Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 24 lutego 2012

Ulica Graniczna


Katowice, ulica Graniczna 32.
Dawna siedziba Śląskiego Instytutu Naukowego, który zaprzestał działalności z początkiem lat 90. Dla mnie jednak na zawsze już "nowe pogotowie", z racji plotek zapamiętanych z dzieciństwa według których to tu właśnie zamierzano przenieść siedzibę mieszczącego się do dziś tuż obok Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego. 

Dziwne to miejsce mijałem w swoim życiu setki razy i muszę przyznać, że w sensie architektoniczno estetycznym zawsze mi się podobało, tym bardziej, że uwielbiam tajemnice, ale po raz pierwszy zobaczyłem je takim jakim jest dziś około dekady temu.
Włóczyłem się wtedy po okolicy oczekując na odebranie telefonu z naprawy i z wrodzonej ciekawości zajrzałem także do wnętrza nieogrodzonego wtedy jeszcze i niestrzeżonego biurowca.

Letni skwar, samochody, hałas, a za starymi skrzypiącymi drzwiami cisza.
Pokoje pełne porozrzucanych dokumentów, połamane krzesła i biurka, zimne szare mury. Inność.
Zaglądałem do pustych pokoi, przyglądałem się światu przez brudne szyby, wpatrywałem się w ciemność i oddychałem przyjemnym chłodem.

Jako człek cokolwiek już wiekowy wywodzę się z pokolenia, które "w standardzie" miało myślenie o wojnie jądrowej i jej skutkach, a zwłaszcza o tym jak przeżyłbym, gdybym... przeżył.
I ten budynek miał taki klimat.
Szyb windy, beton, wilgoć. Prawie jak w bunkrze. Zresztą (no właśnie!) cały obiekt może przypominać bunkier.

Nie wiem czy to dobrze, ale jak pokazuje część wpisów na tym blogu w takich miejscach nigdy nie czuję strachu, a raczej nieprzepartą ciekawość. I oczywiście obiecałem sobie wtedy wrócić tu z aparatem, ale nie wróciłem, a kilka lat później całość ogrodzono i "uzbrojono" w ochronę w postaci smutnego pana w przyczepce kempingowej.

Według informacji do jakich dotarłem budynek ma trzech właścicieli, a jego stan jest taki a nie inny dlatego właśnie, że obok Totalizatora Sportowego i Kredyt Banku brakującym ogniwem do podjęcia zmian jest tajemnicza osoba prywatna, która od lat blokuje (czy raczej ignoruje, co w praktyce na jedno wychodzi) wszelkie działania mające na celu przebudowę czy może już teraz nawet i wyburzenie gmachu.

Chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć to miejsce odświeżone i przywrócone miastu. Boję się, że jak to już nieraz bywało któregoś dnia zobaczę tylko buldożery...





czwartek, 16 lutego 2012

Demotyportier 13




Kliknij na wybrane zdjęcie aby je powiększyć.

wtorek, 7 lutego 2012

Łańcuszkowa wPatka


Moja czarująca blogowa koleżanka wkręciła mnie w łańcuszek opisywania ulubionych seriali. Generalnie wszelkie łańcuszki omijam z daleka (zrobiłem swego czasu jeden wyjątek dla równie wyjątkowej Akemi), ale tutaj uznałem, że wbrew irytującej mnie formie sam pomysł jest ciekawy. 

Może zacznę od tego, że mimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie oglądać żadnego serialu ani polskiego ani zagranicznego nadawanego w ostatnich latach. Po prostu infantylizm jednych i drugich w połączeniu z posuniętą do granic absurdu poprawnością polityczną oraz nachalnym product placement powoduje u mnie mdłości. A zatem napiszę o kilku serialach sprzed lat, które z różnych powodów zapadły mi w pamięć.

Oczywiście Tulipan. Bez sekundy zastanowienia mój numer jeden. Historia zahukanego rybaka marzącego o drogich samochodach, pięknych kobietach i życiu jak z Pewexu. Historia o tym jak z marzeń tworzy się wyrachowanie. Super przystojny wtedy Jan Monczka w roli głównej plus genialna „pewexowa” muzyka Andrzeja Korzyńskiego w piosenkach Urszuli czy Crazy Zdzicha (Piotra Fronczewskiego). Serial bardzo „zachodni” w tym znaczeniu, w jakim w latach 80 odbierało się Zachód, czyli jednak, zostanę przy tym sformułowaniu, bardziej „pewexowy” niż realny. Sam pomysł zaczerpnięty z życiorysu niejakiego Kalibabki – słynnego wtedy uwodziciela i oszusta. To nawet po latach ogląda się z przyjemnością. No bo przecież któż nie chciałby w lustrzankowych okularach podrywać tabunów pięknych kobiet w scenerii zadymionych schyłkowo PRL-owskich nocnych lokali? 

