Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 29 grudnia 2019

Pretensjonalnik 2

Z dnia na dzień, wcale nie od razu z racji wieku czy przewlekłych chorób, ale zupełnego przypadku, każdy z nas może wrócić do etapu życia, który jak do tej pory błędnie sądził raz na zawsze ma za sobą. Do pieluch mianowicie. Swoich, żeby nie było wątpliwości. Nie jest to z całą pewnością nic przyjemnego, ale cóż poradzimy, też bywa częścią naszego tu i teraz.

Gdzież te czasy, kiedy się w szpitalach leżało miesiącami? Gdy się ze szpitali a) par excellence wychodziło b) zdrowym? Sam pamiętam z lat niesłusznego ustroju jak to wyrostek robaczkowy z dodatkami w postaci skrętu kiszek i ospy w gratisie wyciął mi z życiorysu ponad miesiąc... Ale to przeszłość. Teraz leczy się szybko. I tak dnia pewnego transport sanitarny zwozi mi do domu i de facto "wysypuje" na tapczan wspomnianą w pierwszym poście bliską osobę połamaną jak opłatek wigilijny, opampersowaną, z temblakiem, stosem wyników badań i nadzieją że wiem co z tym począć. Dzień dobry, do widzenia, miłego dnia. I radź tu sobie teraz człowieku.

Pierwsza myśl to lekarz rodzinny i słowo klucz "wizyta domowa". Idę, zamawiam, jestem spokojniejszy. Dowiaduję się też, że i pielęgniarkę można zamówić w ten sam sposób, oczywiście również za darmo, ale uwaga, tylko do zastrzyków, zmiany opatrunków czy podawania kroplówek. Nie do pieluch czy pomocy w toalecie. 

Rozpoczyna się bieganina i szukanie po omacku. Apteki, przychodnie, papierki oraz papierki do papierków. Szok. Skąd niby szary człowiek ma się w tym rozeznawać?  Na mój gust w takie rozeznanie powinien zaopatrywać pacjenta i jego rodzinę właśnie szpital, ale ja to tam taki wiecie, bardziej idealista jestem. Życie wygląda inaczej. Szuka się z pomocą wujka Google i wszystkich możliwych znajomych, ale jednak najczęściej po prostu samemu. Ktoś wreszcie przy okazji rozmowy wspomina, że pieluchy są refundowane, tylko trzeba sobie załatwić pisemko od lekarza. Mam pierwszy stabilny punkt. Wizyta domowa - pismo - pieluchy. W praktyce okazuje się, że pomiędzy tym jest jeszcze NFZ, a ściślej nie wiedzieć komu i na co potrzebna wizyta w tejże instytucji celem podbicia i wprowadzenia do jakiejś wirtualnej kartoteki zlecenia z przychodni. Tu jednak czeka mnie miłe zaskoczenie. Pobyt w gmachu NFZ-tu trwa łącznie ze staniem w kolejce może kwadrans. Z podbitym zleceniem mogę już udać się do sklepu lub apteki i otrzymać górę pieluch za ułamek ich ceny. 

Szukamy dalej. Chory leżący, to chory wymagający doglądania. Jako, że dorosły, to może i mniejszego, ale jednak. Samo podstawienie pod nos jedzenia, picia i pilotów sprawy nie załatwia, zresztą wspomniane już dziś kilkukrotnie pieluchy, też nie są dla nikogo miłym przeżyciem, i to także dlatego, że poza wszystkim są jeszcze drastycznym naruszeniem prywatności, pewnych blokad psychicznych i masy temu podobnych. Jest potrzebna pomoc.

Agencji opiekuńczo pielęgniarskich mamy w naszym mieście mnóstwo. Tyle, że ceny są w nich stanowczo dalekie od moich przynajmniej możliwości... I tak to człowiek, który pracuje i nawet jakby zarabia, mieszkający z drugim człowiekiem w podobnej sytuacji, musi wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi stać się klientem Opieki Społecznej. No to się staje.

Najpierw Internet, znalezienie właściwego ośrodka, potem wizyta w nim, przejście przez kolejkę pełną różnych, naprawdę różnych ludzi, nierzadko poprzedzielanych policjantami i wreszcie przy uderzającym zewsząd poczuciu, że designersko przynajmniej a na pewno technologicznie mamy rok 1990 albo i wcześniejszy... umówienie się na wizytę domową. 

