Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 31 maja 2010

Czar MO

Nasza ocena przeszłości zawsze zaburzona jest teraźniejszymi wtrętami rozmaitej maści od politycznych poprzez gospodarcze, społeczne, aż po te wcale nie najmniejsze – zupełnie prywatne. To nieuniknione i starać się tylko można o niwelowanie tych nałożeń, ponieważ całkowite ich usunięcie z natury rzeczy nie jest możliwe. Cóż dopiero gdy oceniać mamy przeszłość dawniejszą opisaną w tej ciut nam bliższej? Trzy punkty widzenia, a tylko jedna kwestia. Cokolwiek by mówić, intrygujące doświadczenie.

Paszkwil. Taka była pierwsza i najkrótsza recenzja tej książeczki, jaką znalazłem. A więc (w moim przynajmniej rozumieniu tego słowa) coś pisane najczęściej na zamówienie jakiegoś „Wielkiego Brata”, a mające obrzydzić, ośmieszyć, zdezawuować jakiegoś człowieka, poglądy, organizację lub dokonania. Ale naród? Czy może być paszkwil na naród?
Tak przecież ocenili co niektórzy tomik, który leży dziś na moim biurku.

„Raport z Monachium” Andrzeja Brychta.

Trudno jest jednoznacznie zakwalifikować tą książkę. Dla mnie miała być inną wersją doskonałej publikacji Tomasza Sobańskiego „Zbrodnie, kary i kariery”, której autor zadał sobie trud wytropienia po wojnie żyjących jeszcze i jak się okazało zupełnie nieźle w wielu przypadkach funkcjonujących zbrodniarzy hitlerowskich. O ile jednak tamte reportaże były bardzo „amerykańskie”, kinowe wręcz i przez to między innymi fascynujące, a nadto różnicujące jednak hitlerowców od ogółu Niemców, o tyle Brycht zapewne mając poczucie odpłacania pięknym za nadobne zrównał prawie (zglajszaltował?) Niemcy roku 1966 z tymi wojennymi. Efekt w najlepszym razie żenujący.

Po pierwszym przeczytaniu tomiku zapadło mi w głowę tylko mocno akcentowane umiłowanie autora do alkoholu. Po czytaniu drugim doszła do tego także smutna konstatacja, iż niewątpliwy talent Brychta zmarnowano (lub zmarnował on sam) na stworzenie czegoś niesmacznie przerysowanego i pełnego antyniemieckich fobii.

Książkę wbrew pozorom czyta się nawet nieźle, bo jak wspomniałem Brycht talent ma, ale dysponując świetnym tematem i możliwością jego przeanalizowania w sposób twórczy, być może dający nadzieję lub chociażby tylko (?) obiektywny postawił na wyartykułowanie wszystkich możliwych żalów, pretensji i stereotypów momentami nie tylko brzmiących wręcz łopatologicznie, ale i natrętnie zarazem.

Mamy więc opowieść o autorze odwiedzającym Niemcy Zachodnie na zaproszenie tamtejszego wydawcy jego wcześniejszej książki. Mamy krytykę konsumpcjonizmu (w kraju w którym cytryny jadło się dwa razy w roku konsumpcjonizm musiano krytykować) i niewątpliwie zgodne z ówczesnym stanem rzeczy potępienie marginalizowania wojennej przeszłości, ale głównym mottem opinii wyrażanych przez Andrzeja Brychta zdaje się być niechęć do wszystkiego co niemieckie czymkolwiek by było. Wyrasta to na miarę manii prześladowczej już na wstępie, gdy autor kojarzy kanapki w samolocie ze spleśniałym chlebem, jaki rozdawali we wrześniu 1939 żołnierze Wehrmachtu i potem już tylko się potęguje.

