Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 7 czerwca 2018

Dni wyłączone

Każdy z nas ma chyba jakiś swój ulubiony film i ulubioną z niego scenę. Jedną z takich scen i jednym z takich filmów jest dla mnie od lat "Wielki Szu", prosta a uniwersalna zarazem opowieść o życiu, w której historia karcianego oszusta i jego ucznia są tylko pretekstem do wielu zmuszających do myślenia kwestii dotykających bardzo szerokiego spektrum zagadnień. Cytaty można by mnożyć, zresztą kto je lubi, powinien jak ja zaopatrzyć się w książkę na podstawie której film powstał, ale dziś zatrzymam się nad chwilą która nie wiedzieć dlaczego uderza mnie zawsze najmocniej, choć nie pada w niej ani jedno słowo.
 
Oto uczeń głównego bohatera, zafascynowany magią kart i możliwościami jakie daje manipulowanie grą przegrywa wielką walkę do której jak sądził perfekcyjnie się przygotował i w którą też, co gorsza, włożył wszystkie swoje i nie tylko swoje pieniądze jakimi w danej chwili mógł dysponować. Ucieka z hotelu w którym toczyła się owa gra, mało nie wpada pod samochód i wbiega na dworzec kolejowy. W kolejnym ujęciu widzimy go budzącego się po kilku godzinach w poczekalni. Wstaje wolno, poprawia ubranie, przeszukuje kieszenie. Znajduje jakieś drobne i za nie w kiosku kupuje talię kart. Tak właśnie przejmuje od swojego mistrza to czego naprawdę chciał. Pragnienie zemsty, pragnienie odzyskania z jednej strony swojej moralnej niewinności, której odzyskać nie sposób a z drugiej kupienia poprzez grę tego, czego nie był w stanie zdobyć żyjąc normalnie wcześniej.
 
Często wracam do tego fragmentu filmu i fascynuje mnie tak dobrze znany z własnego życia moment w którym natłok zdarzeń, wzruszeń, nerwów paradoksalnie powoduje uspokojenie, wyciszenie i wreszcie sen. Ileż razy przechodziłem coś takiego w życiu! Zasypiam i budzę się z innym już, niekoniecznie lepszym, ale na pewno spokojniejszym spojrzeniem na swoje tu i teraz. Najprawdopodobniej jest to taka sztuczka naszego mózgu, który po śnie traktuje wszystko co wydarzyło się przed nim jako przeszłość, wczorajszy czy przedwczorajszy dzień. Ta naturalna tama pozwala skupić się nam na sytuacji TERAZ, z dystansem od wszystkiego co ją WCZEŚNIEJ, choćby kilka godzin wcześniej, spowodowało.
 
Pamiętam wiele takich tam postawionych przez moją psychikę gdy było naprawdę źle. Kiedyś była to jakaś kłótnia, innym razem coś głupiego co bezwiednie zrobiłem, czasem zerwanie z kimś albo utrata pracy, pewnie też wiele innych spraw od których trzeba było się szybko odgrodzić. Dziwne, że tak proste rozwiązanie działa, ale że działa nie mam wątpliwości.
 
Jakby wersją tego, wersją łagodniejszą i pomagającą w mniejszych problemach jest coś, co nazywam bocznym torem. Ten boczny tor to nic innego jak wyłączenie się na dzień czy dłużej od wszystkiego co nas dyscyplinuje. Od pracy, od rodziny, od znajomych, od obowiązków domowych i w ogóle od rzeczywistości. Życie na jałowym biegu. Też pomaga, byle oczywiście z jednej strony z tym nie przesadzać a z drugiej nie karać się potem za to wyrzutami sumienia.
 
Długi czerwcowy weekend był dla mnie takim bocznym torem. Przystankiem od wszystkiego. Plany malowania pokoju, koszenia ogrodu, jakiejś małej lub większej wycieczki poszły na bok. Wyłączyłem budzik. Spałem, ile potrzebowałem. Z czystym sumieniem ograniczyłem się do leniuchowania przed komputerem, telewizorem, ze słuchawkami na uszach albo książką przed oczami. Po kilku miesiącach sporego przyspieszenia w moim życiu postanowiłem wysiąść na chwilę z tego ekspresu. Jak się to niebyt ładnie mówi spauzować. Nie żałuję.
 
W niedzielny wieczór ogoliłem się, przygotowałem wszystko do pracy, nastawiłem budzik i ustaliłem co zrobię w poniedziałkowe popołudnie. Ułożyłem swoje rzeczy i swoje życie na miejsce. Wróciłem do gry.


 
 
 

sobota, 2 czerwca 2018

"Urobieni", czyli zbierając na peronówkę

 
Spotykamy się pewnego szarego zimowego dnia na katowickim dworcu, w miejscu tyleż przypadkowym, co i jak się później okaże, symbolicznym. Dworzec to wszak miniatura współczesnego świata, obszar w wiecznym ruchu, z tysiącami ludzi przemieszczającymi się w różnych kierunkach pomiędzy rozmaitymi małymi rzeczywistościami, w których funkcjonują, funkcjonować będą albo od których uciekają.  Z pozoru można by uznać, że tylko cel, długość i jakość tych podróży ich od siebie różni, ale przecież są tu i tacy, którzy z różnych powodów nigdzie nie jadą. Ciężko ich dostrzec, ale z pewnością są. I to o takich jak oni będzie ta rozmowa.
 
