustka. Wspomnienie. Tęsknota.
Gdzie radość z tego, co było, co się udało, czego nikt nie zdążył nam zepsuć?
Nie ma. Jak cieszyć się znalezieniem dychy, gdy zgubiło się stówkę zapyta ktoś. Można i tak.
Mimo wszystko ta „dycha” to też coś, kiedy chwilę wcześniej nie miało się złamanego grosza.

Do tej mądrej (i wcale nie szkoda, że nie mojej) teorii dołożyłem później jeszcze drugą myśl, uzupełniającą poniekąd, choć w sporej części będącą stwierdzeniem niezależnym. Nasze życie, nasza wartość, a może dokładniej – wartość naszego człowieczeństwa, to nie tyle sukcesy w pracy czy złote karty kredytowe, to nawet nie do końca dom i rodzina, ale po prostu CZŁOWIEK. Każdy człowiek wśród tysięcy tych, których spotykamy od narodzin aż do śmierci na swojej drodze.

Kochamy ich, nienawidzimy, traktujemy obojętnie, omijamy z daleka lub robimy wszystko by móc być z nimi jak najdłużej. Z przymrużeniem oka porównując przypomina to grę w „węża” znaną z telefonu komórkowego. Wzbogacamy się każdym napotkanym bytem, a im bardziej jesteśmy duchowo rozwinięci, tym trudniejsze wyzwania jesteśmy w stanie podejmować ucząc się nawet od tych (z pozoru) prostszych od nas czy wręcz nam wrogich. Tym tylko różnimy się od wirtualnego węża, że cały czas biorąc – dajemy, a dając, możemy otrzymywać. O ile wykażemy się minimum zaangażowania, rzecz jasna.

Różna bywa ta nasza duchowa percepcja. Różne stawiamy przed nią zadania. Jedno jest niezaprzeczalne. Zmieniając punkty orientacyjne naszego życia z kolejnych RZECZY I SPRAW na LUDZI, być może nawet czasem tego nie dostrzegając będziemy się wzbogacać i rozwijać. A co najwazniejsze dana nam będzie jakże twórcza szansa, by móc się im wszystkim odwzajemnić.

poniedziałek, 16 listopada 2009

"Kłamiesz, szmato!"

Widmo komunizmu krąży nade mną. Nie żebym wierzył w duchy czy coś, ale to akurat zjawisko jest zupełnie realne. Zaczynam rozumieć tych wszystkich, którzy w XIX i początkach XX wieku z czerwonymi sztandarami w dłoniach wzniecali bunty, strajki i rewolucje. Zaczynam rozumieć ich zacietrzewienie, ich determinację, ich odwagę czy wręcz brawurę. I choć nadal sam czerwony sztandar, a zwłaszcza jego główni, że tak powiem nomen omen historyczni „nosiciele” są mi obcy jak rozmiar S, to jednak spoglądam dziś na świat, jeżeli nie socjalistycznie, to z całą pewnością socjalnie.

Zanim pojawił się Lenin i Stalin, zanim powstał GUŁag, Wielki Brat, pochody pierwszomajowe i zimna wojna, zanim wreszcie ojcowie takich jak ja, my sami, a potem nasze dzieci odłożyliśmy całą głupią i pełną fałszu ideologię gdzieś w najdalszy kąt pamięci, było wszak coś innego. Pragnienie sprawiedliwości. Przecież nie takie, żeby zabrać bogatym, a dać biednym, nie takie żeby zamknąć „burżujów” za drutami, ani nawet, żeby „każdemu według jego potrzeb”. Prawdziwe, płynące z serca, niepytające o narodowość, klasę czy poglądy. Ludzkie. Właśnie dlatego bardziej socjalne niż socjalistyczne.

Niechże do cholery jasnej ten świat będzie wreszcie sprawiedliwy!

Niech obowiązują w nim zasady, poniżej których się nie schodzi! Niech bogaty ma dużo, a biedny mało, zgoda, ale niechaj to mało też wystarcza do godnego, normalnego życia!

Łatwo powiedzieć! Co to znaczy „normalne życie” zapyta ktoś. Moim skromnym zdaniem normalne życie, to takie, w którym biednego nie stać na samochód i wczasy, ale nigdy, przenigdy nie musi się bać, że nie będzie miał co jeść i za co się ubrać. Niech mu ta bieda, rozumiana tutaj, jako minimum zarobków za minimum umiejętności pozwala jakoś żyć i owszem, mieć też apetyt na więcej. Niech go to co ma i może mieć MOTYWUJE zamiast dołować. I niech ta motywacja będzie motorem rozwoju, niech zachęca, a nie odstrasza, ale przede wszystkim niech będzie realna. Coś jak Windows Anytime Upgrade, jeśli wiemy, o czym mówię.

Kiedy prowadziłem portierski bunt w Śląskim Uniwersytecie Medycznym spędziłem całe mnóstwo godzin na spotkaniach i dyskusjach z moimi koleżankami i kolegami o wszystkim tym, co przeszkadzało nam w normalnej pracy, pewnie niewiele mniej czasu poświęciłem pisaniu tekstów do kolejnych gazetek, skarg do wszelakich instytucji czy artykułów na stronę internetową i wreszcie odpowiadaniu na maile. Gdy patrzy się na jakąkolwiek sprawę samemu, nie ma się szans na dostrzeżenie wszystkich jej aspektów, choćby z pozoru było się tego bliskim. Właśnie dlatego tak cenię sobie tamte dwa lata.

Co to ma wspólnego z moim OMC socjalizmem? Sporo. Tym więcej, że po odejściu z uczelni (jak to dumnie brzmi, a człowiek tylko klucze wydawał…) spotykam przecież w innych firmach i miejscach innych ludzi, inne problemy i inne nadzieje. Tylko żal jest taki sam. Tylko poczucie odrzucenia takie samo.