Tragarz pomagający Brychtowi na lotnisku porozumieć się z obsługą po rosyjsku urasta w jego oczach momentalnie do potencjalnego wojennego kto wie czy nie mordercy Polaków, a słowo bitte kojarzy się (no przecież!) z biciem i torturami…

I tak się to toczy. Mniej lub bardziej oficjalne spotkania, zwiedzanie miasta, rozmowy z Niemcami i o Niemcach, osiedle amerykańskich żołnierzy, piwiarnia, kino, a nawet… dom publiczny. I wódka.
Brychta Niemcy codzienne. Temat jak wspomniałem fascynujący.
Przy czym dla pełnego zrozumienia sytuacji należy pamiętać, że książka powstała w latach sześćdziesiątych ub. wieku i dlatego nie wszystkie w niej oceny są chybione, nawet, jeśli dla dzisiejszego czytelnika mogą się takimi wydawać.
Rzeczywiście negowano wtedy polskie granice, rzeczywiście daleko było do sympatii po obu stronach i jasnym jest, że wspomnienia wojenne były po wielokroć bliższe i namacalne, ale co kłuje to fakt, że sam Brycht nie spotyka się nigdzie z jakąś ostentacyjną niechęcią czy pogardą. Jest co najwyżej „komunistycznym odmieńcem”, bardziej zresztą w sensie socjologicznym niż politycznym. A odgryza się, obraża i unosi honorem i to mocno przy każdej okazji. Prawie mechanicznie.

W pewnej chwili pojawia się nawet pytanie (pytanie u czytelnika, nie u autora) po co leciał do Niemiec, skoro tak źle się tam czuje i po co o tym złym samopoczuciu informuje wszystkich dookoła jak gdyby obwiniając za to, że Monachium nie jest Warszawą?

Na to i inne pytania odpowiedzi nie otrzymamy. Dzisiaj na szczęście i tak na nic chyba by się nam nie przydały. W przeciwieństwie do książki, którą warto poznać między innymi po to, by zrozumieć ciekawe zjawisko tzw. patriotyzmu moczarowskiego.

A już po lekturze polecam wyobrażenie sobie własnych odczuć przy założeniu, że autor jest Niemcem opisującym z podobną zatwardziałością stereotypów Polskę. O jakżeż dużo kamieni znaleźlibyśmy wtedy by w niego rzucić…

wtorek, 25 maja 2010

Opowieść z dreszczykami

Kiedy odwiedzam okolice, w których spędziłem dzieciństwo i młodość zdarza mi się spotykać ludzi, których nie ma. Są efektem zaburzenia kolejności „warstw” w mojej pamięci, ulegającej złudzeniu, że skoro budynki, ulice, trawniki i drzewa, choć powierzchownie inne, są nadal w tym samym miejscu co dwadzieścia czy trzydzieści lat temu to i ludzie powinni.
Jak ta dziewczyna z czerwonym plecakiem.
Asia?!
Wtedy. Dzisiaj tylko ktoś podobny na tej samej osiedlowej ławeczce. Jak intruz, który wszedł w kadr.
Przecież Asia miałaby teraz…
Zostawmy to.

Często wspominając ludzi, którzy odeszli w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa, popełniamy błąd przenosząc, zabierając, zawłaszczając ich dusze, myśli, wygląd. Zabierając ze sobą do współczesności kogoś, kto został w innym czasie i nigdy nie przebył ani nie przebędzie drogi, jaka była naszym i świata udziałem od dnia, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.

Czy ktoś taki, gdyby dane mu było „dogonić nas” okazałby się tym samym człowiekiem, którego pamiętamy i za którym tęsknimy?
Kim byłby wyrwany z przeszłości?
Czym byłby?
Czy naprawdę chcielibyśmy go spotkać?

Zimna, wietrzna noc. Skrobanie myszy w podłodze. Odblaski księżyca na ramach rodzinnych obrazów. Tykający spokojnie zegar. Ciemność.
I nagle stukanie do drzwi. Głośne, stanowcze, miarowe.
Chciałeś tego, prawda?
A więc jest.