Wizyta zaś to spektakl sam w sobie. Pytania o długi, o komornika, o kuratora, o narkotyki, o alkohol i przemoc domową potęgują wrażenie absurdu. W pewnym momencie odczuwam nawet jakiś żal, że na wszystko odpowiadamy nie... Nic to, nieważne, takie moje skrzywione przemyślenia. Będzie opiekunka! To najważniejsze. Będzie też, po przeanalizowaniu dochodów, częściowa tylko za nią odpłatność. Minęły trzy dni. Wypłynąłem jak mi się zdaje na prostą.

Kto wie dlaczego chorego leżącego, na dodatek z połamaną w kilku miejscach ręką i miednicą wypisuje się do domu i "wysypuje" na tapczan bez grama wprowadzenia współdomowników w sytuację i sposoby poradzenia sobie z nią? Kto wie dlaczego zgruchotane ramię z ilością stali godną wczesnych wersji terminatorów "zabezpiecza się" temblakiem a nie szyną czy gipsem? Kto wie, dlaczego mimo XXI wieku pomiędzy lekarzem i NFZ-tem musi biegać pacjent zbierający pieczątki? Kto wie wreszcie dlaczego i biedny i chory i alkoholik z wyrokiem wypełniają w MOPS-ie takie same dokumenty nawet starając się o zupełnie różną pomoc?

Kto wie...


-------------------------------------------------------


piątek, 27 grudnia 2019

Pretensjonalnik 1

Niedzielny wieczór

Bliska osoba nie wraca na noc do domu, choć wyszła po południu w założeniu na kilkadziesiąt minut. „Oczywiście” nie ma ze sobą dokumentów ani telefonu. Nikt nic nie wie, nie ma też jak zaginionej szukać, bo trasa jaką miała przebyć jest prosta, bliska i tak oczywista, że nie ma technicznej możliwości by po iluś godzinach niezależnie od tego co się mogło stać na niej była. Po nieprzespanej nocy pełnej koszmarów i wiary, że jednak wszystko wróci na swoje miejsce okazuje się, że zaginionej nadal nie ma.

Szpital

Piąta rano. Nocna i świąteczna pomoc medyczna. Kilka minut od naszego domu, na jednej trzeciej trasy jaką pokonać miała zaginiona osoba. Pani lekarka otwiera drzwi po moim trzecim dzwonku. Nic o nikim nie wie, w ciągu nocy nikogo nie było. Gdyby jednak był, też nie mogłaby mi o tym powiedzieć, bo przecież RODO zabrania. Dowiaduję się dodatkowo, że lekarz na nocnym dyżurze nie jest lekarzem ze szpitala w którym ten dyżur pełni i że konieczność hospitalizacji nie oznacza w żadnym przypadku automatycznego pozostawienia pacjenta właśnie w placówce, w której był przyjęty do zbadania.

Ten sam szpital. Izba Przyjęć.

Krótko i na temat. Nikogo nie było. RODO i tak nie pozwala udzielić informacji gdyby jednak był. 

112

Pan operator może przyjąć zgłoszenie zaginięcia, ale nie może udzielić informacji nt. tego czy ktoś w ciągu nocy miał wypadek i został odwieziony do szpitala lub na przykład zginął albo zmarł gdzieś na ulicy. I nie, nie chodzi już nawet o nazwisko. Nie można uzyskać informacji czy w ogóle karetki w naszym mieście transportowały w ciągu ostatnich dwunastu godzin kogoś np. z wypadku samochodowego w określonej dzielnicy lub będącego w określonym wieku… RODO.

Komisariat Policji

Nie można uzyskać żadnych informacji, ale można… na koszt państwa powozić się z patrolem po okolicznych szpitalach i wtedy ewentualnie…

Wreszcie policjant lituje się i pytając o wiek i dzielnicę wyszukuje w systemie interwencje z ostatnich godzin. Znajduje taką, która może w teorii dotyczyć zaginionej. Nie podaje mi żadnych danych poza namiarami szpitala i informacją o tym, że poszukiwana żyje, ale to już jest punkt zaczepienia.

Telefon do szpitala

Zdziwiona pani na Izbie Przyjęć. Czy ja nie słyszałem o RODO? Żadnych informacji się nie udziela. Proszę przyjechać. Nieważne, że ktoś kogoś szuka, że nie wie czy chodzi o skręcenie kostki czy amputację obu nóg. Nie ma mowy o odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Mimo propozycji podania przeze mnie wszelkich danych moich i osoby, której szukam. Od numerów PESEL po rozmiar butów. Nie. Bo RODO.