Mam za sobą dużo czasem trudnych, ale prawie zawsze inspirujących rozmów. Słucham, pytam, roztrząsam problemy na tyle, na ile pozwala mój mały portierski rozumek i cóż spostrzegam? Ano ni mniej ni więcej to, że ten idealny sprawiedliwy świat istnieje i wcale nikt nie musi go wymyślać. Stworzono go już dawno w konstytucjach, kodeksach i zarządzeniach. Tyle, że mało kto bierze go serio, a gdy już się taki znajdzie, to najczęściej jest to (ze szkodą dla siebie) ten któremu się coś należy, a nie ten który coś powinien.

Nie ma sensu wymieniać tu dziedzin życia, w których rozmaici „racjonalizatorzy” znaleźli już furtki dla stworzenia sobie „większej połowy” sprawiedliwości i zrobili to podpierając się na dodatek wypaczonym i chorym interpretowaniem legalnych, obowiązujących i w założeniu uczciwych ustaleń wyjściowych. Taka np. pensja minimalna jest tu przykładem idealnym, mimo że jednym z wielu. Gdyby oznaczała ona naprawdę najniższe wynagrodzenie za pracę, świat wcale nie byłby taki zły. Niestety, nie oznacza i tyle tymczasem w tej kwestii.

Rewolucyjne poglądy niechybnie muszą kiedyś przerodzić się w przynajmniej chęć rewolucyjnych czynów i wtedy jak mawiał generał Jaruzelski „powstaje pytanie” – „O co walczymy, dokąd zmierzamy?”

Skoro założyłem, że różnice społeczne są czymś normalnym i nieuniknionym, to nie mogę chcieć ich burzyć, ale skoro zaraz potem stwierdzam, że sprawiedliwość współczesna jest co najmniej kulawa, muszę też stopień tej kulawości umieć zdiagnozować i leczyć, czy też może lepiej umieć PRÓBOWAĆ leczyć. Jak każde leczenie, tak i to niesie ze sobą zagrożenia. Niestety nie mam ulotki ani tym bardziej farmaceuty, z którym mógłbym się w tej sprawie skonsultować. Pozostaje chłopski rozum i nadzieja, że go w ogóle posiadam, skoro wierzę, że świat może być lepszy.

„Kłamiesz, szmato!” to tytuł dość oryginalny i trącący wulgaryzmem, ale wybrałem go celowo. Zawiera sedno sedna, creme de la creme i w ogóle kropkę nad i pisaną tłustym drukiem.

Pewna moja dobra znajoma zapytała swego czasu o to, co planuję zrobić ze sprawą pożal się Boże biznesmena, który przyjmując mnie do pracy zażyczył sobie dniówki w wersji demo (bez zawartej jakiejkolwiek umowy), a potem ustami swojej sekretarki bezczelnie stwierdził, że prawo pozwala mu zatrudnić kogoś na próbę bez płacenia nawet grosza.
-Cóż, - odpowiedziałem wspomnianej znajomej – poczekam do […], a potem wiesz, program standard.
Roześmialiśmy  się w tej samej chwili.

„Program standard” to wniosek do PIP, informacja do instytucji, która owemu panu wydała zezwolenie na działalność i może jeszcze jakiś deserek na otrzeźwienie. Tak, wiem, że to niewiele da i że Inspekcja Pracy działa powiedzmy to najłagodniej z małym zaangażowaniem. Jasne. Ale czyż nie jest tak, że to Ty, drogi Czytelniku i ja tworzymy po części ten świat? Czy ktoś odebrał nam prawo nazywania kłamstwa kłamstwem, złodziejstwa złodziejstwem, a podłości podłością? Nie? A zatem korzystajmy z tego!

To my sami, nie urzędy i instytucje, ale Ty, ja, ona i on, musimy domagać się, by nas i nasze prawa szanowano. A ponieważ one istnieją, są zapisane, podzielone na paragrafy i znane ogółowi, zostaje nam tylko dobijać się do wszystkich możliwych (i niemożliwych także) drzwi WSZYSTKIMI DOSTĘPNYMI SPOSOBAMI i przypominać o nich aż do skutku.

No to jak Towarzysze? Pomożecie? ;)

czwartek, 5 listopada 2009

Zatrzymane w kadrze ;)

"Przekaz nadprogowy" - 5 listopada 2009

Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

niedziela, 25 października 2009

Moje własne Mandżukuo

Pu Yi – ostatni cesarz Chin był postacią tragiczną. Urodzony w 1906 roku wstąpił na tron mając ledwie trzy latka, ale jego władza nigdy nie była pełna i realna. Po rewolucji demokratycznej w 1911 roku został zmuszony do abdykacji, a kilka lat później, w 1924 do oddania się pod opiekę Japonii. Mianowany przez Japończyków prezydentem, a później cesarzem marionetkowego państwa Mandżukuo sygnował większość dokumentów o treści de facto wymierzonej przeciwko państwowości chińskiej, którą zwalczała wówczas okupacyjna armia Japonii. W 1945 roku został internowany przez władze Związku Sowieckiego, a w 1950 przekazany Chinom Ludowym gdzie spędził w więzieniu prawie dziesięć lat, by następnie po zakończeniu przymusowej „reedukacji” i ułaskawieniu rozpocząć żywot ogrodnika w ogrodzie botanicznym, a później archiwisty. Zmarł w 1967 roku w Pekinie. Jego dzieje, same w sobie będące materiałem na kilka życiorysów zostały opisane w wielu książkach oraz sfilmowane przez Bernardo Bertolucciego, ja jednak skoncentruję się dziś na autobiografii cesarza, która ukazała się w naszym kraju nakładem Wydawnictwa Łódzkiego w 1988 roku.

Książka ta, składająca się z dwóch tomików jest lekturą tyleż trudną, co poruszającą. O ile część pierwszego tomu, mówiąca głównie o dorastaniu cesarza i objaśniająca wszystkie jego rodzinne zawiłości może być nieco nużąca, tym bardziej, że chińskie imiona są dla Europejczyków trudne do rozróżnienia, o tyle końcówka i tom drugi opisujący wydarzenia po roku 1945 są ciekawe chociażby z racji ideologicznych wolt głównego bohatera.