Otworzysz? 

 -----------------------------------------------------------------

Ludzie zawsze lubili się bać. A zanim powstało kino, straszne opowieści krążyły jako książki, opowiadania przy ognisku albo przekazywane szeptem dziecięce sekrety. O wiele bardziej przerażające niż jakikolwiek znany nam współczesny horror, bo nienarzucające odbiorcy gotowego obrazu. Jak ciemność, której tajemnice wypełnić musi nie wzrok, lecz wyobraźnia…

Ten malutki, pożółkły tomik "Opowieści z dreszczykiem" to dla mnie symbol. Pamiątka nocnych koszmarów i nerwowego rozglądania się podczas lektury. Wspomnienie „zakazanych” książek podkradanych z pokoju rodziców i dławiącego strachu na byle szelest wieczorem.

I mimo tych doświadczeń uśmiecham się widząc znów po latach sympatyczną sowę na okładce. Tęskniłem za nią trochę. Jest jak guma, która żuje człowieka (Dziwna afera przy alei M.), jak fascynująca dziewczyna, której dotyk zatruwa (Córka Rappaciniego), jak lot ku niebu na przekór ziemskim ograniczeniom (Opowieść o sile ujemnego ciążenia) i jak pukanie do drzwi w środku nocy (Małpia łapka)…
Wspaniała.

A to, że zasnę dziś przy włączonym świetle to przecież absolutny przypadek.
---------------------------

Pierwsza część tego tekstu zainspirowana "Małpia łapką" oczywiście.

czwartek, 20 maja 2010

Chłyty matekindowe

Nie jestem pewien czy chciałbym, aby prezydent mojego kraju w imię zwyżki sondaży żywił się niemytymi jabłkami na pusty żołądek o piątej rano, zawierał ze mną, jako obywatelem, kontrakt „odtąd dotąd”, rozdawał krawaty na targowisku, obiecywał 35 godzinny tydzień pracy, darmową służbę zdrowia i obniżenie wieku emerytalnego, wiedząc, że to nierealne lub zajmował się na najwyższym państwowym stanowisku realizacją testamentu, którego nigdy nikt nie napisał.
Nie. Stanowczo nie chcę.

Już nawet nie denerwują mnie, ale bardziej śmieszą osobnicy przekonujący od rana do wieczora, że receptą na autostrady, wały przeciwpowodziowe, bezrobocie, otyłość oraz zawieszenia Windowsa jest tylko i wyłącznie ich kandydat. Bo się nie myli. (W sensie On, nie oni.)

A przecież każdy popełnia błędy, każdy ma w swoim życiorysie coś, co kiedyś powiedział, napisał, zrobił, a dziś żałuje. I pewnie drugie tyle jeszcze przed sobą. Ja, Ty, On. Każdy.
Twierdzenia, że oto stoi przed nami (którykolwiek) nieomylny geniusz, tytan intelektualny, człek obyty, obuty i na cztery nogi kuty to nic więcej jak demagogia. Psychologia na poziomie gazetki z marketu.
Nie ma takich ludzi.

Być może ja, szary jak mydło Biały Jeleń obywatel III RP chcę właśnie mieć prezydenta, który nie jest ideałem? Może odpowiada mi prezydentura kogoś, kto nie udaje, że zna się na wszystkim, zmieni wszystko i w ogóle nie dość, że genialnym jest niepodważalnie to i czystym jako łza dziewicy? Może wolę żeby bardziej był człowiekiem niż działaczem i żeby jego skuteczność była skutecznością patrioty i autorytetu niż smyczą politycznego biznesplanu?

Prezydent nie jest przecież i nie powinien być typowym politykiem. Dla typowych miejsce jest w Sejmie i w rządzie. Prezydent reprezentuje Polskę jako Ojczyznę, nie Polskę jako układ sił.
Mogę powiedzieć, że premier (rząd, senator, poseł) działa tak albo siak bo jest z PO, PIS, SLD albo Partii Portierów, ale myśląc o Prezydencie chcę myśleć o stabilności.

