Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 28 lutego 2010

Napój z dyni o smaku pomarańczowym

Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia wraz upowszechnieniem dostępu do pierwszego uniwersalnego nośnika cyfrowego, jakim była płyta CD (były i inne, ale raczej niszowe, np. DAT) pojawiły się na rynku dyski oznaczone jako AAD, o wiele tańsze i gorzej brzmiące od tych markowych wydawanych przez znane wytwórnie. Ich sekretem było to, że zawierały analogowo nagrane i zmontowane utwory przeniesione tylko na nowoczesne medium. Stąd zresztą skrót – Analog-Analog-Digital. Poza trwałością w zasadzie nic się nie zmieniało, a szumy i trzaski były zgodnie ze starą zasadą informatyków „Garbage In – Garbage Out” (śmiecie włożysz – śmiecie wyjmiesz). Cóż z tego, skoro Kowalski kupując cosik takiego mógł zaszpanować na pół osiedla, że oto kaset i płyt u niego niet. Jako posiadacz wypasionego CD playera już w 1990 roku wiem co mówię… ;)

Dziś zapewne płyt nagrywanych takim systemem się nie uświadczy, zresztą nawet sam sposób oznaczania DDD-ADD-AAD przeszedł raczej do przeszłości, ale sama zasada ubierania gorszego w lepsze ma się nadzwyczaj dobrze, o czym właśnie miałem okazję się przekonać.

Od dłuższego czasu irytowała mnie stosowana przez wiele instytucji, nonsensowna i kosztochłonna praktyka odpisywania na maile listem papierowym i to w kraju, w którym na każdym kroku mówi się o potrzebie przyspieszenia technologicznego. Pomijając kwestię czasu oczekiwania na taką odpowiedź, pozostaje po niej niesmak, chociażby ze względu na to, że nadawca listu dysponuje przecież z natury rzeczy zarówno numerem telefonu jak i mailem petenta. I proszę mi nie mówić, że np. odpowiedź na reklamację rachunku za satelitę (TV cyfrową) jest mi potrzebna na pamiątkę. Nie jest. Potrzebuję załatwienia sprawy, nie zdobycia sprawności zbieracza makulatury. Mail czy telefon wystarczą w 101 procentach. Co zresztą jest jeszcze bardziej oczywiste w przypadku operatora telefonicznego, który numeru po prostu nie może nie mieć. No ale zostawmy sprawę biurokracji. Ja dziś nie o tym. Rzecz jest poważniejsza i dotyczy gorącego obecnie tematu jakim są rozliczenia podatkowe, a ściślej tzw. ulga za internet.

Jak pewnie wielu moich rodaków przeżyłem szok dowiadując się niedawno, że faktura przesłana mailem albo ściągnięta z serwisu operatora i wydrukowana w domu nie jest fakturą (ta druga nie jest nawet fakturą papierową (sic!!!))i nie daje prawa do uwzględnienia jej jako podstawy do wspomnianej ulgi. Na pierwszy rzut oka jest to tak absurdalne, że trudno się nie zdenerwować, ale po jakimś czasie przychodzi refleksja. Niby rację ma prawnik. Ksero, faks, skan, czy pdf nie są dokumentami i żaden sąd ich za takie nie uzna, ale przecież są (to oficjalna nazwa, proszę się skupić) OBRAZEM DOKUMENTU, a to już coś. Twierdzenie, że nie mogę odliczyć Internetu od dochodu, ponieważ mam obraz faktury, a nie fakturę wydaje mi się bezsensowne. Obraz ten ma swój numer, który jest jednocześnie numerem autentycznego (?) pisma, a ja mam dowód wpłaty lub przelewu oraz umowę z operatorem. Czy to RAZEM nie potwierdza istnienia zobowiązania finansowego? Pomijam już fakt, że faktura wydrukowana z serwisu www NICZYM nie różni się od wydrukowanej na lepszej drukarce u operatora. Niczym. A jednak komuś to przeszkadzało i uznał, że (upraszczając) decyduje drukarka właśnie...

Nie wiem jak tam jest z wizami do Mołdawii, ale pora się pakować.

A tak poważniej. Mój operator, którego nazwy tu nie wymienię, od wielu miesięcy przekonywał swoich klientów do przejścia na tzw. ekofakturę reklamując ją jako nowoczesną oraz ratującą bobry czy inne kuropatwy na Mazurach poprzez ochronę lasu i wszystkiego co tam po nim łazi. ;)
W porządku. Chcesz być trendy i cool zamów se PDF-a.

Teraz dowiadujemy się, że PDF ów nie jest nową formą faktury a zwykłym kitem, opium dla ludu oraz bezwartościowym świstkiem. Co więc dalej? Duplikaty? Nie ma sprawy. Może być duplikat. Należy się 10 zł za kartkę papieru i mogą dostarczyć tylko z ostatnich dwunastu miesięcy, a zatem grudzień 2008 (data wymagalności spłaty w styczniu 2009) oraz styczeń 2009 idą się kichać. Ot, tak sobie.

Dla odmiany inny operator, a dokładniej Plus (skoro chwalę, mogę napisać nazwę) załatwił sprawę prościej i o wiele bardziej bezstresowo. Udostępnia mianowicie bezpłatnie i w każdej chwili możliwość dostarczenia odbiorcy pocztą wersji papierowej faktury z dowolnego okresu rozliczeniowego na przestrzeni CAŁEJ UMOWY. I co, nie da się?

Zadzwoniłem do „mojego” biura obsługi  i zapytałem dla draki o cenę duplikatu. Bez zmian. Dycha za sztukę. Ale pani konsultantka nie wiedząc, że to pułapka od razu zaproponowała mi ekofakturę, jako szybką i darmową alternatywę.
-No ja właśnie w tej sprawie – uśmiechnąłem się sarkastycznie i opowiedziałem, w czym problem.
-Ale ta faktura duplikat, którą byśmy wysłali jest taka sama jak ta z naszej strony, więc nie rozumiem. To jest taki sam dokument.