Dom

Szybkie pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, jeszcze szybsze załatwianie urlopu na żądanie. Jazda na ślepo do szpitala cały czas bez wiedzy co się właściwie stało i czy poszkodowana jest osobą o która mi chodzi.

Szpital

W szpitalu panuje epidemia grypy. Nie ma odwiedzin, nie ma odwiedzających na oddziałach. Nie można zobaczyć, podać, wejść.  Nie można podejść, pocieszyć, uspokoić. Bo grypa. Te ileś osób stykających się ze mną a potem ze sobą wzajemnie i z chorymi przy okazji grypy nie przenosi. Taki cud medycyny.
Wreszcie krótka rozmowa z lekarzem. Pierwsze konkretne informacje. Jest!

Wydarzenia opisane powyżej to ledwie osiemnaście godzin. Godzin w trakcie których strach, łzy, przerażenie dwóch bliskich sobie osób oddzielone były przez tak zwaną ochronę danych osobowych. Godzin w których tak dobrze znane z książek i filmów zdanie „Obdzwoniliśmy wszystkie szpitale” okazało się pozbawione jakiegokolwiek sensu w chorej rzeczywistości XXI wieku. Wreszcie last but not least godzin w których mój zawsze daleki od sympatii stosunek do Unii Europejskiej zmienił się z dezaprobaty w coś, czego w trosce o swój byt na Bloggerze nawet nie ośmielę się zdefiniować. 

Bo RODO.




niedziela, 27 października 2019

Wina Tuska, farba Kaczyńskiego

Kupiłem sobie nie tak dawno eksperymentalnie z dostawą do paczkomatu wiaderko farby. Farba jak to farba, z gatunku tych najtańszych, biała, emulsyjna itede, itepe, nieważne. Chciałem się przekonać, czy dziesięciolitrowe wiadro naprawdę dotrze do mnie za 9 zł bez żadnego uszczerbku. Tak się stało, ale i to nieważne. Sednem jest cena i sprzedający. Farba jako się rzekło była z gatunku tych najtańszych i kosztowała ledwie 35 zł. Ponieważ okazała się zupełnie dobra postanowiłem po kilkunastu dniach kupić jeszcze jedno wiaderko. Z pewnym jednakże zdziwieniem skonstatowałem, że teraz kosztuje ono już nie 35 a 40 zł. Nieco uszczypliwie, nie ukrywam tego, bo na pewno nie z januszowego skąpstwa napisałem do sprzedawcy zapytanie "cóż też tak poprawiło się w tej farbie, że podnieśliście Państwo cenę o 5 zł?" Odpowiedź mnie rozbroiła. Pan sprzedawca odpisał "PIS wygrał wybory i to wystarczyło". 

Nie chcę komentować tej argumentacji inaczej niż tylko neutralnym politycznie stwierdzeniem, że uznałbym już bez szemrania tekst "dobrze się sprzedawała, więc chcieliśmy więcej zarobić", ale muszę powiedzieć, że nikt od dawna tak mnie nie ubawił.

Obiecałem sobie w związku z tym, że gdy mnie kiedyś kierownik w pracy zapyta dlaczego notorycznie się spóźniam, to już absolutnie bez wahania odpowiem mu, że to dlatego, że utraciliśmy większość w senacie. A co, może nieprawda?

