Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 25 lipca 2012

Pale Rider

Przez brudne okno wagonu przebijają się pierwsze promienie słońca igrając w kosmyku włosów wystającym filuternie spod niebieskiego kaptura bluzy przytulonej do szyby dziewczyny. Iskierki muskają jej policzki, głaszczą zamknięte snem powieki i wreszcie dotykają delikatnie ust. Zauroczony wpatruję się w tą scenę jak gdybym stojąc na ganku wypatrywał kogoś dawno niewidzianego, kto wreszcie nadchodzi.

***


Beskid Śląski.
Trasa: Bielsko-Biała Wapienica-Palenica-Błotny-Brenna-Stary Groń-Grabowa-Przełęcz Salmopolska

Odległość: ok. 17,5 km, mój czas przejścia: 7 godzin i 20 minut.



Koszt (bez prowiantu): 34,80 zł, w tym: bilety kolejowe z i do Katowic 2 x 12.40 zł, bilet autobusowy w Bielsku -  3 zł, PKS - 7 zł.

W poniedziałkowy poranek dwudziestego trzeciego lipca punktualnie o 6:25 wysiadam z pociągu w Bielsku Białej, a piętnaście minut później lokuję się w autobusie linii 16 wiozącym mnie, jak to rozpowiedziałem znajomym, „na śniadanie do prezydenta Mościckiego”. Sam do końca nie rozumiem dlaczego, ale odkąd dowiedziałem się, że zapora w Wapienicy nie tylko nosi Jego imię, ale także jest autentycznym funkcjonującym do dziś kawałkiem II RP zapałałem do tego miejsca wielką sympatią. 


Obiecywałem sobie wiosną wycieczki w góry raz w miesiącu przynajmniej od maja do października. Udało mi się w maju, w czerwcu już nie. Ale dziś wszystko idzie jak powinno. O siódmej wysiadam z autobusu na ostatnim przystanku. Znów, a raczej jak zwykle, jako jedyny turysta obok kilku pań wracających do domów z zakupami. 

Placyk na którym szesnastka kończy trasę jest jak już kiedyś pisałem genialnym połączeniem cywilizacji z naturą. Można powiedzieć, że zależy gdzie się spojrzy. Z jednej strony Wapienica, tutaj kojarząca się chyba najbardziej ze spokojną wsią idealną do spędzenia wakacji (a przecież to tylko dzielnica miasta!), a z drugiej ogrom zieleni, który przyciąga mnie jak żarówka ćmę. Tyle, że dziś zawracam… Od przystanku cofam się szlakiem żółtym, czyli tym prowadzącym od stacji PKP Wapienica na szczyt Szyndzielni. Cofam się w tył, chciałem przez moment napisać. No dobrze. IDĘ W ODWROTNYM KIERUNKU. Do miasta zamiast w góry. Ale na szczęście tylko kilka minut. Drogą przez most, obok tablicy upamiętniającej rozstrzelanie w 1945 roku radzieckich żołnierzy i polskiego partyzanta dochodzę do zakrętu. Po prawej zaczynają się już domy, a po lewej… panowie z energetyki rozkładają drabiny obok słupa. I dobrze, że to robią, bo spoglądając na nich dostrzegam drogowskaz i skręcam w lewo. Błotny – dwie godziny.  I tak ma być. Podwijam nogawki i przerzucając plecak z jednego na dwa ramiona staję się wreszcie (w swoim przynajmniej odczuciu) prawdziwym wędrowcem.
 ***
Uwaga na poważnie.
Od pewnego czasu przywraca się do stosowania nazwę Błotny w miejsce dotychczasowego Błatnia i dlatego wbrew mapom i niektórym fotografiom z tego marszu i ja takiej nazwy będę tu używał.