W pewnym momencie dociera do nas granicząca z obrzydzeniem świadomość małości duchowej autora. Jego bezwarunkowe akceptowanie coraz bardziej absurdalnych ograniczeń swojego funkcjonowania, wśród których te czysto polityczne są chyba najmniej ważne.

Strach, uległość, bezustanne poszukiwanie swego rodzaju opiekunów duchowych połączone z brakiem odwagi, każą nam oceniać zachowanie Pu Yi prawie jak bezradność dziecka. I pewnie byłoby w tym sporo racji, gdyby nie fakt, że tym „dzieckiem” jest dorosły człowiek, jakby nie patrzeć była głowa państwa, po której z natury rzeczy (?) można spodziewać się zachowań bardziej odpowiedzialnych i odpowiednich przede wszystkim.

Wspomnienia te oceniać możemy w trzech płaszczyznach. Po pierwsze, jako tylko książkę, intrygującą historię i fascynującą wędrówkę w czasie, po drugie, jako studium tchórzostwa połączonego z infantylnym, acz bezgranicznym akceptowaniem każdej siły, z którą nie można wygrać i wreszcie po trzecie i moim zdaniem najważniejsze – jako odniesienie do współczesności, do każdego z nas. Swego rodzaju przypowieść z morałem.

Przyznaję, że w którymś momencie rzuciłem tomikiem o stół zbrzydzony do granic wytrzymałości brakiem, jak mi się wydawało, odrobiny szacunku do samego siebie prezentowanym przez bohatera. Było to do tego stopnia mdłe i odstręczające, że prawie namacalne. Oślizgłe.

Po kilku godzinach zapytałem jednak sam siebie. A ty? Nie, nie co sądzisz, to wiadome, ale co byś zrobił na jego miejscu? Czy kiedy cały świat, w którym funkcjonujesz i od którego mniej lub bardziej jesteś zależny zmienia swoje oblicze o 180 stopni, miałbyś odwagę wytrwać? Załóżmy, że tak, ale wtedy pojawia się pytanie większe – po co i za jaką cenę?

Łatwo jest być bohaterem, kiedy się wygrywa, kiedy się walczy, kiedy ma się szansę, ale czasem bycie bohaterem KIEDY SIĘ PRZEGRAŁO wymaga dużo większej odwagi. I tak z ręką na sercu, kto z nas, stawiając na szali swoje istnienie byłby do niej zdolny?

On sprzedając się Japończykom, donosząc Rosjanom, kłaniając się chińskim komunistom wierzył najpierw w restaurację swojej dynastii, a potem już tylko w przeżycie. Czy ktokolwiek na tym świecie nie przeszedł tego choćby raz, choć najczęściej nie w tak dramatycznym wymiarze?

Najsmutniejsze jest to, że niezależnie od naszych szczerych intencji i jeszcze szczerszej goryczy spowodowanej tym, co w takich sytuacjach mówimy i czynimy, świat oceni nas nie za pragnienia, a za to, czego naprawdę byliśmy w stanie dokonać.

poniedziałek, 5 października 2009

Powiększenie

Dopisek z 11 stycznia 2010. Ten post miał początkowo tytuł "Dyskretny urok burżuazji", który nawiązywał wprost do zacytowanej w nim wypowiedzi, ale od dziś nazywa się już jak widać inaczej, albowiem ciąg dalszy nastąpił...
-----------------------------------------
Bezrobotny portier to nie jest artykuł pierwszej potrzeby w żadnej chyba firmie. Nawet bez tego „bezrobotny” już samo „portier” jest śmieszne, niedzisiejsze, coraz bardziej abstrakcyjne. Jak siodlarz, zecer albo zdun. Jak sklep „Skup i sprzedaż art. poch. zagranicznego” albo napis „użytek własny” na ciężarówce.
A jeść się chce…

Trafiłem kilka dni temu do pewnej firmy, która reklamuje się między innymi tym, że ma kontrakty z Urzędem Miasta Katowice i sporą liczbą instytucji oraz zakładów produkcyjnych naszego regionu. Po lekturze strony internetowej doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z ekstraklasą profesjonalizmu. Tak było w istocie, choć nie jestem pewien czy dokładnie takiego profesjonalizmu szukałem.

Kolorowa strona internetowa nijak się miała do brudnego placu, ciemnego magazynu, dostawczaka z zieloną plandeką i dwójki znudzonych codziennością pracowników. To był pierwszy sygnał. Zignorowałem go.

Pan Prezes (piszę z dużej litery, bo pewnie tak o sobie myśli) w śnieżnobiałej koszuli i błyszczącym nowością krawacie powitał mnie jowialnie i zaprosił do zajęcia miejsca przy wielkim jak moje nadzieje stole konferencyjnym. Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że jego oferta i moje potrzeby spotykają się dokładnie w połowie. Sprawa zarobków, miejsca pracy, obowiązków i oczekiwań obu stron okazała się być załatwioną w kilka minut. Prezes z ojcowską troską i zrozumieniem pytał o warunki pracy w ochronie i nazywał głupotą wymóg posiadania orzeczenia o niepełnosprawności jaki od niedawna w tej branży obowiązuje. Rozmowa, jak to się pisało w dawnych czasach „przebiegała w atmosferze wzajemnego zrozumienia”. Właściwie to czułem się już zatrudniony. I wtedy pojawił się Mr. Hyde…

-Proponuję panu pensję tysiąc złotych płatną tygodniówkami. Na razie zawarlibyśmy taką powiedzmy umowę dżentelmeńską, a potem się zobaczy.
-Dżentelmeńską? Czyli co? Zlecenie zamiast okresu próbnego?
-Nnnie… Pan pracuje, ja panu płacę. Z ręki do ręki…

Nie dostałem tej pracy. Chyba nie jestem dżentelmenem. Nie. TAKIM na pewno nie jestem.

wtorek, 22 września 2009

Bo każdy pijak to złodziej!*

To, o czym dziś napiszę jest z pozoru tylko kolejnym wynaturzeniem jakiego dopuszczają się firmy ochroniarskie i pewnie nie tylko one w walce o obniżenie kosztów, ale nabiera wymiaru skandalu, kiedy spojrzy się przez pryzmat wieści jakie dochodzą nas po tragedii w kopalni Wujek-Śląsk.