Uhmm… Tylko to chciałem usłyszeć. :))

Teraz uwaga. Macie Państwo czajnik elektryczny plastikowy o pojemności dwa litry, biały. Producent proponuje Wam wymianę na żółty, również dwulitrowy. Nowocześniejszy, a nadto zgrabny wygodny i tani. To co, bierzecie? Kto by nie brał!
Ejże! A dlaczego ten żółty jest używany i nie ma kabla?

Mój operator nakłaniając mnie do zamiany faktury przesyłanej pocztą na fakturę udostępnianą na swoim serwerze nie przekazał mi informacji o ułomności prawnej tego drugiego rozwiązania, decydującej o praktycznej wartości takiego dokumentu w wymiarze, dla którego najprawdopodobniej jest mi potrzebny, (po co szaremu portierowi kolekcja faktur, jeśli nie do odliczenia ulgi?). Biorąc pod uwagę stan faktyczny (umowa, dowody wpłat, „obraz” faktury) w razie zanegowania wartości wydruków przez Urząd Skarbowy zamierzam więc zażądać od tegoż operatora BEZPŁATNEGO dostarczenia duplikatów, a w razie odmowy skierować pozew przeciwko niemu, jako podmiotowi odpowiedzialnemu za przekazanie mi po uprzednim wprowadzeniu w błąd dokumentu w formie nieuznawanej przez prawo za pełnowartościową.

Trochę mi bokiem wychodzi to wojowanie z połową świata...

piątek, 26 lutego 2010

Tylko spokój może nas uratować

Nie pytaj, co Ameryka może zrobić dla Ciebie, ale co Ty możesz zrobić dla Ameryki!

Z tą pensją? Niewiele.

Zresztą żeby coś zrobić należy mniej więcej wiedzieć, czego się od nas oczekuje. Sprawdziłem pocztę. Niestety świat nie pokłada we mnie większych nadziei proponując jedynie zniżkę na książkę kucharską, kredyt z małymi odsetkami oraz (czyżby dla równowagi?) powiększenie penisa. Za pomocą żadnego z tych powiedzmy rozwiązań nie naprawię błędów i wypaczeń wokół, choć niezaprzeczalnie i stanowczo mógłbym aktywnie przyczynić się do rozwoju co niektórych. I nie mówię tu bynajmniej o przepisach na knedle…

Idąc tym tropem doszedłem (w mojej sytuacji finansowej to chyba bardziej DOSZŁEM) do konkluzji, że być może, iż jest to znak. Zwiększenie rozpiętości pomiędzy wielkością odsetek, a powiedzmy to łagodnie - męskości, jako droga do absolutu!

Coś w stylu, że zacząłbym jednocześnie wierzyć politykom, składowi surowcowemu Konserwy Turystycznej oraz komentarzom na Naszej Klasie! Pełna nirwana!
Ha! – jak mówi mój znajomy z konieczności właściciel lombardu - jest że to możliwe azaliż onegdaj?
DaliMOPS, tak!

Cóż przecie może dać światu portier drugiej kategorii? (Poza kluczami) Byłabytoż idea jakowaś albo cel nieodgadniony?
-Yyyyiiii tam! – że zacytuję znajomego spod Częstochowy – To ni to.
Cóż zatem?

Wojny aktualnie nie ma, chwalić Pana, żadnej. Znaczy front odpada. Zresztą swego czasu powiedzieli mi na komisji wojskowej, że zadzwonią jak będą szukać pilotów do torped, co daje mi tą satysfakcję, że miałbym przynajmniej jasno określony cel w życiu. Do tego czasu pozostaje mi działalność pokojowa. Jak to odpowiadał pewien pan spod sklepu z winami na pytanie, dlaczego nie pracuje:
-A po kój będę robił?! (czy jakoś podobnie)

Na ten przykład mogę być non profit.
Non profit oznacza, że robię coś, a nie zarabiam. O to, to! To znam!

Idę do pracy (a proszę zwrócić uwagę, że portier jest jak Syzyf – co wyda klucze, to mu je oddają) i wytężam siły (żeby nie zasnąć), a potem bank przysyła mi przeprosiny po analizie wpływów na konto i proponuje zwrot prowizji za ostatnie 40 lat.
A to moja wina, że po odtrąceniu ogrzewania, kosztów mycia holu oraz szkodliwego dla musiejących mnie oglądać, zostaje tyle, że zamiast przelewu wypłatę dostarcza mi do banku gołąb pocztowy (i to chory)?

Ciężko, oj ciężko jest trafić do Wikipedii przy tej pozycji społecznej (leżąca, zdeptana), a przecież człowiek by chciał, wierzy, gotów jest i w ogóle. Zawsze. Ewrydej!
I ciągle nic.

A taki mój znajomy na przykład to dopiero miał pecha! Dostał sms-a o treści „Napalone osiemnastki w Twojej okolicy czekają tylko na Ciebie! Natychmiast odpisz na numer…

Gościu se pomyślał, że jak tak blisko, to nie będzie marnował kasy na pisanie i wyszedł się rozejrzeć, a tam akurat pokrywy od studzienek pokradli…

I kanał.
Kanał + doliczyli mu koszty zatkania odpływu z osiedla.

Ni ma co się gorączkować.

wtorek, 23 lutego 2010

Przesilenie wiosenne

Chyba jestem stary. Znaczy dobra, wiem, trudno żebym młodniał, szczególnie z taką facjatą, ale jednak. Chybam się postarzał.W firmie z dziwnym skrótem mówią mi o prawie! Na wstępie, bez jakichkolwiek gróźb z mojej strony. Głupio mi. Ostatni raz tak się czułem w 1994 jak „zniesiono” pirackie kasety i następnego dnia na targowisku zobaczyłem same legalne plus skrępowaną minę sprzedającego.

