Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 28 grudnia 2009

Sabotaż płciowy

Gdyby mnie ktoś zapytał, jaki jest (jaki powinien być) idealny szef, odparłbym tak samo od wielu lat – kobieta. Uważam panie za ciut jednak inteligentniejsze od nas, mężczyzn, a nadto potrafiące dostrzec wszelkie niuanse obok których przeciętny facet przejdzie nawet nie spojrzawszy. Wybierając lekarza w nowej przychodni wybieram kobietę, załatwiając sprawę urzędową staram się na ile to możliwe wybierać również płeć odmienną. Ba! Nawet dzwoniąc do biura obsługi mojego operatora komórkowego, czy telewizyjnego i słysząc tam głos mężczyzny klnę w duchu wiedząc, że rozmowa będzie trudna. Tak to jest. Nie żebym miał facetów za gorszych, skądże. Sam też do nich należę, więc dlaczego miałbym narzekać. Ja tylko wolę… Jakby to po mojemu było?
Większą rozdzielczość emocji, jaką oferują kobiety. ;)

Może to po prostu biologia, może jednak coś więcej, ale z "lepszą połową ludzkości" rozmowa o meandrach ludzkiej duszy, o miłości, tęsknocie, samotności, pożądaniu, marzeniach itp. itd jest czymś naturalnym, prostym, oczywistym. Przy czym podkreślam, że mam tu na myśli kogoś np. dopiero co poznanego albo emocjonalnie obojętnego. Wielka sprawa.

Z facetem mogę wprawdzie pogadać o samochodach (nie mam), piłce nożnej (nie lubię), kobietach też, owszem, ale w jakże jednoznacznym najczęściej kontekście, komputerach (no ostatecznie OK) i grzybie na ścianie w domku na działce. Bleee...
Nudne toto i przewidywalne jak MS Excel.
A jak ktoś myśli Wordem, a może i Photoshopem czasem?

Tylko kobieta go zrozumie.
Amen.

niedziela, 27 grudnia 2009

Procent wzwodu od dochodu

Jerzego Urbana można lubić lub nie. On sam stara się od lat by lubić go było czynem prawie niewykonalnym dla większości, na przykład za sprawą felietonów takich jak ten ze świątecznego wydania NIE.

W tekście „Bóg się rodzi i starczy” komentując rozważane przez polityków propozycje zwiększenia wysokości tzw. becikowego i uzależnienia go od tego, którym z kolei w danej rodzinie jest dziecko aktualnie urodzone, stawia argumenty, brzmiące momentami jak żywcem wyjęte z radykalnych pisemek. Takie między innymi, jak poniższy: (cytuję) „wielodzietność jest przejawem nędzy i zarazem sposobem jej pogłębiania. Bieda, niewykształcenie, bezradność, bierność, alkoholizm, są zaś dziedziczne”. Koniec cytatu.

Próbę polemiki zacznę od tego, że dziwi mnie, iż były rzecznik prasowy byłego rządu byłej PRL uważa bierność i niezaradność za cechy ujemne, skoro przez 45 lat tak bardzo ich od nas, społeczeństwa, oczekiwano i tak były promowane na wszystkich szczeblach. Dziwi mnie, że spekulant, badylarz czy cinkciarz, a więc ludzie w dzisiejszym rozumieniu niewątpliwie zaradni, wtedy traktowani byli jak wrogowie systemu. Dziwi mnie to niezmiernie, albowiem właśnie takie osoby powinny obecnie według logiki felietonu płodzić się na potęgę, jako falanga przyszłej chwały Najjaśniejszej RP. Dlaczegóż więc nie nagradzano ich już wtedy orderami czy stanowiskami zgodnie z tą swoiście pojętą logiką? Nie rozumiem.

Przyznaję, że kwestie becikowego, a zwłaszcza jego różnicowania uważam za dyskusyjne i mogę przyjąć każdy sensowny argument za lub przeciw, niemniej we wspomnianym felietonie dostrzegam ich niewiele (Może to dlatego, że pochodzę z biednej rodziny, w której za kołnierz się nie wylewało i wswionskó ztym jezdem gópi jak bód.)