Oto władze firmy H. z Mikołowa wpadły na pomysł stworzenia platformy wymiany informacji o pracownikach zwalnianych bądź zwalniających się, a mogących być z różnych przyczyn niepożądanymi w branży. Choć sam pomysł już na tym etapie wydaje się nieco kontrowersyjny, to jednak z pewnymi zastrzeżeniami można by go zaakceptować. Przyjmijmy, że tak specyficzna branża jaką jest ochrona osób i mienia wymaga zwiększonej dbałości o dobór kadry. Kto jednak dał się nabrać, ten już po wejściu na podstronę O NAS ma jasność. I jest to jasność rażenia piorunem. Najnormalniej w świecie, bez jakiegokolwiek udawania wyjaśniono tam zamysły twórców serwisu. Może pozwolę wypowiedzieć się im samym. Oto cytat:

Strona internetowa […] utworzona pod przewodnim mottem "Chroń się Pracodawco" jest pierwszą taką bazą danych tworzoną przez samych Pracodawców a będącą kolejnym instrumentem do ich ochrony. Jest to forum opinii o zatrudnianych/zwalnianych pracownikach w jakimś sensie uciążliwych dla firmy, którzy dopuścili się wykroczeń dyscyplinarnych lub zasłużyli z innych przyczyn na negatywną opinię jako niesolidni pracownicy i nie powinni być zatrudniani w branży. Dotyczy to głównie takich sytuacji w których pracownik porzuca pracę, przychodzi do pracy pod wpływem alkoholu lub spożywa go w miejscu pracy, opuszcza stanowisko pracy, dokonuje kradzieży osobiście lub przez swoje zaniechanie do niej dopuszcza narażając Pracodawcę na straty materialne /finansowe/, nie szanuje powierzonego mu mienia lub celowo go niszczy, nie jest komunikatywny w stosunku do Zleceniodawcy i zachowaniem swoim naraża na szwank wizerunek firmy, jest ,,pieniaczem" lubi pisał [tak w oryginale - Portier] skargi do PIP, ZUS, US lub innych instytucji kontrolnych lub z mało istotnych przyczyn procesował się przed Sądem Pracy, jest nielojalny w stosunku do firmy np. przekazuje istotne informacje o firmie konkurencji lub zleceniodawcy itp. Baza ta zmierza też do ,,ucywilizowania" rynku pracy na którym duży procent pracowników zatrudniana jest na umowy cywilno-prawne, gdzie brak np. świadectwa pracy uniemożliwia pozyskanie informacji o dotychczasowym przebiegu pracy /niektórzy zmieniają ją co kilka tygodni/ pracownika. Z poważaniem,
... [bez podpisu – tak w oryginale – Portier]

Nie rozumiem dlaczego firma H. stawia znak równości pomiędzy osobą, która kradnie czy też pije alkohol w pracy, a inną która w obronie swoich praw napisała do PIP czy ZUS. Nie wiem jak można tworząc tekst taki jak powyżej powoływać się na cywilizowanie czegokolwiek, a już rynku pracy w szczególności. Nie rozumiem także jakim prawem przedstawiciele branży która jak ognia wystrzega się umów o pracę, a pensję minimalną traktuje jak ósmy cud świata, mogą narzekać na rotację, umowy zlecenia czy też brak świadectw pracy. Miałbym sporo innych pytań do ludzi którzy w XXI wieku traktują pracownika jak niewolnika z którego prawami liczyć się nie trzeba. Miałbym, ale ich nie zadam.

Dziś przed południem złożyłem doniesienie do Rzecznika Praw Obywatelskich oraz Państwowej Inspekcji Pracy. Oczywiście mam świadomość, że po czymś takim firma H. nie zatrudni mnie już nigdy, ale chciałbym powiedzieć jej przedstawicielom co o tym wszystkim myślę.
HWD!
(Honor widać droższy)  ;)
Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

* - Tytuł wpisu jest cytatem z filmu "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz"


wtorek, 15 września 2009

Do przyjaciół ochroniarzy

Z jakiegoś dawno temu oglądanego filmu SF zapadło mi w pamięć zdanie „Wy, Ziemianie, jesteście najlepsi dla siebie wtedy, kiedy już jest najgorzej”. Marny to chyba był film skoro nawet nie pamiętam dziś tytułu, ale tamte słowa utkwiły mi w głowie bardzo mocno. Z pozoru są proste, trywialne wręcz, ale stety czy niestety sprawdzają się w życiu co do joty.

W portierskiej walce o godność pracy i poszanowanie prawa pisałem od 2007 roku różne rzeczy z których nie wstydzę się żadnej co do poglądów, ale jednak kilku co do formy. Nie da się ukryć, że w każdej wojnie, a tak chyba mogę nazwać to, co działo się pomiędzy nami, a Akademią czy Solidem, najskuteczniejsze jest przedstawienie adwersarza w uproszczonej, jednoznacznie złej postaci, której istnienie w wielu sytuacjach zdejmuje z nas konieczność tłumaczeń, niuansów i wątpliwości. Wojna ta była rzecz jasna pewną umownością, ale dla zaakcentowania tego, co ważne dla koleżanek i kolegów portierów nieraz używałem sformułowań które zawierały duży, zbyt duży ładunek negatywnych emocji. Po części machinalnie, po części z przekonania, ale jednak. Stereotyp ochroniarza, to miał być średnio rozgarnięty osiłek, który uwielbia wojskowy dryl i cierpi nie mogąc pracować więcej niż 240 godzin na miesiąc. Z ręką na sercu muszę powiedzieć, że niewielu, jeżeli w ogóle takich spotkałem przez te dwa lata.

Oczywiście ta podskórna niechęć była pochodną oficjalnej „ideologii” negowania pomysłu władz Uniwersytetu na przekazanie ponad stu pięćdziesięciu portierów firmie ochroniarskiej, ale czasem nabierała mocy sama w sobie, co skutkowało tekstami dalekimi od obiektywizmu. Na co dzień też utrzymywały się, oczywiście o wiele bardziej stonowane, podziały na „my i oni”. Tutaj akurat najczęściej z obopólnej winy.