-------------------------------------------------------------------


KLIKNIJ W ZDJĘCIE BY JE POWIĘKSZYĆ










poniedziałek, 16 września 2019

Boczne drogi rozsądku

Dawno dawno temu, w czasach, kiedy piszący te słowa zaliczał się jeszcze do młodzieży, a przynajmniej mniej niż dzisiaj osób protestowałoby gdyby się zaliczyć odważył, zdarzyło mu się stanąć przed obliczem komisji lekarskiej oceniającej zdrowie poborowych. Tam na wieść, że wyżej wymieniony leczy się kardiologicznie skierowano go na konsultację do przychodni, z tym tylko, że nie tej w której miał kartotekę. Lekarz widzący delikwenta wspomnianego pierwszy raz na oczy wysłuchał oczywiście co wysłuchał, zanotował co zanotował, a potem podał młodzieńcowi tabletkę na zbicie ciśnienia i... wysłał go na spacer po Katowicach.
Po powiedzmy godzinie czy półtorej usatysfakcjonowany... działaniem tabletki wpisał ów jegomość do odpowiedniego formularza, że pacjent jest zdrowy, sprawny i niczego mu do szczęścia nie brakuje. 
Gdyby nie to, że się potem ów pacjent na piśmie domagał był przed komisją wojskową konsultacji w przychodni w której się ileś tam czasu LECZYŁ, dziś byłby już może nie ex-portierem a kto wie, generałem dywizji na przykład. Na nagrobku jakiegoś cmentarza...

Sytuacja ta, głupia od A do Z wydawała mi się jednorazowym zupełnie przypadkiem przez długie dziesięciolecia aż do dziś, kiedym to stanął przed obliczem pewnego starszego pana, sądząc po podejściu do pacjenta co najmniej spokrewnionego z tamtym...

A było to tak...
W piątek dokładnie przeziębiłem się na amen i początkowe kichanie oraz drapanie w gardle już w nocy zamieniło się w objawy dużo poważniejsze. Przez weekend leżąc plackiem jadłem tyle co nic, piłem herbaty owocowe jak smok, a nadto faszerowałem się aspiryną, kroplami wszelakimi, tabletkami na gardło i dla urozmaicenia także syropem. Scenariusz taki jak zawsze. W sobotę boli, w niedzielę nie boli, ale stopniowo traci się smak, a w ślad za nim i słuch :)) Gorączka męczy, głowa pęka, nogi się uginają, a chusteczki schodzą jak na festiwalu wenezuelskich telenowel.

Praca, dodajmy praca fizyczna w takim stanie to absurd. Ledwo człowiek kuśtyka po domu a poci sie jak mops wchodząc po byle schodach. Decyzja może być tylko jedna - lekarz.

I tutaj zaczyna się najlepsze.
Pan doktor ignoruje informacje o lekach i twierdzi, żem zdrowy jest jako szczupak! Temperatura 37 stopni (w półtorej godziny po dziesiątej od piątku aspirynie!) go rozśmiesza, drożny po rozpoczętej kolejnej buteleczce kropli nos doprowadza do rechotu a ból głowy zgłoszony jako jeden z objawów nasz medyk zalicza na poczet "być może problemów z kręgosłupem" docelowo niedwuznacznie sugerując, że ktoś proszący o chorobowe w poniedziałek niechybnie w sobotę był na czyichś na przykład imieninach... 

Według takiego pana (a słów na jego określenie, z przewagą tych wulgarnych, mam sporo) pacjent aby móc myśleć o chorobowym ma przyjść do niego niejako saute, z gorączką która by go powalała na czworaka, z zatkanym nosem i nieledwie charczący coś z zakażonego gardła...

Bo inaczej... jest zdrowy.


Nie, nie ma puenty. No może taka, że o swoje trzeba walczyć, co też w obu przypadkach uczyniłem, nie chwaląc się, z sukcesem, ale jednak, że sie tacy "medycy" wciąż jeszcze trafiają, to już wydaje mi się niewiarygodnym po prostu...

niedziela, 14 lipca 2019

Naród bez historii

Moja babcia przez 40 lat po II wojnie światowej karmiła swoje psy używając zamiast miski niemieckiego hełmu, choć oczywiście misek miała co niemiara. Ale taka to była jej mała zemsta, a bardziej może złośliwość za to co musiała przeżyć podczas okupacji. Nie wiem co prawda, czy do wioski w której żyła zajechał w tych czasach jakiś przedstawiciel narodu zza Odry, ale pewien jestem, że gdyby to zobaczył, poczułby się mniej lub bardziej obrażany. I dobrze, bo dokładnie o to mojej babci chodziło. Są sprawy, o których nie wolno zapomnieć a tym bardziej nie wolno ich zagłaskiwać. One po prostu mają swoje miejsce w historii i powinny mieć na zawsze także w pamięci. Niezależnie od tego jak inna od nich jest teraźniejszość.

