Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 26 sierpnia 2009

Tajemniczy ogród

Pierwsze co mi się z nimi kojarzy to czarny jamnik którego nie znosiłem. Uparty, złośliwy pies. Był sobie tam za płotem, czuwał nad bezpieczeństwem swoich państwa i skutecznie zniechęcał nas do głośniejszej zabawy w pobliżu. Byli też oni. Starsze ciche małżeństwo żyjące swoim nieznanym mi życiem choć gdzieś tam jakoś ze mną spokrewnione. Wtedy było mi to obojętne. Miałem może z sześć lat. Oni tam po prostu byli. Od zawsze i na zawsze. On malował słupki ogrodzenia smołą czy czymś podobnym, ona chodziła do sklepu albo wieszała pranie.

Zmarli pół roku po sobie tak samo cicho i obco jak żyli. Jamnik też gdzieś zniknął. Został tylko pusty chylący się ku upadkowi domek. Nie, nie byłem na pogrzebie. Raz tylko odwiedziłem z kuzynem pusty dom szukając tam jakichś skarbów czy tajemnic. Znalazłem przeterminowane o trzydzieści lat proszki do prania i zarośnięte pajęczynami meble. I tak to trwało. Ogród dziczał, domek marniał, a złodzieje i miejscowi pijaczkowie co jakiś czas toczyli tu swoje małe wojny o terytorium.

Któregoś dnia na drodze zatrzymała się ciężarówka ze spychaczem na naczepie i okazało się że domek będzie rozebrany. Nie. Właściwie to nie rozebrany, bo nikt nie miał czasu ani ochoty na potyczki z tonami gruzu i drzewa. Będzie zburzony. Popołudniu zobaczyłem w ogrodzie jawnie już działających złomiarzy. Nikt ich nie gonił, nikt im nie przeszkadzał. Rwali kable, wyłamywali kraty z piwnicznych okienek… Któryś z nich widząc mnie machnął po przyjacielsku ręką proponując przyłączenie się do grupy. Poszedłem.

Skrzypiące schodki przed gankiem, ciasna sień, ciemne pokoje… Wszystko brudne i po części zdewastowane, ale jednak nadal wyglądające bardziej jak dom niż jak pusta rudera jakich wiele. Minęły długie lata odkąd byłem tu po raz ostatni. Miałem nadzieję, tak, nadzieję, że zobaczę puste pokoje i pleśń na ścianach, ale zobaczyłem dom. Nie budynek, ale DOM. Taki prawdziwy, za jakim się tęskni, o jaki się walczy, do którego się wraca. Nad przemoczonym kapiącą z dachu wodą łóżkiem wisiało ślubne zdjęcie. Jakby na przekór chwili czyste i lśniące. Spojrzałem w oczy dwojga osób na nim. Nie było tam brzydkiej grubej kobiety z koszem prania, ani zgarbionego przygłuchego dziadka którego pamiętałem z ławki przed domem na której siedział razem ze swoim psem. Zobaczyłem dwoje szczęśliwych młodych ludzi. Nawet na mnie nie spojrzeli, widzieli tylko siebie. Tak jak tego dnia kiedy przysięgali sobie wieczną miłość, tak jak tego dnia gdy on przenosił ją przez ten sam próg przez który ja sam przed chwilą przeszedłem. Byli piękni, szczęśliwi, bogaci. Bogaci przecież nie małym drewnianym domkiem w podrzędnej dzielnicy, ale sobą, swoim zakochaniem, swoją młodością, swoją nadzieją, która nawet teraz, gdy ostatni ślad ich istnienia miał rozpaść się w pył była silniejsza od rzeczywistości dookoła. -A to pan widział? – trącił mnie w ramię jeden z poszukiwaczy. -Tak. Wiem. – odparłem i odsuwając go wyszedłem najszybciej jak potrafiłem.

Obiecałem sobie, że naprawię obojętność z tych wszystkich lat, że zaraz, już, natychmiast, kupię film do aparatu i zachowam ich dom, ich zdjęcie, ich marzenia. Wycierając łzy przepraszałem ich w duchu za tych złodziei teraz i za pomstowanie na czarnego jamnika kiedyś, za obojętność, za powierzchowność, za wszystko…

Wracając następnego dnia z pracy miałem już aparat w torbie. Kupiłem rolkę filmu, zaplanowałem gdzie, co i jak sfotografuję. U dołu ulicy minęła mnie wywrotka. Na środku ogrodu ziała tylko dziura w ziemi, a zdziczałe drzewka leżały połamane gąsienicami spychacza.

Umarli.