Pisząc nieco poważniej.
Nie zgadzam się absolutnie z jakimkolwiek odnoszeniem czyjegokolwiek stanu rodzinnego do jego inteligencji, zaradności czy też tym bardziej alkoholizmu, ponieważ obraża to miliony osób urodzonych w wielodzietnych rodzinach bądź posiadających takowe. Nie zgadzam się także z teorią jakoby ujemne cechy charakteru czy braki wychowania mogły być u kogokolwiek dziedziczne. Co zaś się tyczy eugeniki nie wymienionej tu wprawdzie z nazwy, aczkolwiek wychodzącej przez szwy prawie w każdym zdaniu, to pozwolę sobie zauważyć, że od zniechęcania do posiadania potomstwa korzystniejsze dla państwa jest skuteczne edukowanie społeczeństwa, aby nikomu przez myśl nie przeszło „przeliczanie” dzieci na becikowe, tak samo jak nie zabijamy się nawzajem dla uzyskania zasiłku pogrzebowego też w całkiem sporej przecież kwocie.

Ojcostwo i macierzyństwo, to, proszę wybaczyć trywialność, odpowiedzialność i jeszcze raz odpowiedzialność i to jej zasady powinniśmy wpajać dorastającym pokoleniom, po to by zrozumiały, że dając nowe życie dają jednocześnie dowód swojej dojrzałości. Nie tylko biologicznej, bo o tą akurat najłatwiej, ale moralnej i psychicznej przede wszystkim. I to jest, Panie Redaktorze, wyzwanie, to jest punkt honoru! Dla władz, dla nauczycieli, dla dzisiejszych rodziców. To tylko za minionego ustroju w dniu święta rudery zasłaniało się billboardami z Leninem żeby świat był ładny (?)
Żadna sztuka.

Gdyby jednak okazało się, że nie mam racji i to nie nam, biednym, niewykształconym (cytat) „prostaczkom”, a innym, niewątpliwie zaradnym, majętnym i inteligentnym przedstawicielom gatunku przyznano by prawo do rozrodu, to pewien jestem, że perspektywa konsekwencji tego faktu przynajmniej w odniesieniu co do niektórych stałaby się dla sporej części rodziców najlepszym środkiem antykoncepcyjnym w historii naszej planety.

środa, 23 grudnia 2009

Nic nie rusza ... ?

Kilkanaście dni temu skierowałem do Kancelarii Prezydenta RP list w którym opisałem swoje przykre doświadczenia z okresu pracy w firmie Solid Security na terenie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. Zaznaczyłem  także, że złożona przeze mnie latem tego roku oficjalna skarga do PIP została potraktowana co najmniej pobieżnie, mimo, iż dysponowałem dowodami bądź miałem możliwość ich wskazania, a także zgodziłem się na składanie dodatkowych zeznań.

------------------------------------------
Szanowny Panie Prezydencie!

Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania do Pana, ponieważ jak sądzę wykorzystałem już wszystkie znane mi możliwości uzyskania pomocy. Nie chciałbym, aby ten list stał się kilkustronicowym elaboratem, umieszczę więc w nim link do prowadzonej przeze mnie strony internetowej, gdzie znaleźć można więcej szczegółów.

Najkrócej rzecz ujmując, problemem, z którym się zwracam jest łamanie przepisów prawa pracy, a przynajmniej naginanie ich w sposób tak jawny, że wręcz zakrawający na kpinę. Mam tu na myśli praktyki takie jak nakłanianie (m.in. poprzez de facto zastraszanie) pracowników do podpisania fikcyjnej umowy zlecenia jako uzupełnienia normalnej umowy o pracę, wystawianie fałszywych, aczkolwiek przypieczętowanych in blanco przez inspektora BHP druków potwierdzających odbycie szkolenia oraz szereg pomniejszych uchybień, które opisałem na swojej stronie www.

Sprawy te mają wymiar dwojaki. Z jednej strony czysto pracowniczy: np. umowa zlecenie jako uzupełnienie umowy o pracę daje możliwość płacenia w niektórych przypadkach nawet 1,40 zł netto za godzinę (!!!), z drugiej strony powiedziałbym nawet państwowotwórczy: Jaki szacunek do prawa i własnych obowiązków może mieć ktoś, kogo w XXI wieku traktuje się jak niewolnika?