Mam w związku z tym szczerą nadzieję, że nasza nowo wybrana głowa państwa, poza tym co ważne, a jednak prędzej czy później ulotne, będzie też swego rodzaju ambasadorem na zewnątrz i wewnątrz Polski bez przymiotników, wrogów, podziałów i bólu brzucha po kolejnej relacji telewizyjnej.

Last but not least zresztą.

czwartek, 13 maja 2010

Pitaval

Oparte na faktach oraz produktach Polskiego Monopolu Spirytusowego.
------------------------------------------------------------------------------
Było tak. Dosyć dawno temu, bynajmniej nie za górami, jeden podówczas miły gościu pożyczył ode mnie trochę szmalcu. Wiecie, rozumiecie. Ten typ, co to w szkole „paluszek i główka”, a w pracy wolne na pogrzeb dziadka. Trzy razy w miesiącu.
Spoko, rozumiem. Mam (nie miałem) to pożyczę (pożyczyłem). A ponieważ już mama zalecała mi zabezpieczenia (weź ty, no jeszcze z facetem!) nakłoniłem osobnika zwanego dalej piiiip piiip piiip do podpisania stosownego weksla.

Powiedzmy sobie otwarcie, że po skończonej z pomocą kryształów z kredensu ciotki oraz opakowaniu kawy Arabica szkole zwanej niegdyś powszechną, paragrafy i punkty, a nawet sama umiejętność czytania były wyżej wymienionemu równie dalekie jak drugi próg podatkowy.
Żyły wystąpiły mu na czoło, co zapewne wynikało z naturalnej próby, jaką podjął jego organizm w celu dostarczenia tlenu do mózgu, niestety nieskutecznej z racji braku tego ostatniego w czaszce, ale spiął się chłopina i przeczytał.
- To tutaj? – zapytał cytując zapewne kwestię swojego ojca z nocy poślubnej i po moim potwierdzeniu przygryzając język, czym tam mu jeszcze Bozia pozwoliła podpisał.
Z podpisu wynikało, że prawdopodobnie jest krewnym Malcolma X i to o imieniu Xawery, ale dla zachowania poprawności politycznej wolałem nie pytać o szczegóły.
Opadł na fotel (Tapicerowany - nówka z Niemiec, 40 zł za Kup Teraz tylko trzeba było zaszyć dziury po kulach) i westchnął.
-O k… - po czym dodał zapewne nawiązując do swojego życia intymnego – Ja p…

Będąc w pełni świadomym skutków, jakie dla mojego budżetu może mieć poczęstowanie go drugą herbatą wyjąłem szybko zwitek banknotów i podałem mu próbując jednocześnie w trosce o swoje jutrzejsze śniadanie odebrać talerzyk z kanapkami.
Oddał. Wziął. Westchnął (jak wyżej)
I tylem go widział.

Pożyczka na przekór memu świętemu jak Mućka na skrzyżowaniu w Delhi przekonaniu okazała się mieć zmienną stopę procentową, co objawiło się tym, iż po pierwszej racie dostałem pół drugiej, ćwierć trzeciej oraz zero z czwartej. Trzeba tutaj uczciwie przyznać, że klient był stabilny i ratę zero złotych regulował sumiennie co miesiąc już do końca spłaty.

Nie należę do ludzi zbyt wiele oczekujących od życia, ale gdy skończył mi się lizing (szyby) w mięsnym oraz karma Azor ze względu na śmierć głodową właściciela miski (ciekawe, prawda?) uznałem, że pora interweniować. Proszę sformułowanie „pora” potraktować umownie, gdyż na moim zegarku w lombardzie z tej odległości godziny odczytać było nie sposób.