Po dwóch latach stało się coś, czego żadna ze stron zapewne nie brała pod uwagę. Zamieniliśmy się duszami. „Oni” polubili i zaakceptowali „nasz” Uniwersytet, a my zrozumieliśmy, że walczyć należy z deformowaniem prawa jakiego dopuszczają się władze firm ochroniarskich, a nie z ludźmi którzy cierpią na tym tak samo jak my. Kiedy to do mnie dotarło? Późno. Za późno. Gdzieś w maju tego roku, kiedy przyszło mi zmienić mundur Solidu na mundur ERY. I kiedy zobaczyłem moich „wrogów” – „solidowców” z takim samym jak moje zakłopotaniem poznających nową firmę.

Podobnie jak w życiu, taki i tutaj, w naszej pracy, okazało się jednak, że człowiek uczy się do końca. Nie jestem już portierem Uniwersytetu, nie jestem ochroniarzem Solidu, ani strażnikiem ERY. Nie ma mnie w „moim” budynku pośród ludzi i miejsc które polubiłem i nie ma też, bo nigdy naprawdę nie było potrzeby dzielenia koleżanek i kolegów na swoich i obcych. Jednego dnia wszystko to straciło jakikolwiek sens, zakładając oczywiście, że kiedykolwiek miało go choć trochę.

Na końcu korytarza łączącego mój budynek z przyległym, pracował pewien pan za którym nie przepadałem. Nie kłóciliśmy się nigdy, nie było między nami żadnej zajadłości. Była tylko obojętność. Bez podstaw, bez poznania się, bez dania racji. Od samego początku. Kiedy dobiegała końca moja ostatnia dniówka, kiedy żegnałem się z tymi z którymi przepracowałem długie lata w Uniwersytecie i Solid Security pomyślałem, że łatwiej będzie mi odchodzić, zostawiając za sobą ludzi którzy przynajmniej mnie akceptują i postanowiłem go odwiedzić. To była długa, ważna, trudna i wyjątkowa rozmowa. Potrzebna jak się okazało nam obu i równie mocno dla każdego z nas poruszająca.

Nie. Nigdy nie traktowałem koleżanek i kolegów którzy dołączyli do obsady portierni po 2007 roku jak wrogów. Ze wszystkimi rozmawiałem, wielu lubiłem, z kilkorgiem nawet się zaprzyjaźniłem, ale rodzaj sztucznego wewnętrznego zahamowania „my - wy” był we mnie cały czas. Jak gdybym odmawiał im prawa do polubienia naszej uczelni, jak gdybym nie wierzył, że zależy im na pracy właśnie tutaj i nie chciał pojąć że dokładnie tyle ile we mnie przez te dwa lata przybyło ochroniarza, tyle samo w nich przybywało portiera.
To wszystko, te swoje jak się okazało wzajemne zastrzeżenia musieliśmy wyrzucić z siebie, pozbyć się ich, aby dojść do prozaicznego, a tak przecież zdawałoby się wcześniej obcego nam wniosku, że nie dzieli nas nic prócz braku zaufania. Po ponad godzinnej rozmowie wyszedłem lekki jak piórko, spokojniejszy, zupełnie inaczej patrzący na swoje pożegnanie z Uniwersytetem, na miłość do którego wcześniej dawałem sobie i wszystkim innych „starym pracownikom” monopol.

Strona www.portier.pl.tl powstała aby pomóc zorganizować i nagłośnić to, czego nie zorganizowali i nie nagłośnili nasi przełożeni, związki zawodowe czy pracodawcy. Przez dwa lata zrobiła wiele dobrego, ale dziś dopiero widzę to w pełni, nie zawsze była w swej formie stuprocentowo obiektywna. Owszem, wygraliśmy wczasy pod gruszą, jubilaty, trzynastą pensję i parę innych spraw. Owszem, zepsuliśmy mam nadzieję humor prezesowi Reszke i kanclerz Kuraszewskiej i wreszcie zaistnieliśmy całkiem mocno w świadomości wielu ludzi (Wikipedia!) w tym również redaktorów prasy i telewizji, ale największym sukcesem okazało się coś zupełnie innego. Człowiek.

Kiedy opadły emocje paragrafów i zarządzeń, kiedy opadła wzajemna nieufność tych, których los zwany przez niektórych pracodawcą postawił na dwóch pozornie przeciwstawnych pozycjach, spostrzegliśmy, że jesteśmy takimi samymi ludźmi i pracownikami. Dotarło do nas, że straszenie nas sobą nawzajem jest zwyczajnie głupie, bo ani portierzy nie izolowali „obcych”, ani „ochroniarze” nie przerobili żadnego z nas na bezdusznego i bezmózgiego „Rambo”. Nie wstydzę się i nie wycofuję z żadnego słowa jakie napisałem na temat łamania praw pracowniczych lub gardzenia nimi. Jestem pewien, że ta walka, walka z bezdusznymi zarządami firm ochroniarskich naginających przepisy prawa pracy będzie nadal trwała i że przyniesie zwycięstwo. Wstydzę się jednak za chwile kiedy uważałem, że osób które przyszły do nas wraz z Solidem to nie obchodzi, nie dotyczy, nie obejmuje. Za to przepraszam.

I dziś, kiedy mundury ERY zmienia się w Uniwersytecie na mundury Konsalnetu wiem już, że nikt z nas nie ma monopolu na sympatię, wierność, skuteczność czy lojalność. Wiem też, że moja tęsknota za pracą której oddawałem przez lata całe swoje serce nie różni się niczym od takiej samej tęsknoty kogoś kto przyszedł tutaj w śmiesznym mundurku dwa i pół roku temu, a kto, tak samo jak ja musi go dziś zdać do magazynu.