Przypomniał mi się ten hełm i uśmiech babci na widok mojego pytającego spojrzenia gdy przeczytałem wczoraj o kilku bunkrach Obszaru Warownego Śląsk, które są właśnie parę kilometrów od mojego domu wyburzane dla zrobienia miejsca pod... centrum logistyczne.  Oczywiście można powiedzieć, że nie mają dziś żadnej wartości użytkowej, co jest prawdą, można też dodać, że ich wartość architektoniczna czy wprost historyczna jest taka sobie, bo nie są przecież niczym nietypowym, niespotykanym, niepowtarzalnym. Ale są symbolem i to na widok tego niszczenia symbolu wściekłość we mnie wzbiera.

Obszar Warowny Śląsk, czyli linię umocnień na ówczesnej granicy polsko-niemieckiej rozpoczęto budować prawie natychmiast po dojściu do władzy Hitlera i jeśli ktokolwiek ma w tym względzie wątpliwości dodaję dla jasności, że były to umocnienia polskie przygotowywane na wypadek agresji niemieckiej, a nie odwrotnie. Nie udało się co prawda ukończyć całej linii do chwili wybuchu wojny, ani też nie odegrała ona szczególnie wielkiej roli w walkach i została opuszczona przez polską obsadę w nocy z 2 na 3 września 1939, ale symbolem była i jest i to ten właśnie symbol, symbol polskości Śląska, symbol sprzeciwu wobec niemieckiej próby zdominowania Europy teraz burzy się w imię postawienia o kilka metrów w lewo lub prawo jakiejś tam sobie hali magazynowej, którą za lat pięć i tak się rozbierze i postawi market, a za lat dziesięć może osiedle...

Co ciekawe, a możliwe do sprawdzenia dla każdego np. na mapach portalu orsip.pl bunkry w okolicach Kochłowic, bo to o nich tu dziś piszę nie przeszkadzały przez lata komunistycznym władzom ani nawet działającej w pobliżu kopalni Śląsk (nota bene obecnie również likwidowanej), a przeszkadzają współczesnym biznesmenom, dla których to tylko niewykorzystany metraż "ich" działki. 

Zastrzegłbym tu jednak, że tak jak jeden czy drugi bunkier jest obecnie kawałkiem czyjegoś placu budowy, tak ten plac budowy jest kawałkiem Polski.  A tej własnie Polski nie byłoby dziś, razem z tymże placem i tymiż biznesmenami, gdyby pierwszego września 1939 roku, osiemdziesiąt lat temu, nie stanęli tutaj odważni ludzie broniący swojej ojczyzny. Nie tylko dla siebie i swoich bliskich, ale i dla nas. Tak właśnie im dzisiaj odpłacamy. Wstyd.


Stan z 6 lipca 2019 - foto Portier



Stan z 12 lipca 2019 - foto Tomasz Zamysłowski - zdjęcie ze strony silesia24.pl




niedziela, 7 lipca 2019

O tych, co nie przeskoczyli muru

Po 1989 roku tysiące Polaków poczuło się sierotami systemu. Wychowani, wykształceni lub już funkcjonujący zawodowo w PRL-u nagle zostali rzuceni na fale dzikiego kapitalizmu lat 90, wprost w świat, który do tej pory był im przedstawiany jako zły, wrogi i bezduszny. W ogromnej większości to spotkanie okazało się dla nich mniejszą lub większą przegraną. Albo nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości wcale, albo nauczyli się trwać tylko na niższych jej pułapach, podświadomie chyba utożsamiając ich biedę z tak dobrze sobie znaną biedą komunistycznej Polski albo wreszcie, w najlepszym wypadku zacząć musieli kształtowanie swojego świata i samych siebie od nowa. 



Katarzyna Duda odnalazła po latach osoby, które w trakcie transformacji ustrojowej nie miały odwagi lub możliwości by "wziąć swoje sprawy w swoje ręce", między innymi dlatego, że latami wmawiano im, że to państwo zrobi to za nich, i zapytała o to jak dziś, po 30 latach nowego ustroju wygląda ich codzienność. Poprzez smutne, ale jednak bardzo subiektywne wspomnienia pełne opowieści o bezrobociu, goryczy, niespłacanych pożyczkach i pracy za najniższe stawki przebija się, jak sądzę nie całkiem zamierzone przez autorkę, pytanie, na które każdy z czytelników sam musi sobie znaleźć odpowiedź. Czy "ofiary transformacji" są ofiarami faktycznymi, poszkodowanymi przez nieczułych kapitalistów, czy też może właśnie tym bezwładnym "człowiekiem sowieckim" którego usunięcie z rynku było mimo wszystko ceną za to by zaistnieć mogła nowa rzeczywistość.