Przez dwa lata prowadziłem swego rodzaju „bunt” w Śląskim Uniwersytecie Medycznym, walcząc wraz z koleżankami i kolegami o to by nasz nowy pracodawca – firma ochroniarska Solid Security, traktował nas godnie. Przez dwa lata prowadziłem stronę internetową i gazetkę, wysyłałem skargi do rozmaitych instytucji i próbowałem „poprawić świat”. Niestety, mimo moich rozmów zarówno z dziennikarzami GW, TVN jak i NIE, a do tego maili i listów do innych redakcji, nikt nie nagłośnił sprawy. Po zakończeniu pracy w Solid Security wystosowałem dosyć obszerny list – oficjalną skargę do PIP i wręcz pewien byłem, że musi ona przynajmniej częściowo zaowocować jakimiś karami dla mojego byłego pracodawcy. Nic z tego. PIP stwierdził tylko, że podobne praktyki są znane i że określone działania były już podejmowane.

W sytuacji, kiedy gotów byłem złożyć dodatkowe zeznania, przedstawiłem też kopię określonych dokumentów poświadczających np. fałszowanie rozliczeń godzin pracy, a miałem możliwość przedstawienia także innych, stwierdzenie, iż (upraszczając) „PIP już dawno to wie” jest dla mnie stanowczo niezadowalające.

Wierzę, że Pan, Panie Prezydencie, jako zawsze podkreślający sprawy sprawiedliwości społecznej, będzie w stanie zdecydowanie skierować problemy, jakie przedstawiłem, na właściwe tory i tym samym przyczynić się do zmiany sytuacji wielu tysięcy pracowników sektora ochrony w naszym kraju.

Pozostaję z poważaniem
xxxxxxx

Moja strona internetowa [...]
(Strona została przeze mnie wyłączona z końcem 2010 roku - dop.Portiera - 01.2011)

Większość materiałów znajduje się w dziale Ujawniam fakty.
------------------------------------------

Oto odpowiedź jaką dziś otrzymałem z Biura Listów i Opinii Obywatelskich. Moje dane teleadresowe usunąłem ze skanu.


Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

wtorek, 22 grudnia 2009

Big Bit 2010

TVN24 ogłosił kilka dni temu pełnoletniość Internetu w Polsce, datując narodziny tegoż na dzień 20 grudnia 1991. Jest to, jak mogliśmy się dowiedzieć z wpisu, data zniesienia ograniczeń w dostępie naszego kraju do światowej sieci komputerowej, a zatem otwarcia teoretycznych możliwości naszego współuczestnictwa w niej. Większość informacji, jakie znalazłem w innych źródłach twierdzi wprawdzie, że początkiem początku był pierwszy polski mail wysłany 17 sierpnia tego samego roku, ale tego rodzaju spory najczęściej pozostają nierozwiązywalne, więc Portier nawet nie próbuje się za nie zabierać. Postanowiłem za to spojrzeć na Internet i komputery przez pryzmat bardziej może psychologiczno socjologiczny, na tyle oczywiście, na ile może tego dokonać osobnik męski gatunku homo sapiens na moim poziomie ewolucji.

Jest rok 1991. Mam lat … [Ust. o Kontr. Publ. i Wid.]
Co wiem o komputerach i Sieci? Nic.
Error 404. Page not found.

No dobrze, coś tam z grubsza kojarzę. Widziałem komputer w paru biurach, pukałem się w czoło na widok moich kolegów zaczytujących się w jakichś dziwnych gazetkach i nasłuchiwałem piszczenia na falach Rozgłośni Harcerskiej, które to niby było (wbrew pozorom) programem komputerowym.

Dziś nawet mleko dla kota kupuję przez Internet, nie mówiąc już o sprzęcie AGD, RTV czy… piecyku węglowym spawanym laserowo, w ChRL-u przypuszczalnie. Pogoda? Internet. Wiadomości? Internet. I jeszcze porady techniczne, porady zdrowotne, porady prawne i porady do porad. Spotykam kogoś interesującego, ładnego, ciekawego albo na odwrót – walczę z kimś? Proszę bardzo. Nasza klasa, Facebook, KtoKogo itp.

Co ciekawe nie traktuję tego wszystkiego jak któregoś tam cudu świata, po prostu codzienność. Codzienność do tego stopnia, że z rozbiegu nawet znajomego z implantem w mózgu (choroba Parkinsona) o mało co nie zapytałem kiedyś o taktowanie procesora. Pełna wtopa.

Osiemnaście lat to kawał czasu. Gdybym mógł znów mieć osiemnaście lat, mówimy przy byle okazji, ale zapominamy jednocześnie o tym, że cofnięcie się w czasie oznaczałoby także cofnięcie się w wiedzy, możliwościach, mówiąc brutalnie cofnięcie się w rozwoju. Chyba nie warto. A może?