Koniec końców spotkaliśmy się w sądzie. Nie z zegarkiem rzecz jasna, a z dłużnikiem mym, szczerze zdziwionym cóż też może chcieć od niego Temida.
Że mi da.
Kasę plus procenty. Nie, nie. Pan schowa tą butelkę. Procenty znaczy się też kasa.
Dwie kasy?
On ma oddać dwie kasy jak tylko jedną pożyczył?
Cholera, niby dobrze gada – już się poddawałem (a spróbujcie się nie poddawać jak jedziecie na puszce karmy z wątróbką) ale Sąd przyznał mi rację. Oraz swoje kanapki.
Wygrałem.

Wychodząc z rozwianą sierścią na zalany jak górnik po trzynastej pensji słońcem plac przeliczałem w myślach banknoty. Teraz to już nic się nie zmieni!
Się nie zmieniło.
Dalej przeliczam w myślach.

Mój adwersarz wziął się bowiem na sposób i prawie natychmiast po wyjściu wszedł, tj. zastosował broń biologiczną domowej roboty. W tym celu zawarł koalicję z przedstawicielką płci radykalnie odmiennej i wspólnie powiększyli swój arsenał o taką ilość małych dłużniczątek, która zabezpieczyła ich dochody odwrotnie zresztą proporcjonalne do potencji przed nomen omen potencjalną interwencją komornika nawet gdyby odziedziczyli w spadku Islandię, a może zwłaszcza wtedy.

(Uff...)

Więc gdybyście tak mieli jakiś kawałek chleba…

niedziela, 9 maja 2010

Mój własny wróg

Jedna z zimowych nocy 2009 roku upłynęła mi na gorącej dyskusji politycznej z człowiekiem, którego poglądy, doświadczenie, sympatie i antypatie, a nawet, co jednak ma swoje znaczenie, wiek, były zgoła odmienne od moich. I przez samo to już intrygujące.

Obaj swego czasu nosiliśmy transparenty na pochodach. Różne to były pochody i różne ich ideały. Obaj w coś wierzyliśmy, a następnie zawiedliśmy się i wycofali, by o dziwo spotkać się po latach dokładnie w połowie drogi od prawicy do lewicy.
On, zdeklarowany ongiś komunista, partyjny wykładowca i sekretarz POP-u oraz ja, na początku lat 90 ubiegłego stulecia rozgorączkowany prawicowy radykał. Dwa bieguny sceny politycznej. Jak na ironię najbardziej wyraziste z możliwych. Wrogowie.

A dziś po prostu portierzy.
A dziś po prostu ludzie.
Zwyczajni ludzie w tym samym miejscu, czasie i prawach. Tak samo marznący na mrozie i tak samo wyczekujący poranka, by wrócić cało i zdrowo do domu. Jak każdy na świecie niezależnie od koloru legitymacji partyjnej czy jej braku. Pijący tą samą herbatę, dzielący się tą samą cytryną i z konieczności liczący na pomoc tego drugiego w sytuacji zagrożenia.

Ruski pachołek i faszysta, Patriota i Prawdziwy Polak. Licytacja.
Tak. Od licytacji się zaczęło.
Od zarzutów.

Trochę jak gdybyśmy musieli włożyć na siłę dawno już przyciasne mundury i naoliwić przerdzewiałe karabiny. Już nie z przekonania, ale z przyzwyczajenia. Dla zasady.
Puste słowa. Slogany propagandowe.
Jedno i drugie po jakimś czasie się kończy. Zostaje człowiek. Tylko on jest niezmienny.
A więc fundament, na którym (w naszym przypadku) dwóch „właścicieli” zbudowało dwie zupełnie inne, niepasujące do siebie w żaden sposób budowle. Im większe, tym bardziej absurdalnie sobie obce. Tym bardziej oderwane od wszystkiego, co gdzieś, kiedyś, na jakimś etapie mogło nawet być słuszne i potrzebne w swojej odmienności.