Jak trafić na szlak niebieski? Wysiądź na ostatnim przystanku linii 16, zawróć drogą, którą przyjechałeś i po około 10 minutach marszu skręć w lewo szlakiem zaczynającym się na skraju lasu, gdy droga odchodzi w prawo ku zabudowaniom.
***
Góry byłyby super, gdyby były bardziej płaskie jak to powtarzałem pewnej osobie jeszcze na kilkanaście godzin przed wyjazdem i oto moje życzenie się ziszcza. Szlak wiedzie przez las absolutnie po równym, a ja rozkoszując się śpiewem ptaków i bujną roślinnością docieram po kilkunastu minutach do pierwszego miejsca godnego uwiecznienia, czyli punktu, który przy odrobinie dobrej woli nazwać można widokowym, a który faktycznie jest tylko ścieżką „ku przepaści”, w której po kamiennych progach rwą w nieustającym pędzie masy wody. 

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dochodzę do zapory. Zastanawiająca mnie od kilku minut mgła i hałasy okazują się być efektami trwających na niej prac remontowych i wbrew logice wydają mi się bardzo sympatyczne, bo przyglądając się robotnikom uświadamiam sobie, że TAKIE SAME obrazki widziałem bodajże w Narodowym Archiwum Cyfrowym poszukując zdjęć z czasów budowy tego obiektu. A teraz mam je na własność i to w kolorze!

*** 
Uwaga na poważnie
Teren zapory jest zamknięty. Nie ma tam możliwości wejścia, kąpieli czy np. łowienia ryb. Oczywiście, o czym nie wszyscy wiedzą, nie istnieje już żadne prawo, które zabraniałoby fotografowania takich miejsc, a zatem przy odrobinie dobrej woli, czasu i odpowiednim zoomie optycznym można się pokusić o obejście jeziora i wyszukanie ciekawych widoczków, co też szczerze polecam.
***
Uśmiech znika mi z twarzy, gdy spoglądam w prawo. Okej, jasne. Urodziłem się dokładnie naprzeciwko domu Jerzego Kukuczki (ale w szpitalu żeby nie było wątpliwości), a mieszkałem ćwierć życia jakieś sto metrów dalej, ale no bez przesady… 

Podejście na Palenicę jest męczące, strome, kamieniste i… bardzo krótkie. Dokładnie w momencie, gdy w duchu, a może i trochę poza nim wystękuję: A mogłem se iść na piwo! stwierdzam, że oto jestem na szczycie. I oczywiście moje narzekania to bardziej przekora niż autentyczne zniechęcenie. Piwa nie piję, a tego, co daje mi mój „mały Tybet” nie zamieniłbym na nic. Tym bardziej od czasu, gdy Angelina Jolie  jest zajęta. ;)

Palenica, Palenica…
Palę Lica to się powinno nazywać!  - myślałem wchodząc tu, ale gdy już wszedłem…
DOTYCHCZAS moim ulubionym romantycznym obrazkiem z Beskidów była przełęcz Błotnego, która jest że tak powiem powszechnie znana i uznana, a o Palenicy przecież z racji powiedzmy to sobie szczerze relatywnie małej nawet jak na te góry wysokości nie każdy wręcz słyszał, ale ludzie moi kochani…

Ludzie!

To co zobaczyłem jak przez mgłę przypomniało mi delikatną różowość ust dziewczyny, która tak zafascynowała mnie w pociągu. I dalibóg nie wiem jak to nazwać.

Szczyt jest porośnięty wysokimi trawami, prawie pozbawiony drzew, kojarzący się z jakimś ogromnym polem, ale właśnie przez to piękny jak ze snu. Trawy falują, zasłaniają widok i jak gdyby odcinając to miejsce od świata pozwalają się zatopić w szczęściu, jakie daje cisza i natura połączone w perfekcji i czarze zarazem. 

Rozkładam szeroko ręce i wznosząc twarz do słońca zamykam oczy zatrzymując świat wokół na chwilę w tym prawie że pogańskim (czyli odpowiednim do historii tej góry) geście.
Warto było tu przyjść! Warto jak babcię kocham!