środa, 19 sierpnia 2009

Numer do Pana Gąbki

Miało nie być znowu o technice, ale trudno, muszę. Dziś o dwóch pytaniach które śmieszą mnie tym bardziej im więcej mam lat „na liczniku”, a które są stuprocentowym wytworem dwudziestego pierwszego wieku. Niestety.

„Dlaczego miałeś wyłączoną komórkę?!”, „Dlaczego nie ma cię na Naszej-Klasie?”

Hmm… Takie dwie kwestie które słyszę już od kilku lat co jakiś czas. Niby mało ważne, ale symptomatyczne, bo przecież dajmy na to w 1995 roku NIKT by ich nie zrozumiał, a to tylko (aż?) 14 lat. Jestem wprawdzie gorącym zwolennikiem techniki i usprawniania naszego życia, ale mimo to, tylko zwolennikiem, nie fanatykiem. Uważam, że telefon komórkowy mam po to by z niego dzwonić lub połączenia odbierać i tak jak mając żelazko nie trzymam go cały czas „pod parą” tak nie widzę potrzeby „mania” (Neologizm. Mój.) non stop włączonego telefonu. A może nie mam dziś ochoty na rozmowy? Może czytam ciekawą książkę? Może idę na spacer albo… robię sto tysięcy innych rzeczy które mogę robić w danym momencie swojego życia? Czy mam prawo do tej chwili offline? Myślę że mam.

Bądź co bądź poprzednie pokolenia które znały tylko telefony stacjonarne, żyły jakoś i radziły sobie całkiem dobrze, mimo że czasem z niektórymi ich przedstawicielami można się było skontaktować raz dziennie albo i rzadziej. I proszę mi nie mówić, że to życie od nas tego wymaga byśmy byli na całodobowym nasłuchu. Nie wymaga. O ile ktoś nie jest lekarzem, policjantem, wojskowym czy strażakiem – moim skromnym zdaniem nie wymaga.

A czy zwróciliście uwagę na dziwną usługę jaką są tzw. „darmowe minuty”? Ilu z nas odebrało telefon słysząc w słuchawce „Aaa… Cześć! Wiesz, tak do ciebie dzwonię, bo mam dużo darmowych minut!” Znaczy po polsku, nie mam nic ważnego, ale szkoda żeby się zmarnowało. I tak się to nasze życie upraszcza i upraszcza. Nie rozmawiamy dlatego że mamy taką potrzebę, ale dlatego, że dali nam darmowe minuty. Nie piszemy listów, tylko maile, albo jeszcze gorzej – używamy komunikatorów, które zamieniają nasze myśli w gorący kubek. Byle jak, byle szybko.

Aha! I jeszcze portal dla ludzi z kasą. ;) Pewien mój przyjaciel swego czasu zapytał mnie z wyrzutem dlaczego nie mógł mnie tam znaleźć i moja odpowiedź „dlatego, że mnie tam nie ma” wydała mu się czymś łagodnie mówiąc dziwnym. No więc przyjrzałem się i ja temu serwisowi. Nie żebym krytykował pomysł, skądże. Też poczułem mrówki na plecach otwierając zdjęcie dziewczyny w której kochałem się platonicznie od przedszkola. Ma to swój urok, ale chyba tylko taki jak powyżej, bo wgłębiając się bardziej widzi się coś co zamiast PROFIL powinno nazywać się MIEJSCE NA TWOJĄ REKLAMĘ. „To ja w moim nowym autku”, „To ja i nasza działka”, „…a to Pikuś za 1230 pln jak sika pod drzewkiem”. Taaa… Baaardzo ciekawe.

Gorzej kiedy okazuje się, że autko stoi w salonie, działka jest sąsiadów, a Pikuś przyszedł od cioci, bo też, tak jak my lubi wędliny z tanich marketów. No i pomyślałem przy okazji z czym ja mógłbym sobie zrobić taką fotkę. „To ja i moje Dual Core. Niedługo wymieniam na Quada. Ale będzie czadówa!”. „To moja Vista Premium. Legalna o dziwo. Naprawdę se ją kupiłem. Słowo.”

Nie. To chyba nie dla mnie. I jeszcze fan club wielbicieli żółtych mokasynów oraz muzyki Italo Disco granej na skrzypcach. Brr… I tak sobie postanowiłem, że nie założę tego profilu na NK i mało tego, nadal będę wyłączał komórkę kiedy poczuję potrzebę wolności od cyfrowego świata. Ale zdjęcie mojej przewodniczącej z podstawówki jednak sobie zatrzymam.