Aby do świtu. To już dzisiejsza, choć bardzo wczesna rzeczywistość. Serial z roku 1992 rozgrywający się podczas nocek w sortowni prasy. Prawie teatralna sceneria w połączeniu z dobrym aktorstwem (Bończak, Fronczewski, Wawrzecki, Ziętek) i odniesieniami do aktualnych (wtedy) wydarzeń politycznych. Rozmowy, żarty, komentarze i klimat, jaki wszystkim nam towarzyszył. Dokąd zmierzamy po PRL-u?
Polecam z całą odpowiedzialnością.

W labiryncie. Dziś już klasyka. Film z podobnego okresu (1988 – 1991) i również przybliżający widzom dylematy zwykłego człowieka na przełomie ustrojów, a jednocześnie pierwsza polska telenowela z akcją, dialogami i realizacją, przy których cała dzisiejsza quasi serialowa produkcja jest jak filmowanie kota telefonem. Ileż tam było wątków! Jakie tematy! Karierowiczostwo, paserstwo, zdrada, miłość dorastającego chłopaka do starszej od niego kobiety, rodzinne dramaty i cudowny polski lek Adoloran. Materiału na kilka dobrych filmów pełnometrażowych.
I nikt nie umierał po zderzeniu z kartonem…

Żeby nie było, że jestem taki stary…
Graczykowie, czyli Buła i spóła. Prosta i powierzchowna komedyjka, przy której niżej podpisany tarzał się płacząc ze śmiechu. Międzyplanetarnie genialny Paweł Wawrzecki, za którym np. w Złotopolskich nie przepadałem, tu gra wręcz powalająco. I jedna jeszcze choć najważniejsza tu kwestia. TEN FILM JEST ŚMIESZNY, co się innym polskim produkcjom z nieszczęsnym Ferdkiem Kiepskim na czele jakoś rzadko udaje.

Seriale „oczywiste”, takie jak Stawka większa niż życie, O7 zgłoś się, kariera Nikodema Dyzmy, czy Czterdziestolatek pomijam, bo nie da się ich chyba nie znać. A z zagranicznych wymienię tylko dwa, znów zastrzegając się, że taśmówki made in świat nie oglądam i nie zamierzam.

Tajemnica Abigel. Węgierski film, którego akcja dzieje się podczas wojny, a zwłaszcza po wycofaniu się Węgier z walk po stronie Osi. Wbrew temu, co napisałem nie o wojnie jest jednak ta opowieść a o dorastaniu, marzeniach, konfliktach pokoleniowych i czymś bliżej nieokreślonym, co sprawia, że najmocniej kojarzy mi się z Anią z Zielonego Wzgórza.

Mamy więc tutaj dziewczynę oddaną do surowej szkoły z internatem i jej przeżycia w atmosferze dusznej dyscypliny i nieposkromionego pragnienia wyrwania się z niej, mamy pierwsze miłości, zawody i świat żyjący bardziej obok niż wbrew politycznej rzeczywistości.

Nie sposób nie wspomnieć też o tym, że grająca główną rolę Éva Szerencsi jest hmm… przepiękna i  dzięki temu także, że moja ówczesna nauczycielka ZPT była do niej bardzo podobna przestałem chodzić na wagary… :))

Może to dziwne, ale drugi zagraniczny serial, o którym wspomnę też zapadł mi w pamięć przez urodę jednej z aktorek. A mowa o Kobiecie za ladą.
Jako dzieciak zadurzyłem się w kasjerce granej przez Danę Kolarovą, podobną nieco z urody do naszej Marii Gładkowskiej (Kiedyś grała np. w komedii Wyjście awaryjne, a dziś tylko reklamuje... Skarbnicę Narodową). Sam serial zaś ma i miał zawsze pewien nieokreślony smaczek komunistycznej rzeczywistości w której chcąc nie chcąc odnaleźć się mógł równie dobrze Polak jak i Czech czy Bułgar. I niech nikt nie ulegnie złudzeniu, że sklep spożyczny nie może być areną wielkich namiętności czy konfliktów. Może jak najbardziej.
Warto obejrzeć.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Windows xp home (made)

Czasem człowiekowi wydaje się, że widział już wszystko, a potem trafia na taką aukcję i własnym oczom nie wierzy. Oto windows xp w wersji trial - działający do czasu przyjazdu policji :))

W tej sytuacji stare hasło reklamowe Microsoftu "Dokąd chcesz dzisiaj pójść?" brzmi jakby złowieszczo...