To była długa noc. Zaczęła się od Stalina i Piaseckiego, pobiegła przez Poznań i Radom, zatrzymała się na Marcu, Grudniu i Sierpniu, na konstytucji z 1976 roku i pomnikach Dzierżyńskiego. Kręciła się wokół Stanu Wojennego, Okrągłego Stołu, Bolesława Bieruta, polskiego Wilna oraz równie polskich kartek na mięso.
Z każdą godziną docierało do nas, że dawno już obaj przestaliśmy wierzyć w tamte wzajemne oskarżenia i uprzedzenia, ale także, że ciężko jest rozmawiać i ich nie mieć, bo wtedy jak na złość okazuje się, że… zaczynamy się ze sobą zgadzać. Że od koloru sztandaru i dnia, w którym się nim wymachuje ważniejsze jest coś, co w nas obu było i jest jednakowo szczere i niezmienne.
Człowiek, Polska, Przyszłość.
I wtedy złość znika, a pojawia się wstyd…

Człowiek, Polska…
Ja wiem. To są wielkie słowa. Ale przecież piszemy je naszym codziennym szarym życiem wszyscy. To z nas się ich literki składają. I gdy już zrozumie się, jakim absurdem jest pisanie tego samego innym kolorem atramentu albo inną czcionką, a zarazem nazywanie czymś lepszym, szybko okazuje się, że do porozumienia i współpracy jest bliżej niż do wojny. I prościej.

Zapyta ktoś, a co z wiernością poglądom, a co z ideologią? Ano nic. Zostają na swoim miejscu w naszych sercach i umysłach. Tyle, że musimy nauczyć się je lepiej wykorzystywać. Bardziej budować niż burzyć i bardziej łączyć niż dzielić. I uczyć się. Od siebie, od innych, na błędach. Być lepszymi. To chyba jedyny egzamin w życiu, w którym skuteczne ściąganie jest zaletą.

Patrzę dziś na generała Wojciecha Jaruzelskiego i p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego siedzących razem na trybunie honorowej w czasie obchodów Dnia Zwycięstwa i o dziwo czuję dumę. Co myślę o Generale wie nawet on sam, bo nie omieszkałem kiedyś wysłać do niego maila i z pewnością nikt nie nazwałby go wiernopoddańczym, ale tam dziś nie siedzi Generał i Prezydent, tam siedzi Polska. Taka jaka jest i taka jaka była. Lepsza czy gorsza, bardziej AK czy bardziej „tej drugiej opcji”, bardziej po stronie ZOMO czy bardziej po ”naszej” to TAM nie ma znaczenia.
Polska bez przymiotników.
Bo wspólna.

Kurcze blade, kocham ją.

sobota, 8 maja 2010

Demotyportier 2

 
Copyright by Portier 2010

czwartek, 6 maja 2010

Legalny Windows

Jako fanatyk komputerów wielokrotnie stawałem przed problemem legalności licencji na posiadane bądź nabywane oprogramowanie (od 2003 roku użytkuję lekko licząc dziesiątego peceta), w tym zwłaszcza system Windows.

W internecie znaleźć można właściwie wszystkie możliwe interpretacje prawne, które jednak czasem wzajemnie się wykluczają, a dodatkowo w "znanym serwisie aukcyjnym" oferowane są używane komputery z samą "naklejką" jako sprzęt z licencją. Niby temat mało blogerski, ale ważny, zwłaszcza dla osób zakupujących sprzęt z drugiej ręki. Po prostu warto wiedzieć.

Poniżej fragment maila z BOK Microsoftu z odpowiedzią na moje pytanie o atrybuty legalnego systemu jakie winniśmy posiadać.

-----------------
(...)
Elementami świadczącymi o legalności oprogramowania są:

1. Certyfikat autentyczności COA;
2.Wersja instalacyjna (Oryginalny nośnik, partycja recovery, nośnik recovery);
3. Oryginalny podręcznik użytkownika, (jeżeli został dostarczony łącznie z oprogramowaniem).