Biorę głęboki oddech, robię kilka zdjęć i uśmiechnięty od ucha do ucha wolno ruszam w dalszą drogę. Przede mną znów prawie zupełnie równa ścieżka pomiędzy trawami wchodząca delikatnie w chłodny i ciemny jeszcze las. Jest zimno, ale to chłód przyjemny, zachęcający, odświeżający. A szlak bardzo spokojny, urozmaicony widokowo i jednocześnie zrównoważony pod względem stopnia trudności. W gruncie rzeczy jeden chyba z najłatwiejszych, jakie spotkałem.
 ***
Uwaga na poważnie.
W pewnym momencie dochodzi się do rozwidlenia, z którego jedna odnoga biegnie w prawo lekko w górę, a druga ciut w lewo, ale za to mocno w dół. Wbrew logice (idziemy przecież z niższego szczytu na wyższy!) wybrać należy drogę w dół! Piszę o tym, ponieważ co staje się coraz częstsze jak widzę, w tak newralgicznym miejscu nie ma żadnych oznakowań.
***
Około dziewiątej, a więc z pewnym opóźnieniem, docieram do miejsca, w którym szlak żółty z Jaworza spotyka się z niebieskim z Wapienicy. Jeszcze około kwadransa i jestem na szczycie. Po raz pierwszy nie skręcam na przełęcz, z której zdjęcia już zamieszczałem i którą choć lubię i lubić będę znam na wylot, a omijając schronisko premierowo wchodzę na zielony szlak do Brennej. Tutaj muszę zaznaczyć coś, czego nie napisałem na początku. Dzisiejsza trasa, czwarta od mojego powrotu w Beskidy po ponad dekadzie przerwy powstała z połączenia trzech punktów z trzech dotychczasowych wycieczek drogą absolutnie dla mnie nową i nieznaną. A więc Wapienica z „Pierwszego dnia jesieni”, Błotny z „Ostatniego dnia lata” i Przełęcz Salmopolska z „Enjoy the silence”.
Ale gdzie tam do przełęczy…
 ***
Uwaga na poważnie.
Z Błotnego można dojść do tego samego celu poprzez Karkoszczonkę i Kotarz (patrz wycieczka trzecia), ale moim przynajmniej zdaniem nie będzie to ani trochę łatwiejsze.
***
Za schroniskiem szlak wiedzie łagodnie w dół poprzez łąki i doprowadza mnie (nie, nie do szału) do „Rancza Błatnia”. A na ranczu jak to na ranczo przystało spotykam rumaka godnego Clinta Eastwooda z „Niesamowitego jeźdźca”. Hmm… A gdyby tak jak On, jako wędrowny niby to kaznodzieja rozkochać w sobie córkę i żonę poszukiwacza złota, rozwalić interes (proszę bez dziwnych skojarzeń) jakiegoś baaardzo złego człowieka i pomknąć w tumanach kurzu ku zachodowi słońca?

Eee… Pewnie w cholerę kasy chcieliby za wypożyczenie takiego konia…

No to idę pieszo. 

A propos złych ludzi. Nieco powyżej rancza znajduje się dość kontrowersyjne dla wielu mieszkańców tych okolic miejsce. Pomnik, a właściwie kamienna konstrukcja upamiętniająca milicjantów i ubeków, którzy zginęli tu po wojnie walcząc z partyzantami z NSZ. Oczywiście samą tablicę na początku lat 90 zdemontowano, ale miejsce pozostało, a obok postumentu postawiono krzyż. W zamyśle mieszkańców Brennej ma to być symbol przelanej krwi bez wchodzenia w szczegóły, kto i czy miał rację.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wyobraził sobie, że jestem tu w momencie, gdy rozgrywa się ta bitwa i mam do wyboru…

Ale to było dawno. Zostawmy.