Internet, czy raczej jego pierwowzór stworzono w latach 60 ubiegłego wieku pod postacią ARPAnet-u - systemu umożliwiającego przechowanie danych w ogromnej sieci komputerowej, do której dostęp przez którąkolwiek z jednostek był równoznaczny z dostępem do informacji umieszczonej w innej. Jak to zwykle bywa technologia zaprojektowana dla wojska (ARPAnet w założeniu przynajmniej miał działać w toku wojny jądrowej) zmodyfikowana trafiła w pewnym momencie pod strzechy. Przy czym jeśli traktować ten ostatni wyraz dosłownie, to właściwie pod strzechy trafia dopiero dziś za sprawą internetu radiowego, 3G czy też satelitarnego. No, ale technikę sobie darujmy. Coś, o czym w latach 60 czy 70 XX wieku mało kto słyszał, a co w latach 80 dopiero się w naszej świadomości wykluwało jest obecnie bardziej prozaiczne niż posiadanie prawa jazdy bądź umiejętność pływania. Sprawdź na necie, wrzuć na net, ściągnij z netu – dziwne zwroty, ale większość nam współczesnych je zrozumie. Niemniej lat temu osiemnaście wyglądało to z lekka inaczej. Przeciętny Kowalski gdzieś tak do epoki Windows 98 komputera unikał, a Internetu nie potrzebował. Albo wydawało mu się, że nie potrzebuje.

Niektórym wydaje się zresztą do dziś. Zawsze śmieszą mnie np. kontakty z biurem obsługi mojego operatora komórkowego, który odpowiedź na mój mail przesyła listem papierowym po dwóch tygodniach mogąc po prostu zadzwonić czy odpisać elektronicznie. Może to taka procedura, nie wiem, ale za mądre to to nie jest. Przykładów jest mnóstwo. Urzędy, firmy, osoby prywatne. Coś im ten email nie pasi, coś im w nim ciasno, nie potrafią ładnie i składnie go stworzyć i tak wloką się w ogonie postępu mając wszelkie możliwości by być na czele. Ale czy to aby tylko w tej dziedzinie?

Był etap (mam nadzieję, że czas przeszły jest uzasadniony), kiedy wierzono, że Internet jako zjawisko tworzy jakąś nową jakość, rozpoczyna jakąś epokę, generuje pośrednio nowego człowieka z nowymi horyzontami i otwiera bramy miliona możliwości. Jeśli tak jest w istocie, to tylko szybkość jest tu istotnym postępem, zaś cała reszta to wyłącznie nowa forma wypełniona starą treścią.

Wprawdzie niektórzy z nas nie za bardzo radzą sobie w świecie bitów i bajtów, ale gdy już go co nieco zrozumieją jakże stają się swojscy i przewidywalni. Czymże różni się słynne zdjęcie z któregoś z filmów trylogii o Kargulach i Pawlakach, do którego rodzina pozuje wraz ze specjalnie w tym celu wyniesionym przed dom telewizorem od „typowych” fotek na NK? No czym, pytam? Chyba tylko ilością megapikseli, które kiedyś nikogo by nie obchodziły, a dziś bywają ważniejsze od samego obrazka.

Homo Internetus, że pozwolę sobie na taki neologizm jest mentalnie w 80% tym samym poczciwym wujkiem Zdzichem, który dwadzieścia pięć lat temu kopiował Franka Kimono na kaseciaku, a dekadę wcześniej zasłuchiwał do zdarcia pocztówki dźwiękowe kupione na odpuście. Jego żona zaś, która MUSIAŁA czasem założyć czasem coś tylko po to, „żeby sąsiadka widziała”, dziś ma wspomnianą NK, Fotkę.pl i pewnie parę pokrewnych serwisów, żeby się promować. I stety niestety promuje się z całą siłą swojego niezmiennego ego. A naprawdę nie ma znaczenia, czy to ona czy już (Panta rhei) jej wnuczka. Osobowość z grubsza ta sama. Lans jest synem szpanu, niestety nie wydaje mi się, aby szpan był choćby dalekim krewnym stylu, że o sensie nie wspomnę.

Ha! Kontynuując. Czymże są serwisy warezowe jak tylko uwspółcześnionym szaberplacem? Blogi i prywatne strony internetowe, jako pamiętniki, maty z plakatami i zeszyty ze zdjęciami aktorów to może przesadne porównanie, ale ich część? Spora część? No jak?