Dodatkowym dokumentem mogącym świadczyć o legalności oprogramowania jest dokument zakupu (faktura, rachunek, paragon, umowa kupna-sprzedaży, itp.). W przypadku oprogramowania OEM certyfikat autentyczności COA jest niezbędny, niezależnie od pozostałych elementów.

Zalecamy posiadanie minimum 2 - 3 z wymienionych wyżej atrybutów legalności. Jeżeli z jakichkolwiek przyczyn użytkownik nie posiada minimum dokumentacji wymienionej powyżej, wówczas każdy przypadek analizowany jest indywidualnie, przez organy do tego uprawnione na podstawie towarzyszących mu okoliczności. Dotyczy to wyłącznie licencji pojedynczych - FPP i OEM. 
Z poważaniem,
Justyna Rokicka - Centrum Obsługi Klienta Microsoft
Tel: 0 801 308 801, +48 22 594 1999, Email: plcshlp@microsoft.com, pomoc@microsoft.com
-----------------

wtorek, 4 maja 2010

W poszukiwaniu parezji

Trudno dziś znaleźć firmę czy urząd nie upstrzone naklejkami firm ochroniarskich, jeszcze rzadziej widuje się sklepy bez tej wątpliwej ozdoby, a co niektórzy z nas mają również za sobą doświadczenie zamieszkiwania w chronionych osiedlach bądź przynajmniej „onaklejkowanych” budynkach. Wszystko to razem wytworzyło w przeciągu kilku ostatnich lat swoistą psychozę zagrożenia, przed którym uchronić nas mogą jedynie alarmy, nadajniki, kamery oraz podobny niżej podpisanemu portier przemianowany na ochroniarza. Czy rzeczywiście jest to niezbędne zawsze i wszędzie, tego już nie podejmuję się oceniać, ale postanowiłem spojrzeć na sprawę ochrony inaczej, to znaczy tak, jak chciałbym, aby spoglądał potencjalny zleceniodawca przed podpisaniem kontraktu. Trzeźwo, obiektywnie i bez unikania trudnych kwestii.

Czynnik placebo w branży ochrony ma znaczenie niebagatelne. Jest nim wiele spraw pozornie od siebie odległych bądź nawet neutralnych. Wymieńmy kilka.

Złudzenie apteczne
Krój i kolorystyka mundurów. Jedno i drugie najczęściej kojarzyć się ma z policją lub z jednostkami antyterrorystycznymi. Czasem wręcz nie kojarzyć, a być wprost kopią. Powie ktoś, że przecież trudno byłoby oczekiwać ochroniarzy w dresach i oczywiście będzie miał rację, ale poza praktycznością i że tak powiem wymogiem chwili jest także dyskretna manipulacja. Wyobraźmy sobie pana w wieku powyżej średniej ubranego w takie widowiskowe moro. Jakie będzie pierwsze skojarzenie? Były policjant, wojskowy, a może zwyczajnie doświadczony zawodowiec. Kwestię najbardziej prawdopodobną, to jest podejrzenie, że mamy do czynienia z panem powiedzmy Zdzichem lat 62, wieloletnim palaczem kotłów CO, po dwóch zawałach, który jutro bierze wolne, bo skończyła mu się maść na reumatyzm rozważymy zapewne jako ostatnią. Mundur z każdego zrobi (?) bojowca i niestety działa to tak samo na odczucia potencjalnych złodziei jak i… nowych klientów firmy.

HD Ready, czyli Strushoowka Commando
Zupełnie osobną sprawą jest, co mundur robi (czasem) z psychiką człowieka, który go nosi, a z niektórymi, proszę mi wierzyć, wyczynia cuda… I z tym problemem związana jest kwestia kolejna – nomenklatura. Pamiętam oburzenie wiceprezesa „firmy z dziwnym skrótem” (link) na moje pytanie czy ma jakieś doświadczenie w pracy z portierami.
-My nie zatrudniamy portierów! Od [tutaj data] będą państwo pracownikami ochrony fizycznej!
Taaa…
Bierze się byłego górnika, kierowcę i na przykład (jak niżej podpisany) budowlańca, przebiera z portierskich garniturów w ochroniarskie mundurki, zamienia portiernię w posterunek, a kierowników w dowódców i już…
I nic.