***

Będąc jednym z bohaterów tej publikacji stanowczo skłaniam się ku tej drugiej tezie, ponieważ jak już na tym blogu pisałem, nie wolno utożsamiać goryczy wynikającej z łamania prawa pracy czy złej organizacji państwa z automatycznym gloryfikowaniem socjalizmu czy tzw. Polski Ludowej.  Narzekanie na psujący się często samochód nie oznacza tęsknoty za furmanką.


niedziela, 30 czerwca 2019

sKurier V*


Środa 12 czerwca 2019

Po zasygnalizowaniu sklepowi internetowemu chęci zwrotu zakupionego towaru i odstąpienia od umowy otrzymałem mailem dane do bezpłatnego zamówienia kuriera. 

Czwartek 13 czerwca 2019

Kontaktuję się z infolinią firmy [---] i bardzo szybko załatwiam sprawę. Konsultant jest miły, rzeczowy, pomocny i nawet wyprzedzający moje oczekiwania, ponieważ proponuje mi odbiór paczki tego samego dnia po 16:00, chociaż zakładałem, że mowa będzie o jutrze.
Mimo swojego wrodzonego pesymizmu trudno mi zaakceptować fakt, że po południu nikt się po przesyłkę nie zgłasza. Po kontakcie z Biurem Obsługi otrzymuję informację, że "usługa jest w realizacji". Niestety nie jest to prawda. Paczuszka leży na moim stoliku tak samo jak leżała rano.

Piątek 14 czerwca 2019 

Ponowny kontakt z Biurem Obsługi skutkuje informacją, że przesyłka zostanie podjęta dziś, między 15:00 a 18:00. Proszę o numer do kuriera. Pan konsultant odmawia, twierdząc, że od tego jest strona internetowa. Wchodzę zatem na stronę i po wpisaniu daty oraz numeru zlecenia telefon uzyskuję. Nikt nie obiecywał, że to będzie TEN numer, prawda? No właśnie. Okazuje się, że kurier do którego się dobijam obsługuje zupełnie inne dzielnice...
Paczki nikt nie odbiera, a po południu w Biurze Obsługi dowiaduję się, że moje zlecenie nie jest przypisane do żadnego z kierowców. I dowiaduję się tego o 17:00, na godzinę przed "zamknięciem okienka" w którym przewoźnik miał się zmieścić.

Sobota 15 czerwca 2019

Zlecenie z datą czwartkową przenoszone na poniedziałek źle by wyglądało. Konsultant zmienia mu więc datę na sobotnią, nadaje nowy numer i obiecuje, że zostanie zrealizowane bezproblemowo. W poniedziałek rzecz jasna.

Poniedziałek 17 czerwca 2019

Planowany odbiór przesyłki to godziny pomiędzy 15:00 a 17:00. Nauczony doświadczeniem dzwonię do kuriera o 15:30, żeby usłyszeć, że... jedzie już do domu.
Albowiem:
1. Zlecenie za późno mu przekazano
2. On nie pracuje "od - do"
3. Generalnie to nie jego wina i nie jego problem.
BONUS. Jutro to raczej będzie ciężko z odbiorem, bo ma urlop i będzie jeździł zastępca. Niestety nie dowiaduję się co to wszystko ma wspólnego ze zobowiązaniem jakiego podjęła się firma, której on, jego zmiennik, panie i panowie konsultanci oraz cała reszta są dla mnie przedstawicielami.
Dzwonię na infolinię. Pan konsultant jest zdziwiony. Twierdzi, że zaraz skontaktuje się z kurierem i sprawę wyjaśni. Jak można się było spodziewać ani się nie kontaktuje ani nie wyjaśnia, bo kurier już telefonów nie odbiera... 
Informuję konsultanta, że wysyłam paczkę pocztą, anuluję zlecenie, oraz last but not least będę domagał się zwrócenia mi kosztów nadania przesyłki, której przez nieudolność firmy kurierskiej nie mogłem nadać zgodnie z ustaleniami i bezpłatnie.

Wtorek 18 czerwca 2019

Poprzez formularz na stronie firmy kurierskiej składam skargę na niewykonanie usługi oraz żądam wypłacenia mi 20 zł tytułem odszkodowania za A. nadanie paczki Pocztą Polską (15 zł) oraz B. stracony czas i nerwy (5 zł - baaardzo tanio).