Nie wiem czy to źle. Nie oceniam. Może taki jest wymóg czasów. Mówi się trudno. Zawsze można wyemigrować, z braku środków płatniczych nawet tylko wewnętrznie. Być offline. Nikt nikogo nie zmusza, to fakt.
Niemniej ośmielam się powtórzyć, że Internet jako zjawisko stworzył tylko nowy środek wyrazu temu, co znaliśmy od dawna. Dziwienie się zatem włamaniom hakerów, oszustom na aukcjach czy rozsiewaczom pirackich plików jest nieco obłudne i świadczy o naszym zapóźnieniu technologicznym. Wirus jest wszakże tylko nową wersją ziemniaka w rurze wydechowej, kapelusza w kominie czy jajka pod tynkiem.

piątek, 18 grudnia 2009

Moja noc na białym końcu świata...

Pierwsza gwiazdka psa Pawłowa

Nadchodzi wielkimi krokami ten dzień, te dni, w których to świat rzekomo jest inny, a przynajmniej stara się lepiej lub gorzej sprawiać takie wrażenie. Sąsiad szczerzej się uśmiechnie (albo w ogóle, bo dla niektórych i to jest sukcesem), listonosz i pani Jadzia ze spożywczaka złożą nam życzenia i wreszcie zasiądziemy do suto zastawionego stołu, aby w ciepłym, rodzinnym gronie… ponarzekać, jak co roku.


Polak już tak ma, że jeśli aktualnie nie macha szabelką, to zostaje mu tylko narzekanie albo któraś z kolei smutna rocznica narodowa. Stały repertuar, można by rzec. I jako masa i jako szarzy Kowalscy strasznie lubimy, kiedy nam jest źle. To znak niechybny, że żyjemy. Przyszło mi to do głowy, gdy uśmiechałem się z sarkazmem na widok autobusu, który mimo zawiei i zamieci przyjechał nie tylko czysty i ogrzany, ale i wcześniej o minutę niż powinien. Skąd ten sarkazm? Z natury! No, bo jak to tak?! Autobus w zimę nie ma prawa przyjechać punktualnie! Jakby był stary, zimny, brudny, spóźniony i z bandą kiboli w środku, to owszem. To jest normalne. I już można narzekać (czytaj: żyć) po ludzku. Chociaż nie da się ukryć, że narzekanie na brak powodów do narzekania też jest narzekaniem. Ale to nie to. Taki ersatz, a tu człowiek chciałby wywalić cały wór pretensji do świata, aury, polityków, drogowców, programu telewizyjnego i może jeszcze nowego auta tej zołzy z drugiego piętra. Ech…


Te całe święta na przykład. Nie mogli to tego zrobić w lato, jak jest ciepło? Walnęłoby się grilla na balkon i już, a tak…
Kolędy… Nawet nie wiadomo czy toto legalnie ściągnięte. No, ale dobra. Święta są i trzeba z tym żyć, więc co nam pozostaje? Jeszcze choinka!
-Choinkę, Zdzisek, kupiłeś? Taka mała?! Ty już całe życie wszystko chcesz mieć małe? Żadnych ambicji? A Nowakowa ze swoim starym to ze wsi przywieźli taką prawie jak… ooo… dawny minister edukacji! To jest choinka! A ile dałeś? Coooo? No tyś chyba głupi! Za taką suszkę?! Matko jedyna! Takiego gdzieś posłać!


W ogóle Boże Narodzenie to taki czas, kiedy nasi bliscy stają się jeszcze bliżsi i możemy cieszyć się ich obecnością do woli…
-Mamusi to nie za ciepło w tym swetrze? Mamusia zdejmie. Roxi! Zobacz tam o której babcia ma autobus, żeby zdążyła! Tak, tak… Bardzo rzadko do nas mamusia wpada, a przecież życie tak pędzi i tyle spraw przelatuje nam koło nosa…
-O Której? No co ty? Patrz na wieczorne, nie nocne! Aaa… O czym to ja?


No właśnie... W Święta trzeba być dobrym i kochać wszystkich dookoła za to tylko, że są.
OK. Wszystkich.
Spoko. Wporzo. No problemos. Ale chyba nie tego gnoja, co nam w maju uszkodził błotnik i się jeszcze głupio wypierał?! Ta jego matka lepiej by się wzięła za niego, bo chłopak, kto wie, co może zmalować. Ale zresztą czy to ona niby lepsza? Ten chłop, co z nim jest, to trzeci jak pamiętam, a z tym ryżym, co to trzy lata temu byli na Krecie to będzie czwarty. Nie ma co, trafili się nam sąsiedzi!