środa, 26 sierpnia 2009

Tajemniczy ogród

Pierwsze co mi się z nimi kojarzy to czarny jamnik którego nie znosiłem. Uparty, złośliwy pies. Był sobie tam za płotem, czuwał nad bezpieczeństwem swoich państwa i skutecznie zniechęcał nas do głośniejszej zabawy w pobliżu. Byli też oni. Starsze ciche małżeństwo żyjące swoim nieznanym mi życiem choć gdzieś tam jakoś ze mną spokrewnione. Wtedy było mi to obojętne. Miałem może z sześć lat. Oni tam po prostu byli. Od zawsze i na zawsze. On malował słupki ogrodzenia smołą czy czymś podobnym, ona chodziła do sklepu albo wieszała pranie.

Zmarli pół roku po sobie tak samo cicho i obco jak żyli. Jamnik też gdzieś zniknął. Został tylko pusty chylący się ku upadkowi domek. Nie, nie byłem na pogrzebie. Raz tylko odwiedziłem z kuzynem pusty dom szukając tam jakichś skarbów czy tajemnic. Znalazłem przeterminowane o trzydzieści lat proszki do prania i zarośnięte pajęczynami meble. I tak to trwało. Ogród dziczał, domek marniał, a złodzieje i miejscowi pijaczkowie co jakiś czas toczyli tu swoje małe wojny o terytorium.

Któregoś dnia na drodze zatrzymała się ciężarówka ze spychaczem na naczepie i okazało się że domek będzie rozebrany. Nie. Właściwie to nie rozebrany, bo nikt nie miał czasu ani ochoty na potyczki z tonami gruzu i drzewa. Będzie zburzony. Popołudniu zobaczyłem w ogrodzie jawnie już działających złomiarzy. Nikt ich nie gonił, nikt im nie przeszkadzał. Rwali kable, wyłamywali kraty z piwnicznych okienek… Któryś z nich widząc mnie machnął po przyjacielsku ręką proponując przyłączenie się do grupy. Poszedłem.

Skrzypiące schodki przed gankiem, ciasna sień, ciemne pokoje… Wszystko brudne i po części zdewastowane, ale jednak nadal wyglądające bardziej jak dom niż jak pusta rudera jakich wiele. Minęły długie lata odkąd byłem tu po raz ostatni. Miałem nadzieję, tak, nadzieję, że zobaczę puste pokoje i pleśń na ścianach, ale zobaczyłem dom. Nie budynek, ale DOM. Taki prawdziwy, za jakim się tęskni, o jaki się walczy, do którego się wraca. Nad przemoczonym kapiącą z dachu wodą łóżkiem wisiało ślubne zdjęcie. Jakby na przekór chwili czyste i lśniące. Spojrzałem w oczy dwojga osób na nim. Nie było tam brzydkiej grubej kobiety z koszem prania, ani zgarbionego przygłuchego dziadka którego pamiętałem z ławki przed domem na której siedział razem ze swoim psem. Zobaczyłem dwoje szczęśliwych młodych ludzi. Nawet na mnie nie spojrzeli, widzieli tylko siebie. Tak jak tego dnia kiedy przysięgali sobie wieczną miłość, tak jak tego dnia gdy on przenosił ją przez ten sam próg przez który ja sam przed chwilą przeszedłem. Byli piękni, szczęśliwi, bogaci. Bogaci przecież nie małym drewnianym domkiem w podrzędnej dzielnicy, ale sobą, swoim zakochaniem, swoją młodością, swoją nadzieją, która nawet teraz, gdy ostatni ślad ich istnienia miał rozpaść się w pył była silniejsza od rzeczywistości dookoła. -A to pan widział? – trącił mnie w ramię jeden z poszukiwaczy. -Tak. Wiem. – odparłem i odsuwając go wyszedłem najszybciej jak potrafiłem.

Obiecałem sobie, że naprawię obojętność z tych wszystkich lat, że zaraz, już, natychmiast, kupię film do aparatu i zachowam ich dom, ich zdjęcie, ich marzenia. Wycierając łzy przepraszałem ich w duchu za tych złodziei teraz i za pomstowanie na czarnego jamnika kiedyś, za obojętność, za powierzchowność, za wszystko…

Wracając następnego dnia z pracy miałem już aparat w torbie. Kupiłem rolkę filmu, zaplanowałem gdzie, co i jak sfotografuję. U dołu ulicy minęła mnie wywrotka. Na środku ogrodu ziała tylko dziura w ziemi, a zdziczałe drzewka leżały połamane gąsienicami spychacza.

Umarli.

środa, 19 sierpnia 2009

Numer do Pana Gąbki

Miało nie być znowu o technice, ale trudno, muszę. Dziś o dwóch pytaniach które śmieszą mnie tym bardziej im więcej mam lat „na liczniku”, a które są stuprocentowym wytworem dwudziestego pierwszego wieku. Niestety.

„Dlaczego miałeś wyłączoną komórkę?!”, „Dlaczego nie ma cię na Naszej-Klasie?”

Hmm… Takie dwie kwestie które słyszę już od kilku lat co jakiś czas. Niby mało ważne, ale symptomatyczne, bo przecież dajmy na to w 1995 roku NIKT by ich nie zrozumiał, a to tylko (aż?) 14 lat. Jestem wprawdzie gorącym zwolennikiem techniki i usprawniania naszego życia, ale mimo to, tylko zwolennikiem, nie fanatykiem. Uważam, że telefon komórkowy mam po to by z niego dzwonić lub połączenia odbierać i tak jak mając żelazko nie trzymam go cały czas „pod parą” tak nie widzę potrzeby „mania” (Neologizm. Mój.) non stop włączonego telefonu. A może nie mam dziś ochoty na rozmowy? Może czytam ciekawą książkę? Może idę na spacer albo… robię sto tysięcy innych rzeczy które mogę robić w danym momencie swojego życia? Czy mam prawo do tej chwili offline? Myślę że mam.

Bądź co bądź poprzednie pokolenia które znały tylko telefony stacjonarne, żyły jakoś i radziły sobie całkiem dobrze, mimo że czasem z niektórymi ich przedstawicielami można się było skontaktować raz dziennie albo i rzadziej. I proszę mi nie mówić, że to życie od nas tego wymaga byśmy byli na całodobowym nasłuchu. Nie wymaga. O ile ktoś nie jest lekarzem, policjantem, wojskowym czy strażakiem – moim skromnym zdaniem nie wymaga.