Ładna jest.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Generał kontra zerówka

Moja znajoma opowiadała mi dziś o przygotowaniach, jakie poczyniła w związku ze zbliżającym się rokiem szkolnym i koniecznością wyekwipowania swojego synka do zerówki. Nie dowierzałem, gdy stwierdziła, że jej dziecko nie tylko potrzebuje książek i zeszytów, co od biedy mógłbym uznać za akceptowalny postęp w stosunku do własnych doświadczeń, ale także, że uczy się angielskiego, a od pierwszej klasy podstawówki dojdzie do tego poza „normalnymi” przedmiotami jeszcze informatyka. Za moich czasów (wiem, dawno) było powodem do dumy, jeżeli przychodząc do pierwszej klasy umiało się choćby trochę czytać i pisać, ale książki, zeszyty i języki obce? W życiu Karola! I jeszcze te komputery!

Czy to dobrze czy źle? Zależy jak patrzeć. Być może są to wszystko kwestie zależne bardziej niż chcielibyśmy to uznać od czasów i okoliczności. Za matuszki komuny na nic przecież byłoby uczyć dziecko informatyki skoro jedno Spectrum czy ATARI przypadało na pół osiedla, a cały dorosły świat był od A do Z „analogowy”, ale dziś? Nie da się żyć obok nowoczesności nawet jeżeli nie w pełni się ją akceptuje (patrz wczorajszy wpis). Nie bardzo pamiętam czego uczono mnie w zerówce, ale raczej na pewno koncentrowało się to bardziej na zabawach i grach, więc pewnie dlatego to, co dziś usłyszałem tak mnie zadziwiło. Z drugiej strony cieszę się, że młode pokolenia wyzbędą się (być może) strachu przed nowoczesnością jaki nam, ludziom co nieco starszym ciągle jeszcze towarzyszy. Czy tylko z winy PRL-owskiego wychowania? Chyba nie do końca. Jest tu taka śmieszna prawidłowość, którą jak sądzę można przenieść „ w górę”. Proszę zauważyć jaka głównie jest trudność w nauczeniu obsługi np. komórki czy komputera osoby w wieku średnim lub średnio wyższym (ładny eufemizm?). W 90% jest to wina zakodowanej w nas „prawidłowości jednego przycisku”. Nawyku, że jeden przycisk, klawisz, guzik i jak go tam zwał służy do jednej, góra dwóch funkcji. Coś na zasadzie włącznika światła albo pralki Frania. I teraz zrozumienie albo lepiej zaakceptowanie faktu, że tenże przycisk może ZMIENIAĆ przypisane mu działanie zależnie od okoliczności jest pierwszą barierą poznawczą, że pozwolę sobie na takie szumne określenie.

My, drogie moje rówieśniczki i rówieśnicy po prostu mamy stary BIOS! Nie rozpoznajemy sprzętu. Należy to rozumieć szerzej, a więc, że nie nauczono nas adaptowania się do zmieniających się warunków, do swego rodzaju rozwoju. Oczywiście rozwijamy się, a jakże, ale starając się w większości przypadków nie przekraczać bezpiecznych granic. A więc na przykład poprawienie swojego wykształcenia jest jeszcze Ok., ale już zaczęcie czegoś od zera… takie jakieś… śmieszno dziwaczno niepotrzebne…

Podoba mi się stwierdzenie, że ważniejsza od stałego posiadania informacji jest umiejętność jej znalezienia i wykorzystania. Tego nas niestety wujek Wojciech w ciemnych okularach i jego poprzednicy nie nauczyli. No i wreszcie. Czy chciałbym być dziś dzieckiem i mieć takie szanse i taki świat o jakim nie śniłem marząc o batonikach Mars pod pachnącym wielkim światem sklepem Pewexu?
Nie.
Chyba nie.
A może troszeczkę?

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Człowiek. Opakowanie zastępcze.

Swego czasu, gdy mój wiek i samopoczucie pozwalały jeszcze na dobiegnięcie na przystanek przed nadjeżdżającym właśnie autobusem, takie na przykład badania okresowe były prawdziwym misterium. Zaczynało się od oddania krwi i… powiedzmy innych płynów zaraz bladym świtem, a kończyło następnego dnia w gabinecie lekarza, który osłuchiwał i opukiwał wszystko co tylko osłuchać lub opukać można bez narażenia się na zarzut molestowania. W tak zwanym międzyczasie zdarzało się jeszcze prześwietlenie płuc, badanie słuchu, dentysta (brr…), waga, wzrost, czasem „wysokościówka” lub odwiedziny u specjalisty w innym mieście. Miłe to wszystko nie było, ale nie da się zaprzeczyć, że wynikiem takiego maratonu była jasność w kwestiach zdrowotnych w każdym możliwym aspekcie.