(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby je powiększyć)

Co Portier robi w takiej sytuacji? To, co każdy uczciwy na jego miejscu zrobić powinien...

Zgłasza nadużycie.



A zanim ktoś powie, że jak to portierzy z filmów ;) jestem wredny i nadgorliwy, informuję, że przesiadłem się tydzień temu z legalnej Visty na legalną Siódemkę i nie po to zbierałem na jedno i drugie grosz do grosza, żeby innym uchodziło płazem ZŁODZIEJSTWO.

Amen. 


czwartek, 2 lutego 2012

Bilet do Silent Hill

Dziesiątki razy marzyłem o tym, aby gdzieś wrócić.
Gdzieś do jakiejś chwili albo gdzieś do jakiegoś człowieka. U źródeł takich marzeń tkwi wiara, że moment, ten moment o którym teraz myślę, istnieje nadal w jakimś innym wymiarze rzeczywistości, że ominął go czas, a twarze i uczucia pozostały jednakowo świeże i prawdziwe.
Ale to tylko duchy w mojej głowie. Dawne rozmowy, stuletnie wzruszenia, wyschnięte łzy i zapomniane pocałunki. Tych duchów nikt nie widzi, bo nie może zobaczyć. Nie istnieją. Są tylko wypalonym luminoforem ludzkiej pamięci. Jej blizną.

Rok temu zapragnąłem odwiedzić kopalnię w której uczyłem się i pracowałem wiele lat temu. Sam nie wiem dlaczego taka myśl nie przyszła mi do głowy wcześniej, gdy jeszcze było co odwiedzać. Pewnie jak zwykle w życiu odkładałem tą „trudną rozmowę” na później, a gdy już nie było z kim rozmawiać przemierzałem ruiny. (Kliknij TUTAJ aby o tym przeczytać!)

Utkwił mi w głowie taki moment, o którym nie wspomniałem w tamtej opowieści, bo jest zbyt nierealny jak na nostalgiczny spacer po nieczynnym zakładzie. Chwila, gdy z biciem serca i szumem w uszach zbliżałem się do budynku mojego oddziału. Przede mną otwierał się tunel czasu, świat oddalał się za mgłę i gasł, a z końca tego tunelu coś wołało mnie coraz głośniej i głośniej. Krok za krokiem, na drżących nogach, potykając się o własne myśli szedłem przed siebie aż do tych drzwi, do tych okien, do naszego biura, do magazynu, szatni, znanych kątów, w których MUSIAŁ być jakiś ślad mnie z wtedy.

I nagle pojawili się oni. Ochroniarze z psami. W realności.
Tam, wewnątrz tunelu byli strażnikami czasu.
Nie pozwolili mi wejść do budynku od którego dzieliły mnie cztery metry, nakazali natychmiast opuścić kopalnię. To znów – w realu. W tym drugim wymiarze zamknęli tunel, nie pozwolili mi zrobić tego kroku w czas, w którym rzeczywistość zdeformowała się już zbyt mocno by ją oglądać, by jej wierzyć.
Być może.

A dziś jestem przed innym tunelem. Idę pustym szpitalnym korytarzem mijając zdewastowane salki i posterunek pielęgniarek. Jestem tutaj po paru dekadach przerwy, ale trafiam bezbłędnie, bo znów nie oczy mną kierują, a pamięć.
Kiedyś przez okna tego szpitala przyglądałem się wielkim płatom śniegu zasypującym dalekie, obce mi miasto. Śnieg studził mój niepokój i strach, chłodził rozpalone myśli i głowę. Uspokajał przed dniem operacji, której tak bardzo się bałem.
I była też Ona.
Zupełnie inna. Jak duch, który wie, że nagle zobaczył go ktoś, kto nie powinien.
Piękna...
 ***
Zaproponowano mi dwa szpitale w związku z operacją, która mnie czeka. Wybrałem ten. Znów i właśnie ten.

Gra wspomnieniami. Lubię.

Już dawno temu zauważyłem, że to, co zwykłe i typowe w życiu albo mi nie wychodzi albo wydaje się mało ważne. Dopiero tam, gdzie dzieje się coś niecodziennego biję na głowę większość znanych mi nie tylko portierów, ale i w ogóle ludzi. Moją rzeczywistością jest nierzeczywistość.