Bo tak. Jest koniec lutego, pora na rozliczenia podatkowe (one mają taką specyficzną nazwę, ale się wstydzę napisać). Inni przysłali mi już w styczniu, a u „czarnych koszul” idzie to ciężko, ale że w ogóle idzie to i tak dobrze, bo kiedy rozmawia się z paniami w kadro-płacach używanie zdań złożonych z więcej niż czterech słów skutkuje prawie zawsze zawieszeniem się ich systemu. Więc dobra, (podobno nie zaczyna się zdania od więc czy bo) dzwonię, żeby nie powiedzieć wręcz telefonuję na numer wiadomy i po wysłuchaniu pouczenia, co mam zrobić, aby odwołać wezwanie patrolu, dostaję się wreszcie do pana hmhmski. Powaga! Tak się gościu nazywa!

-[Nazwa firmy], hmhmski, słucham!
-???
-hmhmski, słucham!
-Dzień dobry. (Robiło się na uczelni, nie? Stąd i kultura wysoka.) [Moje imię i reszta] Poproszę z działem płac.
-Miasto!
-Z działem płac…
-Ale z jakiego miasta!
-Katowice
-Łączę…
[Tutaj trudne do wyrażenia w piśmie efekty dźwiękowe na bazie (oczywiście) Do Elizy czy innego Keine Grenzen]

-Płace! Słucham! (Taaa… Akurat tam płacę! Złoty czterdzieści z lewej umowy! I jeszcze „słucham”, a w tyle przecież głosik: „Kasia! Chcesz z dżemem czy z serem?")
-Płace!!! (Pani nie ma imienia, ale cholesterol jakby podwyższony)
-Dzień dobry. (Wrrr…) Nazywam się [Ust. O Kontr. Publ. I Widowisk z późn. zm.] Chciałbym zapytać czy państwo wysłali już do mnie rozliczenie podatkowe, bo…
-Mówiłam przecież! [Pamiętacie panią wycierającą miski z kaszą w Misiu? Ten typ!] Mówiłam, że zgodnie z zapisem ustawowym (dyszy) i wszystkimi przepisami (dyszy bardziej) do końca lutego wyślę każdemu!
-A z tej drugiej umowy też? (Co se będę żałował? I tak płacę za połączenie!)
-Tak. Z drugiej też. I ze wszystkich innych.
-Bardzo dziękuję za informację. Do usłyszenia.
- pi…pi…pi… (Pani skończyło się makro czy tam inny podprogramik do obsługi klienta)

Ha! - zamyśliłem się dygresyjnie i już, już miałem łzę uronić nad jakże przygnębiającym doświadczeniem, (prawdopodobnie znalazł się ten klucz od pokoju z kodeksami i całą resztą) gdy przypomniał mi się znów pirat z targowiska w 94 roku. Gdzieś tak po tygodniu od WIELKIEJ ZMIANY, poza towarem na stoliku pojawiła się także wielka torba podróżna obok, a kupujący mogli usłyszeć pytanie:
- A może szuka pan nowości? Hmm? NOWOŚCI! – i okazywało się, że wszystko wróciło do normy.

Tu też wróci. Nie wątpię.
To tylko przesilenie wiosenne.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Krepel, pączek, dwa bratanki

Kiedy zapytamy kogoś o nacjonalizm z pewnością bez wahania nazwie go złym i niepotrzebnym reliktem minionego stulecia. Nie wiem nawet czy jakakolwiek znacząca siła w naszym kraju odważyłaby się otwarcie przyznać do takiej akurat linii poglądowej. Oczywiście nie zmienia to faktu, że pod pozorem patriotyzmu czy przywiązania do tradycji zdarza się nam jeszcze tu i ówdzie spotykać z ludźmi i organizacjami, których poglądy zahaczają czasem (lub stale) o nacjonalizm właśnie, ale nawet oni sami wiedzą już i czują, że pora kończyć. Mało kogo dziś to bierze.

Nigdy nie ukrywałem swoich centroprawicowych czy nawet prawicowych poglądów na sprawy narodowe, zwłaszcza mające wpływ na poziom szeroko rozumianej niepodległości i bezpieczeństwa naszego kraju, tym niemniej całość tych zagadnień bezproblemowo mieściła się i mieści w normalnym akceptowalnym dla chyba każdego rozumieniu słowa patriotyzm. Kocham swój kraj, darzę sympatią moich rodaków, cieszę się gdy odnosimy sukcesy i (tu już jestem radykalniejszy) wolałbym w Polsce pół życia mieszkać pod mostem niż za granicą w luksusie. Nie sądzę jednak żeby taka postawa mogła kogokolwiek urazić, bowiem skierowana jest na przywiązanie i dumę, a nie na szowinizm, ksenofobię czy rasizm.

Rzecz jasna moje poglądy ewoluowały. Jako dziecko wierzyłem święcie, że partia jest dobra, Związek Radziecki nas broni, a Wałęsa, Michnik i Kuroń to główne problemy na drodze do świetlanej przyszłości. Oczy otworzyły mi się w sierpniu 1989, kiedy zobaczyłem, że do pełnych sklepów i kolorowych marzeń nie trzeba wyjeżdżać za Odrę albo i dalej. Od tamtej pory bardziej lub mniej uważałem się za prawicowca (oświeconego). Nadal zresztą nim jestem tam, gdzie mowa o sprawach wielkich i ważnych. W tych codziennych,  czyli społecznych, pracowniczych i tym podobnych zbliżam się powoli do lewicy. Na szczęście mimo kilku zawirowań światopoglądowych udało mi się uniknąć wszelkiej wrogości do innych narodów czy mniejszości etnicznych, bo w porę zrozumiałem, że źli mogą być co najwyżej ludzie, a nie ich pochodzenie.

