Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Paraprofesjonaliści

Niniejszy tekst z racji długiej, długaśnej wręcz mojej przerwy w pisaniu nie ma bynajmniej ambicji przekazania jakichś nadzwyczaj głębokich przemyśleń w niezwykle barwnej stylistycznie formie, skądże, chce tylko wykorzystując starą, zarośniętą już ścieżkę do reszty świata, to jest do Was czasem miłościwie mnie tu odwiedzający, przedstawić pewien zbiór nieudaczników, mieniących się fachowcami i co gorsza mimo swej nieudolności przez niektórych za fachowców uważanych.


Nie dalej jak dwa lata temu zmieniano na mojej ulicy wodociąg. Któregoś późnojesiennego dnia ekipa zapukała i do moich drzwi. Co prawda byli tu już wcześniej, doprowadzając do budynku rurę, ale tamto jakimś cudem zrobili zgodnie ze sztuką, więc nie ma do czego wracać. Teraz za to połączenie rury owej z resztą że tak się wyrażę wodoobiegu (z racji wieku powinienem był napisac voodoooobiegu) nastręczyło im sporo trudności. Proszę zwrócić uwagę. Mamy firmę, która niczym innym się nie zajmuje, tylko właśnie skleja razem rurki, z tym tylko zastrzeżeniem że nic im się nie klei. Najpierw nie mieli TAKICH rurek, potem zgrzewarka padła, nie wykluczam, że ze wstydu, następnie dwóch z pięciu, tak! pięciu panów monterów w sieni dwa na dwa metry - atmosfera rodem z parady równości, gdzieś wybyło a pozostali... nigdy nie zgrzewali.

Stałem i oczom nie wierzyłem, a nie zdarza mi się to często pomijając chwile gdy liczę iksy na swojej rozmiarówce i czekałem na cud. Znaczy na to żeby COKOLWIEK im wyszło. Wyszła woda. Niby słusznie, ale nie do końca, bo na zgrzanym tuż przed wodomierzem kolanku. Kątówka, cięcie, nowa rurka, drugie zgrzewanie. I znów pech. Rurka PRZED wodomierzem i rurka ZA NIM są na różnych wysokościach. Znów cięcie, znów przekleństwa, znów próby. Wreszcie zadziałało. Na dworze zimno, w niczym nieogrzewanej sieni tym bardziej, drzwi na dwór otwarte, na podłodze błoto i panowie jeden nad drugim usiłujący coś z czymś połączyć. Można powiedzieć paraprofesjonaliści. Ledwie cztery godziny pracy. Koniec? NIE! Po trzech dniach okazało się, że wodomierz cieknie...

***

Kupiłem półtora roku temu za ciężko pożyczone kilka tysięcy piec. Piec ów jest włoski, ma piękną nazwę i imponujące parametry a nawet i całkiem niezły wygląd, więc w sumie nie byłoby powodów do narzekań, gdyby tylko last but not least WYTWARZAŁ CIEPŁO. Niestety o tym drobiazgu producent w natłoku wyżej wymienionych zalet zapomniał. Piec sam się rozpalał, pięknie mnie o tym po angielsku informował na złocistym wyświetlaczu i tylko momentami nie wiedzieć czemu wył jak poczciwy kamaz na wertepach peerelowskiej budowy, co nawet miało swój urok (Feel the power!)  ale ciepła z tego nie było. I co ciekawe montowali go, a jakże, fachowcy, w dodatku wprost z reklamowego filmu na You Tubie, na którym nie tylko praca, ale i piec paliły im się wręcz w rękach. Na żywo jednak wszystko było zimne jak żona mojego kolegi po wizycie listonosza. Na podłodze gruz, część tego gruzu pracowicie wgarnięta pod wykładzinę, na ścianie odciski brudnych łap panów montażystów a przed nimi wyjący (może z zimna?) piec za circa trzy moje wypłaty. 

On tak wyje, bo jest taki cug, wie pan?

Nie wiedziałem, ale wierzyłem. Do czasu kiedy wrzesień zmienił się w październik, a ten z kolei w listopad i grudzień. Teraz wyliśmy już w duecie, i ja i piec. Za chwilę niczym brakujący trzeci tenor dołączył do nas pan montażysta gdy pomiędzy paroma oktawami przekleństw jakie mu wyśpiewałem przez telefon dowiedział się między innymi, że ma piec bezwarunkowo wymienić na egzemplarz wytwarzający nie tylko dźwięki, ale i ciepło... Wymienił. Na pożegnanie dałem mu jeszcze śrubę wielkości małego palca, którą znalazłem luzem w popielniku. Nawet okiem nie mrugnął. A nowy piec, cóż, typowe małżeństwo z rozsądku, może nie tak ładny i nie tak imponujący designem, ale po prostu się go włącza i... jest ciepło. Nudy na pudy.