Siadam na kamiennej konstrukcji upstrzonej przez jakiegoś kretyna z puszką farby napisami w stylu „Tusk-PO-Zdrada” i zabieram się za śniadanie. Tyle, że wcale nie chce mi się jeść. Okolica jest bardzo według moich wyobrażeń „bieszczadzka”, naprawdę czuje się tu historię, nawet bardziej niż gdzie indziej przez to, że tak mało się zmieniło. Nie zdziwiłbym się, gdyby zza jakiejś góry wyłonili się np. wspomniani wyżej partyzanci na koniach…
Albo MO.

To ja może już pójdę.
Chłodnym lasem najpierw łagodnie, potem coraz bardziej stromo schodzę w stronę Brennej, ale długa to droga. I dopiero tutaj, plus minus około dziesiątej trzydzieści spotykam pierwszego człowieka! No ładnie! A ja od siódmej deptam!

Kwestia tego dzień dobry jeszcze. Jak już przy jakiejś okazji pisałem kiedyś mówiło się spotykając innych turystów na szlaku po prostu „Szczęść Boże” i powiem szczerze, że mimo iż od ćwierci stulecia nie chodzę do kościoła nie miałbym nic przeciwko takiemu pozdrawianiu się i dziś, ale cóż, nowe czasy, nowe zwyczaje, musi wystarczyć dzień dobry. Pół żartem pomyślałem nawet, że to jedyna poza komentarzami na Allegro okazja by usłyszeć (tam: przeczytać) jakieś miłe słowo od kogoś zupełnie obcego. A więc mówię dzień dobry każdemu napotkanemu człowiekowi.

Jeśli zatem kiedyś spotkacie na swojej drodze przez Beskidy gościa w ubranego w wojskową koszulkę, bojówki i czarne glany, to będę to przypuszczalnie właśnie ja – wielbiciel Staffa, pożeracz żelek oraz nieuleczalny marzyciel. Tyle, że cokolwiek zamaskowany przed światem. Proszę wtedy ładnie odpowiedzieć: DZIEŃ-DO-BRY, bo jak nie, to…

…będzie mi przykro.

Ale autoreklamę sobie darujmy.

Mijając polne kapliczki schodzę powoli w kierunku miasteczka. Tu i ówdzie słychać już ujadające psy, widać ludzi pracujących w polu a krajobraz wyraźnie się „obniża”, to znaczy z górskiego staje wiejski. I wreszcie płyty, asfalt, droga, Brenna. Dochodzi południe.
 ***
Uwaga na poważnie.
W pewnym momencie gdy dochodzimy przez łąki do pierwszych zabudowań od szlaku zielonego oddziela się czarny. Chcąc iść do centrum należy wybrać właśnie ten. Ja kierując się informacjami z pewnej strony internetowej (błędnymi!!!) poszedłem dalej zielonym w kierunku pomnika partyzantów z AK. Jakie z tego wyniknęły konsekwencje zaraz napiszę.

Brenna ma dosyć słabe połączenia np. z Bielskiem, choć już dużo lepsze z pobliskim Ustroniem, dlatego nie chcąc marnować czasu na dojazdy z przesiadkami wziąłem przykład z Abigail (pozdrowienia!) i wstawiłem tą miejscowość w środek a nie na początek czy koniec wycieczki. Nie zmienia to faktu, że gdyby ktoś chciał w tym miejscu trasę zakończyć, to jest to dobry moment pomiędzy przyjemnym zmęczeniem, a wycieńczeniem (no, prawie wycieńczeniem) jakiego doświadczył niżej podpisany parę godzin później.
***
Szlak zielony doprowadza mnie do drogi, a nią chwilę później do rozwidlenia, na którym skręcam w prawo i po kilkuset metrach (mijając urokliwy most na Brennicy) dochodzę do pomnika partyzantów i mieszczącego się nieco dalej za nim (skręcamy przed samym pomnikiem w lewo) ośrodka zdrowia.