Rozglądając się pilnie po scenie politycznej naszego kraju cieszę się, niezależnie od wszystkich "zwykłych" pretensji do partii czy pojedynczych osób, że jeśli nawet nie do końca wyrośliśmy, to z całą pewnością wyrastamy już z wieku ograniczeń i nieufności. Z dwudziestego wieku.

Jednakże, by obraz jaki tu maluję nie był tak słodki, muszę przyznać, że od jakichś może trzech lat ze zdziwieniem obserwuję swego rodzaju nacjonalizm wtórny, jak gdyby będący odreagowaniem na wyrzucenie „z salonów” tego tradycyjnego. Jest on o tyle szokujący, że wrogości narodowe zamienia w regionalne i oczywiście odpowiednio je przemalowuje, aby móc jakoś jednak tu i ówdzie zaistnieć.

Szczególnie chyba „u mnie”, na Śląsku nabiera to momentami dosyć mocnego wyrazu. I niby cały czas mieści się w ramach utrzymywania tradycji i gwary oraz rozwoju tzw. Małych Ojczyzn. Smutne.

Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie. Podział na hanysów i goroli czyli Ślązaków i całą resztę istniał od lat, ale dopóki spotykało się go w żartach, nawet tych mniej ambitnych, nie wydawał się szkodliwy. Widząc i słysząc go w formie jakiegoś pół ostracyzmu już się krzywiłem, ale sądziłem, że na tym się skończy. Niestety, od jakiegoś czasu wychodzi toto na powierzchnię coraz śmielej i coraz częściej, co już stanowczo zasługuje na zauważenie.

Jeżeli w ogóle można mówić o czymś takim jak śląski nacjonalizm (a jest to dyskusyjne) to bywa on momentami w swoich formach wyrazu tak radykalny, że gdyby był nacjonalizmem wszechpolskim zapewne głośno by o nim było w połowie Europy.

Do czego piję? Do wymowy tego, co niektórzy wbrew „oczywistej oczywistości” próbują nadal ubierać w szaty utrzymania ducha, utrwalenia kultury i rozwoju poprzez identyfikację z tradycją. Do zabarwienia niektórych felietonów w pewnych gazetach i przede wszystkim do stosowanych w nich (nie zawsze oczywiście) ocen i priorytetów, z którymi się nie zgadzam.

Nie zgadzam dlatego, że zamiast wartościować ludzi i ich dzieła oceniają nieraz (trywializując) to, z której strony Brynicy przyszło się komu narodzić. Jak gdyby to był argument! Nie zgadzam dlatego, że traktują tradycję, gwarę i przyzwyczajenia ocennie (zdaje się neologizm, ale chyba zrozumiały) zamiast opisowo. Jątrzą, zamiast budować, dzielą zamiast łączyć, różnicują, zamiast szanować.

Żaden człowiek nie może być oceniany za coś, na co nie ma wpływu, a przecież czymś takim jest właśnie przynależność narodowa, językowa czy regionalna. Żaden człowiek nie wybiera sobie rodziców, urody czy zdrowia.

Nikt wreszcie nie jest lepszy czy gorszy tylko dlatego, że nie jest Tobą lub mną. 

czwartek, 18 lutego 2010

Kim była Kopernik?

W magazynie „Wysokie Obcasy” zamieszczono niedawno list czytelniczki będący swego rodzaju recenzją, a może bardziej dokładnie zapisem przemyśleń po lekturze książki profesor Magdaleny Środy pt. „Kobiety i władza”. Książki niestety nie czytałem, ale z pewnością zrobię to przy pierwszej możliwej okazji, bo tematyka jest ciekawa. Odniosę się za to dzisiaj po części do samego listu. Jego autorka w bardzo emocjonalnym tonie pisze o dyskryminacji, molestowaniu oraz wszelkiej innej niesprawiedliwości, z którą spotykają się kobiety m.in. w polityce, ale także na rynku pracy. Wzywa przy tym do zwarcia szeregów i zdecydowanej, solidarnej walki o swoje prawa.

Cóż, skoncentrujmy się na sprawach zatrudnienia jako z założenia mi bliższych. Chociaż nigdy nie ośmieliłbym się negować istnienia zjawisk o których mowa ani pomniejszać ich wymiaru czy szkodliwości to jednak nie zgadzam się z zaakcentowanym w opinii priorytetem. Priorytet ten niewyrażony wprawdzie dosłownie, ale jednak przebijający, zdaje się uznawać dyskryminację kobiet za bardzo ważną przeszkodę w ucywilizowaniu (m.in.) rynku pracy, gdy tymczasem fundamentem wszelkich zmian politycznych, pracowniczych i światopoglądowych winna być walka z dyskryminacją w ogóle.

Dopóki nie uda się zbudować, że tak powiem „poziomu zero” poniżej którego nikt i nigdy nie będzie schodził, dopóty dzielenie LUDZI na kobiety, mężczyzn, młodych, starych, rudych albo grubych tylko wzmacniać będzie siły tych, dla których rubryka człowiek jest tak samo ważna jak rubryka nakrętka M20.
Dla jasności podkreślam, że mam tu na myśli sprawy wynagrodzeń, „przyjaznych” warunków wykonywania pracy oraz sposobów zatrudnienia. Normy BHP sensu stricto to zupełnie inna bajka i tam akurat podział jest konieczny.

Jest w tej walce wiele niewiadomych i jeszcze więcej okazji do wzajemnych zarzutów, które musimy wychwycić i nie pozwolić im się rozwinąć. Ot choćby temu, że zanegowanie priorytetu praw kobiet, też jest dyskryminowaniem ich. Nie jest i być nie może!