Środa 19 czerwca 2019

Około 16:45 radosny głos kuriera w słuchawce oznajmia mi, że za kilka minut podjedzie po paczkę... Jest bardzo zdziwiony, że i dlaczego niby anulowałem zlecenie. Ja również jestem - dlaczego on o tym nie wie.

Piątek 28 czerwca 2019

Otrzymuję maila, że dziś o godzinie 12:51 skończył się w Polsce komunizm... yyy... nie, sorry, nie skończył się. Że przekazano moją skargę do rozpatrzenia.
Trzy minuty później skarga była już załatwiona. Oczywiście odmownie. Przecież mówiłem o tym komunizmie...
Odmówiono mi odszkodowania za niezrealizowanie usługi, ponieważ... usługa nie została zrealizowana. 


EPILOG 1


Sprzedawca, czego wcale od niego nie wymagałem oddał mi koszt przesyłki Pocztą po przesłaniu zdjęcia dowodu nadania. Pani wysyłającej mi w imieniu firmy kurierskiej odpowiedź jak powyżej odpisałem grzecznie, a przynajmniej na tyle grzecznie na ile mogłem się na to zdobyć, aby przekazała moją skargę swojemu zwierzchnikowi...
Życie toczy się dalej.

---


EPILOG 2

Dwudziestego szóstego lipca, a więc w prawie miesiąc po mojej prośbie o ponowne rozpatrzenie reklamacji przez zwierzchnika pani od ekspresowej odpowiedzi otrzymałem maila z błyskotliwym stwierdzeniem, że skoro zlecającym usługę był sprzedawca który umożliwił mi darmowy zwrot (bzdura, bo to ja złożyłem zlecenie kurierowi), to moją reklamację pozostawi się bez rozpoznania.


* - "s" w tytule oznacza oczywiście "super"





___

Polecam inne wpisy o sKurierach* na tym blogu 

piątek, 3 maja 2019

Lenin, lecz nie żywy

Podczas pewnej rozmowy, która odbyła się jakiś czas po moim wywiadzie do "Urobionych" pytano mnie o wspomnienia z okresu przemian 89 roku i nastawienie do poprzedniego ustroju z naciskiem na jego prosocjalną politykę. Oczekiwanie, że będę wspominał PRL z rozrzewnieniem było aż nazbyt widoczne. Podobne lub może częściej ewoluujące w stronę współczesnej lewicowości akcenty pojawiały się także w większości recenzji, komentarzy i dyskusji nad tamtą książką już po jej wydaniu usiłując świadomie lub nie stawiać znak równości pomiędzy walką z nieuczciwymi pracodawcami a walką z kapitalizmem jako systemem. O ile pierwsze takie pytanie nieco mnie zaskoczyło, zastanowiło i zmusiło do pewnych głębszych przemyśleń, o tyle wszelkie późniejsze słowa jakie na ten temat czytałem, oczywiście nie tylko w odniesieniu do siebie, ale i do innych urobionych czy po prostu źle traktowanych w pracy stopniowo coraz bardziej mnie irytowały.

Zupełnie niedawno znów "dowiedziałem się", że mój spór z przełożonymi o niższą niż kolegi z tej samej klasy stawkę w naszej pierwszej po skończeniu szkoły pracy i wszystko to co robiłem lata później wobec firm ochroniarskich, to była ta sama, niezmienna walka z kapitalizmem... Nie da się zaprzeczyć, że w PRL-u, gdyby ktoś wystawił mi taką laurkę mógłbym już nie martwić się o nic, bo dziś pewnie uczono by o mnie w każdej szkole, ale jednak, bez urazy, mało to ma wspólnego z rzeczywistością i jako takie wcale mi nie odpowiada.