Z przodu liceum, z tyłu muzeum
Ochronę reklamuje się prawie zawsze wizerunkami młodych wszechstronnie sprawnych i zniewalająco przystojnych panów w mundurach w kancik oraz spojrzeniu Clarka Gable ewentualnie Sylwestra Stallone, gdy w grę wchodzi wersja bardziej „militarna”. Po czym drobnym drukiem doczytać możemy informację, że firma posiada status zakładu pracy chronionej, czego pośrednim efektem może okazać się znany nam już pan Zdzich w spranej olimpijce.
Do tego naklejki. Dużo naklejek groźnymi hasłami o interwencji i monitoringu. Zamierzenie i efekt dokładnie taki sam jak przy mundurach.
A jak tanio.

Kasa bubu
Tu pojawia się sprawa pozornie dla klienta fundamentalna. Cena.
Sprzęt, ilość patroli, czas dojazdu grupy interwencyjnej, doświadczenie i marka firmy to oczywiście podstawa, ale warto przed podpisaniem umowy zabawić się w detektywa i spróbować porozmawiać z pracownikiem naszego potencjalnego kontrahenta. Najlepiej, jako prywatna osoba i w zupełnie innym miejscu. Żadne super alarmy i promocje cenowe nie zastąpią zaangażowania tego właśnie symbolicznego pana Zdzicha „na pierwszej linii”. Jeśli mu nie zależy, to po prostu zaśnie po 22:00, a nam któregoś dnia pozostanie rano tylko szacowanie strat.
Jemu musi się chcieć. A żeby tak było musi też odpowiednio zarabiać. Żeby on zarabiał, my musimy jego firmie więcej płacić. I tak koło się zamyka.

W ochronie standardem jest pensja minimalna z dodatkiem za pranie ok. 20 – 30 zł. Wychodzi z tego jak łatwo policzyć około 970 zł netto jako maksimum. Około połowa płacy, którą większość Polaków skłonna byłaby uznać za zadowalającą. Przy czym warto pamiętać, że z racji nagminnie stosowanych umów zleceń, a nawet umów o dzieło,  zarobki te mogą być jeszcze o 200 - 300 złotych mniejsze. A przecież z plus minus 200.000 wszelakich portierek i portierów spora część niemająca np. rent chorobowych musi za to lub niewiele więcej normalnie (?) żyć.  Nadgodzin nie ma, a jeśli się zdarzają to nierzadko tak jak w Solid Security są rozliczane jako praca w drugiej firmie i wypłacane po nawet 1,80 zł netto (link) za godzinę.

Temat jest wielowątkowy i ważny zarówno dla kontrahentów firm ochroniarskich jak i dla nich samych i ich pracowników. Z konieczności zasygnalizowałem tutaj tylko pewne kwestie. A konkluzja?

Każdy z nas, kto prywatnie lub służbowo znajdzie się kiedyś w sytuacji, w której dokonać będzie musiał wyboru firmy dbającej o jego bezpieczeństwo niech zada sobie trud spojrzenia na sprawę nie tylko jako menadżer i księgowy, ale i jako człowiek. Bynajmniej nie z dobrego serca, ale z czystego i obiektywnego poczucia, że tylko godnie traktowany, a w efekcie szanujący swojego pracodawcę pracownik, szczerze i bezzwłocznie zaangażuje się w to, czego od niego oczekujemy.

Pozwolę sobie twierdzić, ze prawidłowość ta zadziała nie tylko w ochronie.

poniedziałek, 3 maja 2010

Droga i cel

Contra spem sperare audeo
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.