Taaak. Cud miód i orzeszki. Cicha noc, Przybieżeli do Betlejem i Make Love, Not War! Akurat!
Złudzenie apteczne, jak mawiał Adolf Dymsza. My przecież musimy się uśmiechać, musimy składać sobie życzenia i musimy jeszcze ze sto innych rzeczy. To znaczy, żeby było jaśniej nie tyle musimy rzeczywiście, ile raczej WYDAJE NAM SIĘ, że musimy. Koło się zamyka. Stajemy się sztuczni, bo sądzimy, że tylko będąc migającym lampkami skrzyżowaniem Papieża ze Świętym Mikołajem jesteśmy trendy, cool and jazzy.


Czy chciałbym przez to wszystko powiedzieć, że Święta są złe? Nie, broń Boże! Czy WSZYSCY są sztuczni? Nie. Oczywiście, że nie. Więc co? Ano za wysokie wymagania sprzętowe. Za dużo chciejstwa, za mało człowieczeństwa. Aktorstwo zamiast naturalności i pozy zamiast charakterów. Market, bankiet i faktury VAT.


Trochę z tymi Świętami jest jak w starym powiedzeniu o małżeństwie, jako oblężonej twierdzy, z której jedni chcieliby się za wszelką cenę wydostać, a inni znaleźć w jej środku.


Ci, którzy na życzenia i opłatek de facto nie zasługują (albo dokładniej: są im one obojętne) i tak, jak co dzień skoncentrują się na pozorach i lansiarstwie i będzie im z tym dobrze, zaś inni, którym nie robi różnicy szynka za 18 czy 88 złotych kilo, a pragną tylko móc przełamać się opłatkiem z kimś najukochańszym na Ziemi, pewnie uronią łzę gdyby okazało się, że właśnie zabłysła pierwsza gwiazdka, a tego kogoś (ze stu milionów różnych możliwych powodów) nie ma przy nich. I cała reszta w postaci choinek, prezentów, pustych rozmów i pełnych talerzy nie będzie miała dla nich znaczenia.


Tym sposobem trochę niechcący jedni i drudzy, (choć to zapewne tylko bieguny milczącej większości) pokażą przez chwilę swoje prawdziwe oblicza, potwierdzając sami sobą, że magia Świąt, choć wyblakła, nadal na szczęście gdzieś istnieje. 

czwartek, 10 grudnia 2009

Yes! Yes! Yes! albo herbatka u Stalina

Ochroniarz Maciej Guz wygrał przed sądem sprawę przeciwko firmie o dziwnym skrócie ;) udowadniając, że gdy zatrudniony był na zlecenie w kilku jej spółkach córkach, faktycznie pracował na umowę o pracę w JEDNEJ tylko z nich. Brawo! Tak trzymać! Mam nadzieję, że pojawią się kolejne pozwy, a firma bedzie miała duuuuże kłopoty, aż do utraty koncesji włącznie, czego jej życzę z całego swojego portierskiego serca.



-------------------------------------------------------------------------------------------------------Obiecałem sobie wprawdzie swego czasu, że temat firmy, której nazwy tutaj nie wymienię w trosce o swoje nerwy, zamykam wraz z serwisem portierskim Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, ale z racji tego, że sam po cichu kontynuuję swoją "krucjatę", o czym po części za moment, uznałem za stosowne podokuczać jeszcze i tutaj, na moim blogu, drużynie pana Arkadiusza R. co też niniejszym czynię z nieodmienną satysfakcją.

O tym jak działa i jaki reprezentuje poziom merytoryczny dział kadr tego smutnego zakładu pisałem już wielokrotnie. Słowo amatorszczyzna byłoby tu komplementem. Totalny chaos, oto jest miara porównawcza. To że nikt niczego nie wie i że prawie nigdy nie trafia się tam na osobę której się w danym momencie potrzebuje już nie dziwi. Dziwi natomiast jak to wszystko się jeszcze nie rozleciało przy takiej organizacji. Żeby nie być gołosłownym powiem tylko, że praktycznie każda ze znanych mi osób mających w swoim CV epizod współpracy z "czarnymi koszulami" miała również kłopoty z uzykaniem w trakcie lub po zakończeniu "kariery" tamże jakichś mniej lub bardziej ważnych dokumentów. I choć ja sam byłem przekonany przez dłuższy czas, że tego rodzaju problemy mnie ominęły, okazałem się być w błędzie. Oto po mniej więcej pół roku od chwili zakończenia pracy w [...] napisały do mnie panie z kadr. Nie po to niestety żeby przekazać mi fikcyjną umowę zlecenie za pomocą której płacono czasem nawet 1,40 zł/g (sic!), ale po to, aby... poprosić mnie o zwrot świadectwa pracy, jak się okazało błędnie wypisanego.