A czy zwróciliście uwagę na dziwną usługę jaką są tzw. „darmowe minuty”? Ilu z nas odebrało telefon słysząc w słuchawce „Aaa… Cześć! Wiesz, tak do ciebie dzwonię, bo mam dużo darmowych minut!” Znaczy po polsku, nie mam nic ważnego, ale szkoda żeby się zmarnowało. I tak się to nasze życie upraszcza i upraszcza. Nie rozmawiamy dlatego że mamy taką potrzebę, ale dlatego, że dali nam darmowe minuty. Nie piszemy listów, tylko maile, albo jeszcze gorzej – używamy komunikatorów, które zamieniają nasze myśli w gorący kubek. Byle jak, byle szybko.

Aha! I jeszcze portal dla ludzi z kasą. ;) Pewien mój przyjaciel swego czasu zapytał mnie z wyrzutem dlaczego nie mógł mnie tam znaleźć i moja odpowiedź „dlatego, że mnie tam nie ma” wydała mu się czymś łagodnie mówiąc dziwnym. No więc przyjrzałem się i ja temu serwisowi. Nie żebym krytykował pomysł, skądże. Też poczułem mrówki na plecach otwierając zdjęcie dziewczyny w której kochałem się platonicznie od przedszkola. Ma to swój urok, ale chyba tylko taki jak powyżej, bo wgłębiając się bardziej widzi się coś co zamiast PROFIL powinno nazywać się MIEJSCE NA TWOJĄ REKLAMĘ. „To ja w moim nowym autku”, „To ja i nasza działka”, „…a to Pikuś za 1230 pln jak sika pod drzewkiem”. Taaa… Baaardzo ciekawe.

Gorzej kiedy okazuje się, że autko stoi w salonie, działka jest sąsiadów, a Pikuś przyszedł od cioci, bo też, tak jak my lubi wędliny z tanich marketów. No i pomyślałem przy okazji z czym ja mógłbym sobie zrobić taką fotkę. „To ja i moje Dual Core. Niedługo wymieniam na Quada. Ale będzie czadówa!”. „To moja Vista Premium. Legalna o dziwo. Naprawdę se ją kupiłem. Słowo.”

Nie. To chyba nie dla mnie. I jeszcze fan club wielbicieli żółtych mokasynów oraz muzyki Italo Disco granej na skrzypcach. Brr… I tak sobie postanowiłem, że nie założę tego profilu na NK i mało tego, nadal będę wyłączał komórkę kiedy poczuję potrzebę wolności od cyfrowego świata. Ale zdjęcie mojej przewodniczącej z podstawówki jednak sobie zatrzymam.

Ładna jest.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Generał kontra zerówka

Moja znajoma opowiadała mi dziś o przygotowaniach, jakie poczyniła w związku ze zbliżającym się rokiem szkolnym i koniecznością wyekwipowania swojego synka do zerówki. Nie dowierzałem, gdy stwierdziła, że jej dziecko nie tylko potrzebuje książek i zeszytów, co od biedy mógłbym uznać za akceptowalny postęp w stosunku do własnych doświadczeń, ale także, że uczy się angielskiego, a od pierwszej klasy podstawówki dojdzie do tego poza „normalnymi” przedmiotami jeszcze informatyka. Za moich czasów (wiem, dawno) było powodem do dumy, jeżeli przychodząc do pierwszej klasy umiało się choćby trochę czytać i pisać, ale książki, zeszyty i języki obce? W życiu Karola! I jeszcze te komputery!

Czy to dobrze czy źle? Zależy jak patrzeć. Być może są to wszystko kwestie zależne bardziej niż chcielibyśmy to uznać od czasów i okoliczności. Za matuszki komuny na nic przecież byłoby uczyć dziecko informatyki skoro jedno Spectrum czy ATARI przypadało na pół osiedla, a cały dorosły świat był od A do Z „analogowy”, ale dziś? Nie da się żyć obok nowoczesności nawet jeżeli nie w pełni się ją akceptuje (patrz wczorajszy wpis). Nie bardzo pamiętam czego uczono mnie w zerówce, ale raczej na pewno koncentrowało się to bardziej na zabawach i grach, więc pewnie dlatego to, co dziś usłyszałem tak mnie zadziwiło. Z drugiej strony cieszę się, że młode pokolenia wyzbędą się (być może) strachu przed nowoczesnością jaki nam, ludziom co nieco starszym ciągle jeszcze towarzyszy. Czy tylko z winy PRL-owskiego wychowania? Chyba nie do końca. Jest tu taka śmieszna prawidłowość, którą jak sądzę można przenieść „ w górę”. Proszę zauważyć jaka głównie jest trudność w nauczeniu obsługi np. komórki czy komputera osoby w wieku średnim lub średnio wyższym (ładny eufemizm?). W 90% jest to wina zakodowanej w nas „prawidłowości jednego przycisku”. Nawyku, że jeden przycisk, klawisz, guzik i jak go tam zwał służy do jednej, góra dwóch funkcji. Coś na zasadzie włącznika światła albo pralki Frania. I teraz zrozumienie albo lepiej zaakceptowanie faktu, że tenże przycisk może ZMIENIAĆ przypisane mu działanie zależnie od okoliczności jest pierwszą barierą poznawczą, że pozwolę sobie na takie szumne określenie.

My, drogie moje rówieśniczki i rówieśnicy po prostu mamy stary BIOS! Nie rozpoznajemy sprzętu. Należy to rozumieć szerzej, a więc, że nie nauczono nas adaptowania się do zmieniających się warunków, do swego rodzaju rozwoju. Oczywiście rozwijamy się, a jakże, ale starając się w większości przypadków nie przekraczać bezpiecznych granic. A więc na przykład poprawienie swojego wykształcenia jest jeszcze Ok., ale już zaczęcie czegoś od zera… takie jakieś… śmieszno dziwaczno niepotrzebne…

Podoba mi się stwierdzenie, że ważniejsza od stałego posiadania informacji jest umiejętność jej znalezienia i wykorzystania. Tego nas niestety wujek Wojciech w ciemnych okularach i jego poprzednicy nie nauczyli. No i wreszcie. Czy chciałbym być dziś dzieckiem i mieć takie szanse i taki świat o jakim nie śniłem marząc o batonikach Mars pod pachnącym wielkim światem sklepem Pewexu?
Nie.
Chyba nie.
A może troszeczkę?