Rozmawiając z pewnym polskim politykiem w latach 90 ub. stulecia zapytałem go o najbliższe plany partii, w której działał. Zbliżały się wybory, więc kwestia była jak najbardziej uprawniona. Usłyszałem całą litanię pretensji do innych organizacji podobnej proweniencji i pełną zdumienia ciszę po stwierdzeniu, że przecież dla dobra prawicy, (bo akurat o prawicę chodziło) powinno się zostawić wzajemne żale do starć już w Zgromadzeniu Narodowym, wśród różnych, ale generalnie pokrewnych organizacji niż spalać się na starcie wzmacniając tym samym nie konkurencję, ale przeciwników z zupełnie innej opcji.

Całkiem podobnie wygląda sprawa, o której dziś piszę. Rozdzielając pracowników jako takich na płcie, umiejętności i całą resztę tworzymy fronciki i fronciątka zamiast jednego frontu.
To jasne, że linia pracodawca – pracobiorca nie jest linią sporu, ani tym bardziej działań wojennych. Tą linią jest godność i prawo. Cel „wojny” tylko w tym by i pracownik i zatrudniający go znaleźli się po tej samej, dobrej stronie. I będąc tam prowadzili już nie spór, a DIALOG.

Sprowadzając walkę o prawa pracownicze do walki o prawa płci czy np. konkretnych zawodów zatracamy możliwość oceny całości, a dopiero ogląd na nią pozwala stwierdzić czy mamy sprawiedliwość czy tylko jej pozory.

Przykład? Służę. Wyobraźmy sobie wywiad z szefem bądź jednym z szefów „firmy z dziwnym skrótem”, (jeśli ktoś nie wie co to znaczy odsyłam do wcześniejszych postów). Gdybyśmy zapytali go (ją?) o równe traktowanie kobiet z całą pewnością usłyszelibyśmy (zgodnie z prawdą!!!), że firma nie ocenia pracownika według płci i że każdy traktowany jest tak samo zarówno pod względem wymagań jak i przy naliczaniu wynagrodzenia. Kłamstwo? Nie! Szczera prawda! No już, proszę, kto się czuje feministką niechaj skacze pod samiutkie niebo i przyznaje ordery! Do dzieła!

A przecież ta równość oznacza tylko tyle, że obie płcie tak samo muszą podpisywać fikcyjne umowy zlecenia (np. 1,80 zł/h netto) tak samo absolutnie równo fałszuje się ich rozliczenia godzin i nakłania do podpisywania dokumentów bez dat albo potwierdzania szkoleń, które odbyły się tylko w głowie pana „głównego specjalisty”.

Przykład jest subiektywny, ale prawdziwy i na pewno nie jednostkowy.
A zatem o co walczymy, dokąd zmierzamy?

Sprawiedliwa niesprawiedliwość?

Chyba nie w tym rzecz, prawda?

----------
Dodano 19 lutego:
A propos komentarza Katarzyny do tego posta. Sonda ze strony TVN24 w której wyraźnie widać, że od płci ważniejszy jest profesjonalizm, czyli w sumie wychodzi na moje - człowiek.

Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

poniedziałek, 15 lutego 2010

A diabłu ogarek

Kupiłem sobie latarkę. Dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć czy tak jakoś. Dwie i pół godziny pracy minus gorący kubek i czerstwa bułka. W krajach Trzeciego Świata pewnie pracowałbym na takie cudo tydzień, a w III RP proszę, mam od razu. Mowa rzecz jasna o latarce, nie o czerstwej bułce.
Nie można narzekać. Państwo nasze, niczym Lenin, daje każdemu według jego potrzeb i na miarę SWOICH możliwości. W tem konkretnem przypadku ktoś uznał, że samo posiadanie latarki zaspokaja wszelkie moje aspiracje (say what?!) niezależnie od stanu ogólnego wyżej wymienionej. Stan ten jednak, że zacytuję mojego kuzyna po urodzinach, była to absolutna Oklahoma…

Latarka wprawdzie przyszła ekspresowo pocztą, przy czym sformułowanie przyszła jest nie całkiem na miejscu, gdyż martwi (poza filmami George'a A. Romero) nie chodzą, ale za to (?) is dead była nieodwołalnie. Można powiedzieć zalana w trupa. Rozlana, jeśli mam być drobiazgowy.

Z zasady jestem człowiekiem otwartym na słabości innych, pełnym empatii, wzajemnego zrozumienia oraz ducha Genewy, cokolwiek to znaczy, ale jednak nieświecąca latarka jakby trochę nie zadowala mnię. Słowo zadowala należy przy tym rozumieć, że tak powiem konserwatywnie. Nie ukontentowuje. Hmm…

Pragnąc prawdy i pojednania, żeby nie powiedzieć wręcz, że prawa i sprawiedliwości włożyłem ową latarkę, nie, nie tam gdzie według mnie powinien sobie ją włożyć sprzedający, normalnie - do pudełka i odesłałem. Po kilku dniach dostałem maila z serwisu wiadomego z informacją, iż osobnik od którego towar nabyłem prosi o zwrot prowizji z powodu uszkodzenia sprzętu z winy poczty. Zero latarki, zero kasy (9,99 jest to dla portiera suma mogąca zaważyć na jego życiu) i jeszcze ten mail. Akumulatorek rozlała poczta. Jaka poczta? Chyba chińska, ale jeśli nawet, to sądząc po wieku towaru nie można mieć pewności, że sprawcy nadal żyją!