Według wyliczenia szlaków pobranego przeze mnie z Internetu powinienem iść nadal traktem zielonym, ale jest pewien problem, bo ten owszem, prowadzi, tyle, że na zupełnie nieplanowaną przeze mnie Równicę…

O co zatem chodzi? Już tłumaczę.

Chcąc jak ja dojść z Brennej na Stary Groń z pominięciem Kotarza należy wprawdzie iść szlakiem zielonym, ale… nie TYM zielonym. Bez sensu, ale ma sens. Szlaki są OK., tylko ktoś zawalił przenosząc je do bardzo poważnej strony www o górach. I teraz możliwości są dwie. Pierwsza, że skręciliśmy jeszcze w polach na szlak czarny i nim doszli do centrum, a stamtąd już zielonym (INNYM niż ten, na którym stoję!) maszerujemy do celu. Oraz druga, że znajdując się właśnie obok pomnika decydujemy się na szlak czarny (znów INNY czarny niż ten w polu) i… „doganiamy” naszą planowaną drogę w połowie.

Od ośrodka zdrowia skręcam zatem z poczuciem wielkiej niepewności na szlak czarny. Nie mogę iść na Równicę, bo pewnie bym tam padł i został, a z dwojga złego wolę już (jak błędnie zakładam) maszerować czarnym na Kotarz. No to maszeruję. Najpierw tuż za ostatnimi domostwami ostro pod górę po ścieżce pełnej kamieni, a potem ciut łagodniej przez łąki i las. Tutaj zresztą nomen omen zelektryzowała mnie informacja na drucie kolczastym znajdującym się o kilka centymetrów od ścieżki „Uwaga! Ogrodzenie pod prądem!”. Ja wiem, elektryczny pastuch i tak dalej, ale nie, nie uwierzę, że to legalne w takim miejscu! A jeśli ktoś pójdzie z dzieckiem i to dziecko…

W ogóle sprawą, która od dłuższego czasu mnie zastanawia jest pytanie, kto i dlaczego wydaje zgody na budowanie domów np. w połowie góry? Za chwilę zdobywając np. Klimczok będę musiał się przedzierać przez czyjeś sznury z praniem! No ludzie, bądźmy poważni!
Wypad mi stąd!

Docieram po jakimś czasie do szczytu Kotarza, który okazuje się być… „moim” Starym Groniem! W którymś momencie szlak czarny, którym szedłem spotkał się po prostu z zielonym, którym iść miałem i… wszystko wróciło do normy. 

Widoki są przednie. I tylne. I boczne także. Jest pięknie. Klimat jakby z lekka westernowy. Murki usypane z kamieni, wielkie łąki, fascynujące panoramy…

Jak zwykle w takich sytuacjach żeby mnie zdołować (oczywiście!) musiały się pojawić dwie starsze panie z kijkami, które wyminęły mnie z taką szybkością, że przez chwilę miałem ochotę palnąć sobie w łeb za swój brak treningu. Ale czym palnąć skoro najbliższy sklep z bronią jest pewnie dopiero w Szczyrku? Nie ma zmiłuj, trzeba wytrwać.
Zresztą pojawia się także doping zupełnie innej natury. O 14:45 z Przełęczy Salmopolskiej odjeżdża przedostatni dziś autobus… I to jest naprawdę za niewiele więcej niż oficjalny czas przejścia tej trasy.
No to zaciskam zęby (na butelce z mineralną) i pruję.

Krajobraz z jak napisałem westernowego zmienia się na polny, potem polno leśny, przez parę minut leśny zupełnie, aż wreszcie na dojściu do Grabowej, ostatniego szczytu na mojej drodze staje się taki… filmowy powiedziałbym nawet. Trasa jest równa, właściwie od kapliczki za Starym Groniem równa prawie przez cały czas, ale tu jej urok polega nie tyle na widokach wokół (te cały czas są świetne) ile na pastwiskach czy tam łąkach po prostu, pomiędzy którymi prowadzi. Z obu stron ścieżki płoty. Zaraz zaczynam myśleć, co zrobię, gdy napotkam pędzące stado krów albo innych bizonów. Albo samochód…

Ale tak naprawdę bardzo mi się to podoba. Przeskakuję kałuże, podziwiam szumiący jak wodospad las i… cieszę się że tu jestem. To nic, że bolą nogi. Przestaną. A niebo w głowie zostanie na zawsze.