Kiedyś może mniej, ale od około piętnastu lat prawa pracownicze są dla mnie czymś szczególnie ważnym, czymś czego przestrzegania wobec mnie jako pracownika bezwarunkowo oczekuję, na czego łamanie składam skargi i o co pytam ludzi pracujących na różnych stanowiskach w różnych firmach, by wiedzieć jak to wygląda u nich i jak sami to odbierają. Takich firm i takich rozmów było z pewnością kilkadziesiąt jeśli nie więcej. Czasy mamy takie, że o mniejszych lub większych oszustwach lub utrudnieniach słyszę prawie zawsze, ale nigdy, podkreślam to słowo, nigdy nie usłyszałem w takim kontekście o nadziei na rządy lewicy czy idącą w najlżej socjalistycznym choćby kierunku zmianę polityki państwa. Na nowego Lenina, Gierka czy Jaruzelskiego nikt z moich rozmówców nie czeka. Dla jasności dodam, że na Biedronia, Palikota czy Nowacką także nie. Oni, my, ja, czekamy na sprawiedliwość. A ona nie jest lewicowa ani prawicowa, zaczyna się od działającego w obie strony (na rządzących i rządzonych) dobrego prawa a kończy na karach za jego nieprzestrzeganie. Tylko tyle i aż tyle. Powie ktoś, a czy to ważne? Jeśli sprawiedliwości nie wprowadzi prawica, tylko lewica, to czy nie będzie ona sprawiedliwością? Oczywiście, że będzie, odpowiadam, ale nie będzie mimo to lewicowa, a tu tkwi sedno, bo właśnie tego nomen omen koloryzowania naszych życiorysów barwnikiem E120 sobie nie życzę.

Pamiętam dobrze jak ponad dekadę temu wyglądało przekazywanie około stu dwudziestu portierów "mojego" uniwersytetu do zewnętrznego pracodawcy. Wtedy to słynny i z tradycjami lewicowy jak najbardziej związek zawodowy nie zrobił nic prawie (odliczając pismo, które na biurku i komputerze mojej szefowej z wieloletnim stażem, nota bene członkini tegoż związku, pisałem ZA NIĄ ja oraz kilka także z mojej inicjatywy powstałych zapytań do pani kanclerz), a działali i inspirowali działania tylko i wyłącznie sami zainteresowani. Takich chwil się nie zapomina. Takich "związkowców" również. Nie słyszałem o związkach (choć były) w mojej pierwszej firmie ochroniarskiej, w której zmuszono mnie do podpisania fikcyjnej umowy zlecenia po to by uniknąć płacenia nadgodzin albo gdzie moją koleżankę za odmowę tegoż właśnie "zesłano" karnie pod market na drugim końcu województwa. Trzymając się nadal lewicy, zupełnie tak, jak ona usiłuje przyczepić się do takich jak ja, nie sposób nie wspomnieć jeszcze i słynnego "bojownika antykaczystowskiego", czyli pana towarzysza Jerzego Urbana, który co prawda podesłał był swego czasu do naszej akademii swojego dziennikarza, ale tego nasza sytuacja również nie zainteresowała, bo przecież "teraz tak jest wszędzie". 

Pamiętam idąc dalej szefa pewnego związku, a i owszem, jak najbardziej lewicującego, z pewnego dużego przedsiębiorstwa branży energetycznej, który wiedział o tym, że pod tym samym dachem co on pracują obok etatowców za minimalną także śmieciobiorcy na zleceniach po 3,70 na godzinę a jedni i drudzy jako codzienność mają fikcyjne szkolenia, fikcyjne kontrole i całą masę tym podobnego błota. Ale to byli ochroniarze, nie jego firma, nie jego sprawa. Tyle mi powiedział, gdy go o wstawiennictwo prosiłem. Nie on jeden zresztą, bo podobnych prób w różnych miejscach i wobec różnych ludzi podejmowałem kilka.

Szanowni zatem malowani socjaldemokraci, socjaliści, komuniści, zieloni, różowi i wszelacy inni. Nie było Was tam, gdzie świat w wieku XXI cofnął się do XIX, nie mieliście czasu, odwagi, czy może to nie był Wasz rejon. Odpieprzcie się od robotnika.

---

Polecam zainteresowanym lekturę dwóch bardzo ciekawych książek pokazujących jasno, że w walce o prawa pracownicze dziewiętnastowieczni robotnicy nie czytali Marksa i Engelsa, ani nie planowali zakładania PGR-ów, a tylko (aż!) domagali się najpierw poszanowania prawa, które kulawe bo kulawe, ale już wtedy istniało, a później usiłowali na rządzących wpłynąć, by prawo to udoskonalić. I to właśnie była walka o sprawiedliwość, może nawet o prawo i sprawiedliwość, ale na pewno nie o rewolucję socjalistyczną. 

Wydawnictwo Odnowa Londyn 1970

Wydawnictwo Śląsk Katowice 1966
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.