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Człowiek. Opakowanie zastępcze.

Swego czasu, gdy mój wiek i samopoczucie pozwalały jeszcze na dobiegnięcie na przystanek przed nadjeżdżającym właśnie autobusem, takie na przykład badania okresowe były prawdziwym misterium. Zaczynało się od oddania krwi i… powiedzmy innych płynów zaraz bladym świtem, a kończyło następnego dnia w gabinecie lekarza, który osłuchiwał i opukiwał wszystko co tylko osłuchać lub opukać można bez narażenia się na zarzut molestowania. W tak zwanym międzyczasie zdarzało się jeszcze prześwietlenie płuc, badanie słuchu, dentysta (brr…), waga, wzrost, czasem „wysokościówka” lub odwiedziny u specjalisty w innym mieście. Miłe to wszystko nie było, ale nie da się zaprzeczyć, że wynikiem takiego maratonu była jasność w kwestiach zdrowotnych w każdym możliwym aspekcie.

Kilka lat później zmieniłem pracę, a co za tym idzie lekarza zakładowego. Było już znacznie prościej. Krew, prześwietlenie, gabinet. Trzy rzeczy i nadal jeszcze dwa dni na ich załatwienie. Niby szło szybciej, ale pozostawał jakiś niesmak, ze względu na to tempo właśnie. Kiedy po kolejnej dekadzie przyjmowałem się do pracy w ówczesnej Śląskiej Akademii Medycznej pewna tutejsza pani doktor zaskoczyła mnie wypisaniem „zdolności” w godzinę po pobraniu krwi, a więc bez absolutnie żadnych wyników z laboratorium. O prześwietlenie i parę innych spraw nikt już nie pytał...

A gdy ŚlAM za sprawą Nowej Ekonomicznej Polityki przekazała mnie i moich kolegów do firmy ochroniarskiej o niekoniecznie wdzięcznym skrócie SS, badania były już tylko (a może właśnie dlatego) blitzkriegiem.
-Mam zdjąć koszulę? – zapytałem.
-A co będziemy czas marnować, przecież pan zdrów jak ryba, no nie? – bardziej stwierdził niż zapytał herr doktor (proszę wybaczyć skojarzenia, ale jak się w sześćdziesiąt parę lat po wojnie zakłada czarny mundur w firmie z TAKIM skrótem, to każdemu by odbiło). Tym sposobem po raz pierwszy w swoim życiu byłem osłuchiwany i miałem mierzone ciśnienie przez koszulę. W swojej nieustającej naiwności sądziłem, że herr doktora nikt nie przebije, ale, okazało się, że jestem w błędzie. Oto nie dalej jak w lipcu trafiłem znów do przychodni w której rozpoczynałem karierę portiera Akademii iks lat temu. Tym razem technika badań osiągnęła szczyty i to nawet w jakimś sensie dosłownie, bo zbliżyła się do polityki władz Uczelni od dawna oddzielających się od pracowników szczelnym murem.
-Pan się wpisze! – szybko rzuciła zza biurka pani doktor podając mi grubą księgę.
-Leczy się pan na coś?
-Tak. Na […]
-I co, pomaga?
-Myślę, że tak…
-No i super. Proszę. Ma pan na trzy lata.
I już. I tyle. I zdrowy. Sto dwadzieścia sekund za jedyne 50 PLN.

Nazwałem sobie to wszystko kiedyś na własny użytek „pokoleniem Aro”. Byle jak pracujemy i byle jak nam płacą (niektórzy twierdzą, że to na odwrót), byle jak kochamy i byle jak jesteśmy kochani. Jemy byle co popijając innym byle czym. I tak dalej i tym podobne. Wersja ekonomiczna. Trzecia klasa. Tandeta po prostu. Ale nawet nie to jest najgorsze.

Mawiał mój kolega, że od głupoty gorsza jest tylko głupota świadoma.
A my tą wszechobecną bylejakość próbujemy już nazywać życiem.

Spotkanie

Przed każdym świtem musi być noc. Ciemność, niepewność, tajemnica. Kiedy idę pustym o tej porze korytarzem myślę o Tobie. Chciałbym żebyś tu teraz była. Wyobrażam sobie Twoją bliskość, Twój uśmiech, głos, zapach. Wyobrażam sobie Ciebie. Czas zwalnia, prawie się zatrzymuje. Zamiast tykania zegara jest już tylko oddech i odbicia światła w szybie oddzielającej mnie od reszty świata. A może to resztę świata ode mnie?

Tak. Jestem portierem. Nie pytaj jak w wieku Internetu można zarabiać na życie wydając klucze albo odpowiadając codziennie po tysiąc razy dzień dobry i do widzenia. Pewnie są ciekawsze zajęcia, a już na pewno większość z nich jest lepiej płatna, ale nie zawsze to, co najbardziej logiczne jest jednocześnie najprostsze.

Lubię swoja pracę. Lubię zapach mocnej herbaty o poranku i nocne obchody, takie jak ten sprzed kilku minut. Mój budynek to trochę mój dom. Znam go, szanuję, staram się o niego dbać na tyle na ile pozwala moja skromna funkcja, a przede wszystkim tęsknię do niego kiedy nie ma mnie tu kilka lub kilkanaście dni.

Długie korytarze migające świetlówkami i niezmienne od kilku dziesięcioleci. Ten sam wystrój, ta sama kolorystyka. Od lat wszystko na swoim miejscu. Ile dałoby się za to by móc powiedzieć to samo o swoim życiu!

Nie śpisz jeszcze? Już późno.
Wiesz, myślę często o tym dniu kiedy zobaczyłem Cię po raz pierwszy. To też przecież było tutaj.

Dziwna noc...
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.