Znów wchodzę w las. Do szczytu Grabowej dwadzieścia minut, z niego do Przełęczy drugie tyle. Plus potem jeszcze kwadrans do autobusu albo perspektywa trzech godzin siedzenia na przystanku. No można oczywiście zejść do „normalnego” Szczyrku, ale to też nie tak blisko, choć zawsze łatwiej, bo asfaltem…

Żaden asfalt, szeregowy Portier! Maszerujemy! Lewa! Lewa! Macie dać z siebie wszystko! 

Wszystko?!
Jeszcze raz?

Śmieję się w duchu sam z siebie, jak to ładnie normuję oddech i poprawiam postawę mijając kogoś. Nie da się ukryć, że mimo zmęczenia i tak jest lepiej niż na wcześniejszych wycieczkach, jakoś się chyba człowiek w końcu wyrabia, nieprawdaż?

Te pięć metrów i przerwa. Aaaa… może trzy wystarczą?
Do tego drzewa tylko.

Dobra! Stop!
Woda.
Ostatnie łyki.

Do tamtego kamienia teraz.
Przerwaaaaa!!!

I znów do przodu.

Taaadaaam! Grabowa!
Jestem!!!

Tu szlak prowadzący z Kotarza łączy się z tym, którym przychodzę. Tak, wiem. Napisałem dwa miesiące temu, że Grabowa to takie wzniesienie tylko na mapie. Ale gdy się schodzi z góry tak się to widzi, teraz odwołuję to, co powiedziałem, bo poznałem ją z dołu (brzmi dwuznacznie, ale to nie te sprawy).
 ***
Uwaga na poważnie.
Dużo chodzę. Potrafię przejść pieszo pół Katowic i nie czuć zmęczenia, ale góry to co innego. Zrozumiałem jedno. Nie ma sensu bawienie się w bohatera na szybkość, czas itp. Jestem zmęczony – staję, oddech mi się szarpie – staję. Staję, piję, uspokajam się. Guzik mnie obchodzi ile osób mnie wyminie albo, co pomyślą. Mam swoje lata. Mam prawo. I Tobie też radzę się nie przejmować, tylko dostosowywać do realnych możliwości organizmu.
 ***
Ze zdziwieniem prawie schodzę wreszcie do przełęczy. Jestem przed czasem!!! Przed czasem do autobusu, ok. ale także przed czasem wyliczonym jako norma przejścia! Tego jeszcze nie grali.

Z szyby gablotki z mapą okolicy patrzy na mnie czerwony od słońca Indianin. To ja!

Będzie dobrze!


Pełna galeria zdjęć TUTAJ!

środa, 18 lipca 2012

Inny spacer II

Pomiędzy kroplami deszczu jest furtka. Można się nią przedostać na drugą stronę wszystkiego, jeśli tylko ma się odwagę uwierzyć, że naprawdę istnieje.

Przystaję na mokrym chodniku, rozglądam się wokół. Dłoń zaciska się na klamce...
Teraz? Tak!

Jeden krok i znikam.

Jak wychowane w niewoli zwierzę początkowo nie jestem w stanie objąć zmysłami ogromu wszechświata, który mnie otacza, ale starcza jeden oddech, jedno dotknięcie, by zapragnąć go całym sobą i dać się porwać w podróż wirującym na wietrze strugom deszczu.

I kiedy ostatnia kropla zmyje z mojej duszy szarość, otworzyć oczy i zobaczyć.

Po raz pierwszy naprawdę zobaczyć.
Usłyszeć.
Poczuć.

Uwierzyć.



==================







Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.