Nie omieszkałem oczywiście podzielić się swoimi przemyśleniami z szanownym kontrahentem, na co on po godzinie odpowiedział raczej nerwowo odnosząc się przy tym do poziomu mojego wykształcenia (jakby było się do czego odnosić!) oraz IQ (patrz: wykształcenie). W tej sytuacji uznałem, że dalszej eskalacji konfliktu należy uniknąć i pozostaje mi zostać sam na sam ze swoją (proszę wybaczyć) czarną dziurą budżetową na kwotę już znaną.

Jakież było moje zdziwienie (bleee… jakie to ograne) gdy po tygodniu odebrałem paczkę z kolejną latarką. Nauczony doświadczeniem nie okazałem zdenerwowania stwierdzając, że nie świeci. Byłem na to psychicznie przygotowany. Mniej więcej jak Generał na Okrągły Stół. W 1981.

Oszczędność ta emocjonalna pozwoliła mi uzewnętrznić pełnię swoich odczuć zarówno werbalnie jak i ruchowo w godzinę później, kiedy to naładowana już latareczka w sposób niezmiernie widowiskowy zmniejszyła zużycie energii w moim gospodarstwie domowym dokładnie o sto procent wybijając korki zwane przez wykształciuchów bezpiecznikami.

Prowizję w kwocie 0,50 PLN zwrócono.
Współpraca chińskich wytwórców z polskimi handlarzami rozwija się nadal.

Ciemność widzę.
Ciemność.

Dobranoc.

wtorek, 9 lutego 2010

Co wolno wojewodzie...

Kilka dni temu przez zupełny przypadek stałem się właścicielem podniszczonej kopii odpisu wyroku Sądu Najwyższego w sprawie o naruszenie dóbr osobistych wytoczonej kilka lat temu przez jedną z katowickich spółdzielni mieszkaniowych redaktorce osiedlowego pisemka. Nie muszę chyba dodawać, że z racji swoich poglądów i co niektórych działań, problematyka taka jak najbardziej mnie zainteresowała.

Pani P. będąca redaktorem naczelnym osiedlowej gazetki, ale także członkiem rady nadzorczej zawiadującej osiedlem spółdzielni napisała któregoś razu o mających miejsce jej zdaniem nadużyciach sprowadzających się do „braku nadzoru oraz niegospodarności w wyniku których ze spółdzielni wypływa rzeka pieniędzy”. Opis ten dotyczył głównie prowadzonych w tym czasie remontów i nie był poparty dowodami, w wyniku czego spółdzielnia, a ściślej jej zarząd poczuły się dotknięte i oskarżyły autorkę o naruszenie dóbr osobistych. Trzeba dodać, że wcześniej redaktor P. pisała o innych jej zdaniem dyskusyjnych sprawach osiedla, jak wynika przynajmniej z lektury wyroku, artykułując tym samym także opinie części mieszkańców oraz konsultując się z całym kolegium redakcyjnym.

Sąd pierwszej instancji odrzucił większą część pozwu stwierdzając, że dziennikarka działała w interesie społecznym, co zdejmuje z niej zarzut oczerniania. Stwierdzono, że działania pozwanej były dopuszczalne i poniekąd wymuszały na władzach spółdzielni prowadzenie kampanii wyjaśniającej podejmowane decyzje, co (to już moje prywatne zdanie) z cała pewnością należy do ich obowiązków. W wyroku nakazano jednak przeproszenie spółdzielni za sformułowanie o nadużyciach, do którego nie miała ona obiektywnych podstaw.

Pozwana odwołała się do Sądu Apelacyjnego, który w wyniku rozpatrzenia sprawy zdjął z niej całość zarzutów oraz nie zgodził się z użytym w postępowaniu prostym przeniesieniem zasad ochrony dóbr osobistych osób fizycznych na osoby prawne. Zwrócono też uwagę, że w przypadku konfliktu słusznych praw obydwu stron sporu decyduje „przeważający interes” którejś ze stron, uzasadniający naruszenie innych praw drugiego uczestnika. Dobro ogółu uznano w tej sytuacji (jak można się było spodziewać) za ważniejsze.

Ten z kolei wyrok spowodował złożenie przez powoda  pisma o kasację do Sądu Najwyższego z wnioskiem o przywrócenie wyroku wydanego w pierwszej instancji, bądź też o skierowanie sprawy w celu ponownego rozpatrzenia przez Sąd Apelacyjny.

Sąd Najwyższy stwierdził, że dobra osobiste osoby fizycznej wchodzącej w skład organów osoby prawnej (a zatem np. członka zarządu firmy) są po części dobrami tejże osoby prawnej, a zatem ich naruszenie JEST naruszeniem dóbr osoby prawnej i tak musi być interpretowane, zwłaszcza, jeżeli w zarzutach nie wymienia się konkretnej osoby fizycznej, przeciwko której dokładnie są one kierowane.

Zwrócono też uwagę, że pozwana nie wykorzystała w pełni możliwości krytyki, jakie dawało jej zasiadanie np. w radzie nadzorczej czy też uczestnictwo w walnym zgromadzeniu. Dodatkowo zdanie Sądu Apelacyjnego stwierdzające, że naruszenie dóbr osobistych może mieć miejsce tylko „z zewnątrz”, a pozwana, jako członek spółdzielni ma w jakimś sensie prawo ją krytykować, odrzucono właśnie ze względu na drogę, jaką obrała dla przekazania swoich opinii. Podkreślono, że „wolność wypowiedzi nie oznacza prawa do stawiania nieprawdziwych zarzutów, ani też publikowania bezpodstawnych negatywnych ocen naruszających cudzą cześć i dobre imię”. Jednocześnie „jedynie adekwatność opinii do opisywanego prawdziwego zdarzenia uchyla bezprawność wypowiedzi, nawet wówczas, jeżeli w ocenie tej znajdują się sformułowania naruszające godność osobistą (dobre imię osoby prawnej)”

Dalej Sąd ustalił, że wypowiedź (artykuł) pozwanej nie spełniały tych warunków i nie były adekwatne do opisywanego zdarzenia tym bardziej, że znany jej był raport biegłego rewidenta, w którym zawarta była pozytywna ocena gospodarowania spółdzielnią.