 
Marek Szymaniak – „UROBIENI”
Wydawnictwo Czarne 2018
(zdjęcie okładki pochodzi ze strony wydawnictwa)
 
 
W 1989 roku Polacy przekroczyli ustrojowy Rubikon nie mając pojęcia, co czeka ich po drugiej stronie, ale nie mając też żadnej liczącej się alternatywy. Uświadamiani przez polityków i media o konieczności zmian nie zauważyli, że sedno kapitalizmu, jakim jest organizacja pracy zamieniono w polskiej wersji prawie wyłącznie na jej wydajność, i to właśnie stało się później jedną z przyczyn pojawienia się „urobionych”. Kilku pokoleniom wmówiono bez mrugnięcia okiem, że są winne słabej kondycji gospodarki, ponieważ pracowały źle, za mało, za krótko, zbyt wolno i tak dalej, przechodząc do porządku dziennego nad tym, gdzie, jak, czym i pod czyim kierownictwem ta praca była wykonywana. Musicie biec szybciej – zdawali się później przez lata twierdzić politycy i przedsiębiorcy, dodając tylko półgębkiem – ale buty kupcie sobie sami. Normalność poprzedniego ustroju będącą paradoksalnie wcale nie tak daleką od normalności zachodniej Europy, czyli ośmiogodzinny dzień pracy, wolne weekendy i pensje mniejsze lub większe, ale zawsze pozwalające przeżyć, uznano i nierzadko uznaje się do dziś za lenistwo, postawę roszczeniową albo zawodową bierność. Od tego sprowadzenia do parteru krok już tylko był do wmówienia, że piwnica to dach, co też stało się, gdy w miejsce dużych wymagań weszły próby szeroko rozumianego ograniczania czy wręcz łamania prawa pracy, jednego z tych, które budują podstawową sprawiedliwość społeczną współczesnego świata.

Pojawili się zatem urobieni. Urobieni ciężką pracą, dyscypliną, wymaganiami i wyścigiem szczurów dotykającym każdej już chyba branży starzy i średni, ale, co kto wie czy nie jest gorsze w skutkach, także urobieni młodsi, urobieni, bo wpasowani w za ciasny kostium zdeformowanego kapitalizmu już od pierwszego dnia i nie wiedzący nawet, że to nie jest normalne. 
 
Pracują dużo lub o wiele za dużo, ale czasem nie pracują wcale, bo tej pracy dla nich nie ma. Ledwie wiążą koniec z końcem za trzycyfrowe wypłaty lub inkasują co miesiąc grube tysiące nie mając nawet kiedy ich wydać, bo oddający za nie swój czas, młodość, rodzinę, marzenia. Godzący się na utratę swoich praw i swojej  godności w imię przetrwania lub w imię utrzymania wysokiego standardu. Ci po studiach i ci po podstawówkach. Maklerzy, portierzy, drobni przedsiębiorcy, sprzedawcy, sprzątaczki, pracownicy produkcji.
Urobieni zniewoleni i urobieni dopasowani. 
 
Jestem jednym z nich. Urobionym. Dziś siedząc na katowickim dworcu kolejowym za przykurzoną budką z fastfoodem jak za ucieleśnieniem nowej Polski, która adoptowała mnie w 1989 roku opowiadam o swoim życiu i słuchając sam siebie przechodzę przez nie po raz drugi. Nie jest to łatwe, bo człowiek, do którego mówię, jest już z innego pokolenia i pewne sprawy dla mnie oczywiste widzi inaczej. Ale ma to i swoje dobre strony, bo właśnie jego reakcje powodują, że sam w kilku momentach spoglądam na swoje doświadczenia z dystansem. Nie próbuję nawet jak początkowo miałem ochotę się usprawiedliwiać, kreować, korygować. Po prostu opowiadam. Rozmawiamy tak bardzo długo. Przechodzę jeszcze raz, prawie jak na Sądzie Ostatecznym długą drogę od normalności do współczesności.  Tuż obok pulsuje świat, przebiegają ludzie, odjeżdżają i przyjeżdżają pociągi, zmieniają się godziny. Mówię, mówię, mówię. Wreszcie wstajemy, podajemy sobie dłonie i żegnamy się. Schodzę w ciemność do podziemnego przystanku, skąd zabierze mnie do domu ten sam od lat żółty autobus.  
 
Więc to już? Wszystko?
Nawet nie byłem na peronie.
 
---
 

Urobieni, to książka, w której dziennikarz TVN-u Marek Szymaniak opisuje życiorysy tych, którzy w zderzeniu ze współczesnością rynku pracy przegrali. To grupa bardzo różnych osób z różnymi charakterami, wiekiem, pozycją społeczną czy wykształceniem. Ich przegrana także bywa różna. Jedni stracili pracę, inni pieniądze, jeszcze inni godność, a wcale niemała część życie prywatne. Ich reakcje na to również były odmienne. Spotkamy tam tych, którzy się pogodzili i poddali, tych, którzy nigdy nie zaprzestali walki, takich, którzy postanowili zacisnąć zęby i wyciągnąć z realiów ile się da i wreszcie, czemu nie ma się co dziwić, tych, którzy zdecydowali odwzajemnić się codzienności pięknym za nadobne i spróbować oszukać ją choć trochę w zemście za to, że ona oszukuje ich. Ale to nie te konkretne osoby są tu sednem. Ta książka to przede wszystkim obraz ostatnich 28 lat polskiej historii, który powinni poznać i przemyśleć ci wszyscy, którzy uważają, że podczas tak zwanej transformacji przegrali tylko ci, którzy nigdy nie spróbowali zrobić niczego, by się zmienić. Jedna z tych opowieści jest o mnie.
 
PREMIERA 27 CZERWCA 2018

 ---
 
 
 
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.