***

Rok temu postanowiłem założyć kablówkę. W umówionym dniu zawitało do mnie dwóch panów z wiertarką i zaczął się problem. Najpierw najspokojniej w świecie zaproponowali mi "rzucnięcie" światłowodu luzem ze słupa na dach i potem wywiercenie dziurki przy oknie. Spojrzałem na nich mniej więcej tak jak moja szefowa na mnie kiedy trzeci raz (bezskutecznie) pytam o podwyżkę. Panowie żartujecie, prawda?

Nie, dlaczego? Tu ze słupa damy na dach, dachem dwadzieścia metrów i w dół do okna...

No ale jak dachem? Bez montażu, bez peszli, bez korytek? Luźno na papie? 

No a co to panu za różnica?

Moja sugestia żeby jednak bardziej konwencjonalnie przymocować kabelek do muru prawie panów fachowców obraziła. Starszy aż jęknął. Pół godziny później siedział już w duzym pokoju i przez nikogo nie zaproszony kiwał się na krześle rozmawiając przez telefon.

Ale tu tynki twarde, wiertło nie to, haczyki mi nie wchodzą!

Zirytowany cokolwiek zaproponowałem panu przerwanie pracy i oświadczenie swojej firmie, że "się nie da", bo dla mnie akurat "manie" albo "nie manie" stu kanałów i szybkiego Internetu nie jest kwestią życia. Obraził się po raz drugi. Zrobił. Po kolejnych narzekaniach, telefonach i wymianie wierteł z haczykami i vice versa. A to czego nie zrobił poprawiałem potem sam.

***

Dach sobie w tym roku remontowałem. Litościwie już pominę pierwszego pana, który wywalił mi rachunek wartości nowego samochodu i zdziwił się, że kazałem mu zamknąć furtkę z drugiej strony. Pal go licho! Tacy zawsze byli i zawsze będą. Tacy jak ten drugi też. A drugi od razu nazwał pierwszego idiotą i kombinatorem samemu proponując mniej niż 1/3 ceny swego poprzednika i gdy tamten mówił o trzech tygodniach pracy, wykonanie wszystkiego w dwa, góra trzy dni. Już mi się wydawało, że złapałem Pana Boga za nogi, ale czas pokazał, że to nawet nie były sznurowadła...

Zamiast trzech dni wyszło dziesięć, zamiast jednej trzeciej ceny jedna druga, a ekipy która na środku podwórka pośród kupy gruzu, starych desek i papy robiła sobie palnikiem gazowym... jajecznicę, moi sąsiedzi nie zapomną już nigdy. Ja zresztą także, bo wszystkie moje wieloletnie doświadczenia z budów okazały się niczym wobec wynalazczości panów dekarzy. Oto wylewkę wyrównującą usiłowali oni robić... klejem do styropianu a po awanturze z mojej strony zaprawą tynkarską (gdyby ktoś nie kojarzył - najsłabszą z używanych w budownictwie). Zapłaconą przeze mnie wełnę na ocieplenie podmieniono mi na resztki styropianu z poprzedniego zlecenia, nadmiar zerwanej papy który nie wszedł na auto "przypadkowo" przysypano gruzem,  a moje oczekiwanie że kominy otynkowane będą nie tylko nad dachem ale i pod nim doprowadziło panów do rozpaczy. Podobnie jak mnie to, że na źle przyklejoną papę następnego dnia paraprofesjonaliści z czystym jak ich kora mózgowa sumieniem przywalili łatę! Państwo to widzą? Jest remont, dach ma nowe pokrycie i na tym nowym jeszcze przed końcem pracy mamy doklejkę!

***

Za kilka tygodni kolejna ekipa przyjedzie przerzedzać mi drzewa. Podobno żaden problem, tak mówi szef który jest już po rozpoznaniu terenu. W trosce oto aby po wyrębie i mnie dało się rozpoznać na wszelki nomen omen wypadek wynająłem już pokój w hotelu, spakowałem walizki i profilaktycznie złożyłem wniosek o mieszkanie. No bo jakby tak coś im się, fachowcom, za przeproszeniem omskło?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.