Najpierw pomyślałem sobie (No dobrze, przekleństwa pominę. ;) A więc PO PIĘCIU MINUTACH pomyślałem sobie) że nie i koniec! Wy nie dajecie dokumentu potwierdzającego pracę, ja nie daję wam świadectwa! Po kilku tygodniach jednak mając coś do załatwienia nieopodal katowickiej siedziby mojej "ulubionej inaczej" firmy postanowiłem i do niej zajrzeć.

I cóż... Idę sobie raźnym krokiem, w kieszeni zapobiegawczo pracuje już dyktafon :) a dusza "rwie się do boju". No bo jak to tak? Bać się? Przecież mam rację, a racja może być tylko jedna! O wy, tacy, siacy, owacy! Już ja wam powiem! Już ja wam teraz wygarnę prosto z mostu!

Zimny poranek, pusta ulica i kilku "czarnoarmiejców" palących papierosy przed wejściem. Klimat literacko inspirujący. Taki wczesny NEP plus minus. ;) Wewnątrz gmachu półmrok, a w głównym holu przepiękna recepcjonistka, co to, powiedzielibyście, nigdy, przenigdy nie mogłaby mieć niczego wspólnego z całym tym... nieporządkiem. Ale ma. Ma, ponieważ jest jego częścią obliczoną na to, aby zwieść, uspokoić, rozbroić. No, bądźmy szczerzy, nie tylko ona. Cała reszta również. Choćby pani z działu rekrutacji która dłuuugo rozmawia przez telefon ignorując zupełnie rosnącą pod jej drzwiami kolejkę, a potem jakby nigdy nic wychodzi z jakimś Bardzo Ważnym Dokumentem gdzieś w dal korytarzy, by po kilkunastu minutach wrócić i... z innym pismem pójść znów w tą samą trasę... Piętnaście minut, dwadzieścia, pół godziny...

O wy, tacy, owacy! Już ja wam tu zaraz! Ale kto? Nikogo nie ma, tylko ta kolejka.
I teraz chwyt mistrzowski. Pani powraca. Wolno, majestatycznie i bez emocji. Otwiera przeszklone drzwi swojego gabinetu, wchodzi... Już, już ożywiam się, że to teraz, że pełny atak, bez litości! a tu masz! Drzwi się zamykają. Pani podchodzi do okna, rozgląda się, potem cofa dwa kroki do biurka i siada. Powooooli....
-Proszszszsz.... - słyszę wreszcie.
No więc teraz!

Ona nie wie. Ona nie rozumie. Nawet... uwierzylibyście? Nawet jest jej smutno, bo to na pewno pomyłka, że Warszawa nie odpowiada na listy ani nie przesyła umowy. Trzeba pisać! Pisać! - prawie, że poklepuje mnie po ramieniu. No i jak tu takiej powiedzieć to wszystko, co sobie człowiek tak długo układał?
Jeszcze świadectwo odebrała i kwit podbiła bez szemrania, więc nie można tak z pretensjami zaraz...

Dyrektor! Pójdę do dyrektora! A co!? Wygarnę mu to i owo!
-Dyrektora nie ma.
-To z kimś, kto go zastępuje!
-Też nie ma.
-To kto jest?
-Pan [...]. Na dole. Czekać trzeba.

Czekam. To już ponad godzina odkąd tu przyszedłem. Pan, nazwijmy go X wraz z kolegą zaśmiewają się do łez oglądając coś na ekranie komputera. Czekam... Nic. Obaj widzą doskonale, że tu stoję, ale co tam...

I tak to działa.
Na nic złość i na nic planowanie. Na nic pełna mobilizacja. Tutaj nikt nie przejmuje się kolejnym Don Kichotem na korytarzu. Postoi, postoi, nogi go rozbolą i pójdzie. Żadnych awantur nie będzie.
Genialne, prawda? Proste, a genialne.