Podkreślono, iż pozwana nie przedstawiła dowodów na poparcie swoich tez, dzięki którym zdanie wyrażone w tymże raporcie można by zakwestionować. Sąd Najwyższy nie zgodził się ze stwierdzeniem Sądu Apelacyjnego jakoby „wyrażanie opinii krytycznych wobec spółdzielni było zawsze działaniem w interesie członków spółdzielni i jako takie wykluczało jego bezprawność. Te krytyczne opinie, jako wypowiedzi wartościujące muszą dotyczyć prawdziwych zdarzeń. Jedynie wtedy wypowiedź zawierająca elementy naruszenia dobrego imienia osoby musi skutkować oddaleniem powództwa o ochronę dóbr osobistych.”

Uznano, że działania pozwanej, nie przedstawiając konkretnych prawdziwych dowodów mogły w efekcie być szkodliwe dla spółdzielni, ponieważ obniżały jej wiarygodność wobec członków, a pośrednio mogły mieć także wpływ na wiarygodność np. finansową na zewnątrz. Mając powyższe na uwadze sprawa została przekazana do ponownego rozpatrzenia przez Sąd Apelacyjny.

Tyle wyrok, jak widać niebędący niestety wyrokiem zamykającym, a szkoda, bo sprawa ma wymiar o wiele szerszy i z pewnością jest interesująca nie tylko dla osób jak niżej podpisany zajmujących się „zawodowo” ;) walką z wiatrakami. Dzięki takim i podobnym przypadkom łatwiej nam będzie nie dając sobie dmuchać w kaszę jednocześnie umieć samemu nie oddychać zbyt mocno przy obcej misce…

sobota, 6 lutego 2010

Odkrywca złotych światów

Nie czytam beletrystyki. Nie mam sterowników. Nie daję rady przechodzić przez coś, co ktoś stworzył zarabiając w ten sposób na chleb. Usiadł i wymyślił. Nie przekonuje mnie jakoś taki autentyzm. Męczy.

Owszem, pożeram dziesiątki książek rocznie, ale prawie wyłącznie historycznych, politycznych, reportaży albo biografii. Życie jest ciekawsze od czyjejś fantazji.
Jest tylko jeden autor dla którego zawsze już będę robił wyjątek. Poldek.
Leopold Staff.

Nie wiem dlaczego nie dostał Nobla, ale ja dałbym mu z dziesięć. Największy (dla mnie) polski poeta, geniusz pióra, malarz marzeń i piewca codzienności zarazem.

Skoro już wspomniałem o nim we wczorajszym wpisie to zacytuję jeszcze mój tekst z 2003 roku.
-----------------------------------------

To był bardzo dziwny dzień.
(…)

Moim zadaniem była naprawa tynków i malowanie strychu, ale zanim to miało nastąpić należało jeszcze zerwać podłogę, wybrać część bliżej niezidentyfikowanego „czegoś" wypełniającego przestrzeń miedzy belkami i ułożyć w to miejsce wełnę mineralną. Niby nic strasznego, ale nie dla jednej osoby. Strych był zawalony starymi meblami, wszelkiego rodzaju graciarnią i Bóg jeden wie, czym jeszcze. Teoretycznie mieliśmy to znosić na samochód, ale że solo trwałoby to chyba cały dzień doszliśmy z szefem do wniosku, że spróbuję zrywać podłogę etapami.

Deski miały po kilka metrów długości, więc praca nic była łatwa. Właściciel po naradzie ze mną wrócił do swoich spraw, to znaczy wsiadł w auto i pojechał w siną dal, a ja chcąc „utrzymać kontrakt" musiałem zacząć coś robić.

Najpierw przyjrzałem się w którym kącie jest najwięcej pustego miejsca i właśnie tam zacząłem przeciągać wszelkie napotkane rupiecie. Po pewnym czasie miałem już jakieś pole do popisu. We dwóch cała praca (przynajmniej na tym etapie) byłaby przyjemnością, ale będąc zmuszonym do walki z każdą deską po kilka dobrych minut kląłem na czym świat stoi.

Około południa miałem już powoli wszystkiego dość. Na zewnątrz niemiłosiernie prażyło słońce, a strych zamienił się w saunę. Kaszląc i prychając pośród fruwających wszędzie kłaczków wełny mineralnej, uparcie odrywałem kolejne deski, ładowałem paprochy do worków i ocieplałem strop. Mijały kolejne godziny. Z biegiem czasu było mi już wszystko jedno. Byłem brudny od stóp do głów, spocony, zmęczony i co chyba najważniejsze, wściekły tak, że nawet najcięższe szafy przesuwałem jakby ważyły ledwie parę kilo.

I wtedy natrafiłem na kufer pełen makulatury. Pora na przerwę - pomyślałem biorąc do ręki pierwszą z brzegu książkę. Przez chwilę nie wiedziałem jeszcze czy chcę oglądać czy tylko ująć z kufra tyle by dało się go przesunąć, ale spojrzawszy na zegarek uznałem, że na dziś wystarczy. Usiadłem pod malutkim okienkiem i zacząłem rozgrzebywać papierzyska. Poza pożółkłymi gazetami, paczkami podręczników medycznych i książek religijnych w większości zresztą po niemiecku nie było tam niczego interesującego, tak że po kilku minutach miałem już wracać do pracy gdy nagle spod którejś z gazet wyjrzał z lekka pretensjonalny jak wtedy pomyślałem tytuł „Poezje”.