Kilka lat później zmieniłem pracę, a co za tym idzie lekarza zakładowego. Było już znacznie prościej. Krew, prześwietlenie, gabinet. Trzy rzeczy i nadal jeszcze dwa dni na ich załatwienie. Niby szło szybciej, ale pozostawał jakiś niesmak, ze względu na to tempo właśnie. Kiedy po kolejnej dekadzie przyjmowałem się do pracy w ówczesnej Śląskiej Akademii Medycznej pewna tutejsza pani doktor zaskoczyła mnie wypisaniem „zdolności” w godzinę po pobraniu krwi, a więc bez absolutnie żadnych wyników z laboratorium. O prześwietlenie i parę innych spraw nikt już nie pytał...

A gdy ŚlAM za sprawą Nowej Ekonomicznej Polityki przekazała mnie i moich kolegów do firmy ochroniarskiej o niekoniecznie wdzięcznym skrócie SS, badania były już tylko (a może właśnie dlatego) blitzkriegiem.
-Mam zdjąć koszulę? – zapytałem.
-A co będziemy czas marnować, przecież pan zdrów jak ryba, no nie? – bardziej stwierdził niż zapytał herr doktor (proszę wybaczyć skojarzenia, ale jak się w sześćdziesiąt parę lat po wojnie zakłada czarny mundur w firmie z TAKIM skrótem, to każdemu by odbiło). Tym sposobem po raz pierwszy w swoim życiu byłem osłuchiwany i miałem mierzone ciśnienie przez koszulę. W swojej nieustającej naiwności sądziłem, że herr doktora nikt nie przebije, ale, okazało się, że jestem w błędzie. Oto nie dalej jak w lipcu trafiłem znów do przychodni w której rozpoczynałem karierę portiera Akademii iks lat temu. Tym razem technika badań osiągnęła szczyty i to nawet w jakimś sensie dosłownie, bo zbliżyła się do polityki władz Uczelni od dawna oddzielających się od pracowników szczelnym murem.
-Pan się wpisze! – szybko rzuciła zza biurka pani doktor podając mi grubą księgę.
-Leczy się pan na coś?
-Tak. Na […]
-I co, pomaga?
-Myślę, że tak…
-No i super. Proszę. Ma pan na trzy lata.
I już. I tyle. I zdrowy. Sto dwadzieścia sekund za jedyne 50 PLN.

Nazwałem sobie to wszystko kiedyś na własny użytek „pokoleniem Aro”. Byle jak pracujemy i byle jak nam płacą (niektórzy twierdzą, że to na odwrót), byle jak kochamy i byle jak jesteśmy kochani. Jemy byle co popijając innym byle czym. I tak dalej i tym podobne. Wersja ekonomiczna. Trzecia klasa. Tandeta po prostu. Ale nawet nie to jest najgorsze.

Mawiał mój kolega, że od głupoty gorsza jest tylko głupota świadoma.
A my tą wszechobecną bylejakość próbujemy już nazywać życiem.

Spotkanie

Przed każdym świtem musi być noc. Ciemność, niepewność, tajemnica. Kiedy idę pustym o tej porze korytarzem myślę o Tobie. Chciałbym żebyś tu teraz była. Wyobrażam sobie Twoją bliskość, Twój uśmiech, głos, zapach. Wyobrażam sobie Ciebie. Czas zwalnia, prawie się zatrzymuje. Zamiast tykania zegara jest już tylko oddech i odbicia światła w szybie oddzielającej mnie od reszty świata. A może to resztę świata ode mnie?

Tak. Jestem portierem. Nie pytaj jak w wieku Internetu można zarabiać na życie wydając klucze albo odpowiadając codziennie po tysiąc razy dzień dobry i do widzenia. Pewnie są ciekawsze zajęcia, a już na pewno większość z nich jest lepiej płatna, ale nie zawsze to, co najbardziej logiczne jest jednocześnie najprostsze.

Lubię swoja pracę. Lubię zapach mocnej herbaty o poranku i nocne obchody, takie jak ten sprzed kilku minut. Mój budynek to trochę mój dom. Znam go, szanuję, staram się o niego dbać na tyle na ile pozwala moja skromna funkcja, a przede wszystkim tęsknię do niego kiedy nie ma mnie tu kilka lub kilkanaście dni.

Długie korytarze migające świetlówkami i niezmienne od kilku dziesięcioleci. Ten sam wystrój, ta sama kolorystyka. Od lat wszystko na swoim miejscu. Ile dałoby się za to by móc powiedzieć to samo o swoim życiu!

Nie śpisz jeszcze? Już późno.
Wiesz, myślę często o tym dniu kiedy zobaczyłem Cię po raz pierwszy. To też przecież było tutaj.

Dziwna noc...
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.