O czym myśli człowiek, który dwa tygodnie temu dowiedział się, że czeka go operacja poważniejsza niż ta na którą się nastawiał znając swoją chorobę? O bólu? O strachu? O tych siedemdziesięciu procentach szans na powodzenie i (bardziej chyba) tych trzydziestu przez lekarza niedopowiedzianych? O zwolnieniu? O reakcji rodziny czy pracodawcy?
Tak. To wszystko jest gdzieś w mojej głowie, bo być musi, jednak nie to mnie dziś prowadzi i nie to sprawia że uśmiecham się do odłażącej ze ścian farby w ciemnych korytarzach.
 ***
Oddział na którym  będę leżał jest przeniesiony. Przeniesiono go dokładnie w miejsce tego w którym byłem WTEDY. A więc nie tylko TEN szpital i TO miasto, ale i ten sam korytarz i może nawet ten sam pokój. Co poczuję gdy wkrótce sięgnę dłonią za listewki podwieszanego sufitu za którymi kiedyś ukryłem kartkę z datą i swoim imieniem?
A jeśli nadal tam będzie, pożółkła i skurczona?
Pewien jestem, że będzie.

Szpital się zmienił przez te lata. Bo przecież nie minęło ich pięć czy piętnaście, a sporo więcej. Wszystko zszarzało, żżółkło, przygasło. Uśmiecham się do swoich myśli, bo znam drogę! Najpierw portier, potem pielęgniarki wskazują mi dokąd się udać, a ja pamiętam tu każdy kąt. Więc bawi mnie kiosk z gazetami i apteka i zdarty stół w szatni, bo są MOJE z tamtego czasu. Spacerowałem między nimi wieczorami, gdy chciałem pobyć sam. Włóczyłem się tym holem i oglądałem po raz setny te same widoki z okien. Czekałem na Nią. Wypatrywałem czy będzie miała dziś dyżur. Zastanawiałem się jak dać jej tą wielką orzechową czekoladę, najdroższą w całym szpitalnym sklepiku…
***

Siostra oddziałowa urzęduje na innym piętrze. To i jeszcze kilka w górę. Znów czuję to podniecające mrowienie na plecach, które pamiętam ze spaceru po umarłej kopalni.
Duchy.
Myśli uwolnione od jestestwa.

Tam na dole tłumy, przychodnie, sklepy, kolejki, szatnie, gwar. Tutaj wymarły oddział. Długi jak koszmarnym śnie korytarz i skrzypiące drzwi w opuszczonych salach. Ze ścian zwisają przyciski alarmów, pamiętam je z moich czasów, dziś wydają się takie stare, niemodne, wielkie, obrzydliwie żółte ze starości. Nikt ich od lat nie naciska.
Może jednak ktoś nacisnął skoro tu jestem?

Pokój pielęgniarek. Tutaj miałem załatwić swoje formalności.
Zaglądam do środka. Pusto. Na oknie wielka firanka pajęczyn. Na podłodze przewrócony stolik i stara gazeta. Za mną korytarz. Tylko pusty zakurzony korytarz.

-Gdyby jej tam nie było proszę zaczekać - odbija się echem w mojej głowie.
Odchylam zasłonkę z okna w korytarzu i spoglądam w dół.
Przede mną rozciąga się ogromna połać cmentarza na wzgórzu…
Na mogiłach furkocą na wietrze szarfy.

I nagle z tyłu słyszę nucenie. W którymś z dziesiątek pokoi za mną KTOŚ jest.
A głowę dałbym, że gdy tamtędy przechodziłem…
Nie, może głowa, to nie jest najlepsze rozwiązanie.

Siostra oddziałowa nie wiedzieć czemu wykwaterowana o pięć pięter w górę siedzi w MOIM pokoju. Na każdym piętrze numeracja jest identyczna, więc ten tutaj jej pokój pięć pięter niżej jest, był, moim pokojem parę dekad temu.
Na biurku wyłączony komputer i trochę szpargałów. Słońce pada na cętkowaną, nieżyciowo archaiczną okładkę wielkiego ni to dziennika, ni bloku. To na jego kartach zapisane zostaje moje nazwisko i termin przyjęcia.

-Będziemy na pana czekać.

Zbiegam po schodach prosto w słoneczne przedpołudnie.

W głowie jak bąbelki otwierają się nowe/stare słowa, zdarzenia, ludzie, rozmowy, nazwiska.
Teraz nie. Teraz je odpycham, odpycham, choć wiem, że wrócą.

Późną nocą już w domu wstaję z łóżka i otwieram szafkę pełną szpargałów. Spokojnie odkładam na bok stare gazety, nikomu niepotrzebne teczki nieważnych dokumentów i moje szkolne zeszyty.
Na dnie znajduję brulion w białej okładce. Na jego stronach pewien osiemnastolatek opisał kiedyś dzień po dniu wszystkie te korytarze, ludzi i zdarzenia.

To byłem ja. Wieki temu.


Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.