Zeznawałem kiedyś w sprawie jaką wytoczyła tejże firmie moja koleżanka. Gdybyście widzieli solidową panią adwokat... Blondynka, długie włosy, niebieskie oczy... Tylko skrzydeł brakowało.

I powiedz takiej, że cię okradali z pensji! Że ci kazali coś podpisać albo karnie przenosili. A ona wtedy spojrzy na ciebie i tymi niewinnymi oczami krzyknie prawie: Jak to? My? My nigdy!
I koniec.

Ale wojna trwa. I nawet jeżeli dziś tutaj ze mną wygrali oni, to jutro znajdzie się drugi, trzeci, setny pan Guz i prędzej czy później zrobimy porządek w firmie o dziwnym skrócie. Nie za miesiąc, to za rok. Warto poczekać. Bedzie ciekawie.

środa, 9 grudnia 2009

Łowca dusz

Kiedyś w przypływie dobrego samopoczucia i erupcji ego wydumałem sobie, że oto zrozumiałem najważniejszą prawdę w życiu. Ba! Że ją wręcz stworzyłem. Sam!
Tak, wiem. Toto ma swoją nazwę medyczną i podobno nawet jest uleczalne, ale bez obaw. Interwencja serwisu nie jest konieczna. Moja prawda (była taką, dopóki nie przeczytałem tej samej myśli w wywiadzie z genialną Ireną Kwiatkowską) głosiła, że wypatrując w życiu marzeń i dalekosiężnych celów przegapiamy sprawy tylko trochę lub tylko krótko niezwykłe albo też nie uznajemy ich za warte zapamiętania. Takie to proste, a takie ważne.

Zbyt wiele oczekiwać od życia, to nie zawsze znaczy oczekiwać niemożliwego. To znaczy czasem tylko: nie cieszyć się pół i ćwierć spełnieniem marzeń.
Idę sobie późnym wieczorem z najpiękniejszą dziewczyną na Ziemi. Mogę ją przytulić, pocałować, powiedzieć jaka jest dla mnie ważna. Ale ja jestem zły. Zresztą tam zły. Nie w sosie raczej. Myślę o tym, dlaczego nie możemy (niestety) być razem na zawsze, dlaczego ten wieczór się kończy, dlaczego… A chwila przemija, znika, marnieje w oczach. I już nic. Pustka. Wspomnienie. Tęsknota.
Gdzie radość z tego, co było, co się udało, czego nikt nie zdążył nam zepsuć?
Nie ma. Jak cieszyć się znalezieniem dychy, gdy zgubiło się stówkę zapyta ktoś. Można i tak.
Mimo wszystko ta „dycha” to też coś, kiedy chwilę wcześniej nie miało się złamanego grosza.

Do tej mądrej (i wcale nie szkoda, że nie mojej) teorii dołożyłem później jeszcze drugą myśl, uzupełniającą poniekąd, choć w sporej części będącą stwierdzeniem niezależnym. Nasze życie, nasza wartość, a może dokładniej – wartość naszego człowieczeństwa, to nie tyle sukcesy w pracy czy złote karty kredytowe, to nawet nie do końca dom i rodzina, ale po prostu CZŁOWIEK. Każdy człowiek wśród tysięcy tych, których spotykamy od narodzin aż do śmierci na swojej drodze.

Kochamy ich, nienawidzimy, traktujemy obojętnie, omijamy z daleka lub robimy wszystko by móc być z nimi jak najdłużej. Z przymrużeniem oka porównując przypomina to grę w „węża” znaną z telefonu komórkowego. Wzbogacamy się każdym napotkanym bytem, a im bardziej jesteśmy duchowo rozwinięci, tym trudniejsze wyzwania jesteśmy w stanie podejmować ucząc się nawet od tych (z pozoru) prostszych od nas czy wręcz nam wrogich. Tym tylko różnimy się od wirtualnego węża, że cały czas biorąc – dajemy, a dając, możemy otrzymywać. O ile wykażemy się minimum zaangażowania, rzecz jasna.

Różna bywa ta nasza duchowa percepcja. Różne stawiamy przed nią zadania. Jedno jest niezaprzeczalne. Zmieniając punkty orientacyjne naszego życia z kolejnych RZECZY I SPRAW na LUDZI, być może nawet czasem tego nie dostrzegając będziemy się wzbogacać i rozwijać. A co najwazniejsze dana nam będzie jakże twórcza szansa, by móc się im wszystkim odwzajemnić.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.