Książka była stara, pożółkła i wyglądała nieco... magicznie. Przekartkowałem kilka stron i dostrzegłem, że kartki nie były nawet porozcinane. Prawdopodobnie nikt jej nigdy nie czytał.

Poczułem jakiś dziwny, ale jednocześnie przyjemny niepokój. Prawie jakbym znalazł lampę Aladyna. Otworzyłem tom na przypadkowej stronie...

„Kamieniu szaty leżący przy drodze,
Co w dal jak życie samotne ucieka!
Od lat do ciebie spocząć tu przychodzę
Z duszą, co tęskni, spodziewa się, czeka!

Wielki twój spokój przykładem mi świeci,
Wlewa skrzepienie i pociechę we mnie,
Bo leżysz tutaj od tysiącoleci
Cichy, cierpliwy — choć czekasz daremnie."

Jakbym płynął rzeką. Spokojną chłodną przyjazną. Jakbym wszystko już wiedział.

Nagle wodospad!
Już nic nie ma. Tylko ta woda. Spadanie. Huk. Wir.
I oto jestem znowu.

Wziąłem głęboki oddech. Prawie drżałem z wrażenia.

Przeczytałem wiersz jeszcze raz i jeszcze, za każdym odkrywając w nim nowe tony. Kamień przy drodze. Kwintesencja wyobcowania, samotności a jednocześnie cierpliwej, choć w gruncie rzeczy beznadziejnej wiary w coś. Nigdy nie pomyślałbym o nim w taki sposób. I właśnie dlatego on „czeka daremnie od tysiącoleci". Bo nikt nie dostrzega jego czekania.

Leopold Staff. Nazwisko słyszałem. Jeżdżąc na wakacje zapamiętałem tablicę ku jego czci w Skarżysku Kamiennej, pewnie jakieś wiersze czytaliśmy też w szkole. Ot, jeden z polskich poetów, nic więcej. A tu proszę.
Wyglądając powrotu właściciela zszedłem ze strychu, umyłem ręce i twarz a potem usiadłem na schodach i zagłębiłem się w lekturze. Trudno opisać, co wtedy czułem. Jak gdybym z każdą kartką otwierał jakieś kolejne zapomniane drzwi. Do siebie, do innych, do świata.

Proste, zwyczajne, oczywiste drogi. Z pozoru przesiąknięte codziennością, ale taką czystą, za którą każdy tęskni.

A książkę oczywiście zabrałem ze sobą.
-----------------------------------------

/2003/

piątek, 5 lutego 2010

Test pilota Pirxa

Gdyby dziś miał być ostatni dzień…

Nie, nie jakiegoś etapu. Wszystkiego.
Całego mojego ja. Koniec. Absolutny. Bez szansy na odwołanie.
Co byłoby ważne?

Przecież nie debet w banku i nie praca. Nie model samochodu ani metraż mieszkania.
I nawet nie to, dlaczego nie mam matury.

Byłby ważny pierwszy pocałunek i kolor Jej oczu. Zapach świeżo skoszonej trawy i mruczenie kota. I płatki śniegu i wiersze Staffa i wszystkie uśmiechy z wszystkich dni mojego życia.

A cały świat byłby taki piękny i ciekawy. Z brudnymi autobusami, wrednym psem sąsiadów i tandetnymi serialami w telewizji.

Prosta prawda. Cały czas tu jest.

Jak w „Wielkim Szu”:

-I ja ją znam?
-Znasz.
-Znam i nie rozumiem?
-Gdy ją zrozumiesz, będzie już za późno…

----------------




poniedziałek, 1 lutego 2010

Veni, Vidi, nici...

Zdarzyło mi się kilka dni temu przeglądać albumy wydawane w ramach promocji różnych miast i regionów naszego kraju. Ot, takie grube, ciężkie księgi z gatunku tych nudnych, acz neutralnych światopoglądowo obowiązkowych prezentów dla ważnych ludzi. Lektura podobnych publikacji ma tą zaletę, że przy nawet niewielkim nakładzie intelektualnym, że o finansowym nie wspomnę, pozwala wczuć się w duszę obcokrajowca.
Dusza ta trzęsie się momentami ze śmiechu i nie może przestać na widok atrakcji Rzeczypospolitej wygenerowanych na potężnych komputerach w potężnych pracowniach grafiki. Oto np. Katowice moje ojczyste (rzadko kiedy czyste, ale oj tam!) reprezentowane są jako żywe przez cóś takiego, łoo...


Ładne, prawda? No ładne. Problem w tym, że nieistniejące. Toto dopiero się buduje, a już robi za wizytówkę. Hmm... 

No zgoda, od zawsze w takich albumach były takie fotki. Kiedyś makiety, teraz wizualizacje, ok. Tyle, że były dodatkową ilustracją opisu autentycznej budowy albo namiastką zdjęcia lotniczego dla pokazania całości wyjątkowo dużych obiektów. Tutaj jeden obrazek robi za budynek i na dodatek reklamuje miasto. To jednak różnica.

Żeby było jasne do czego piję oto zdjęcie inne, jeszcze mocniejsze. Podpis brzmi: "W tym miejscu powstanie centrum rekreacyjno sportowe". Bracia Golcowie się kłaniają.
 

Co mnie się nie podobuje? ;) Ta fikcja właśnie. Prezentowanie tych, nie bójmy się tego słowa, marzeń, w publikacjach obrazujących dzisiejsze oblicze jakiegoś miasta i pomiędzy realnymi fotografiami. Manipulacja rzeczywistością. Gwoli jasności, gdyby było to w specjalnym rozdziale o planach rozwoju, nie czepiałbym się nawet słowem. 

Rekordem rekordów w marzycielstwie jest owoc pomysłowości copywriterów z branży mi poniekąd bliskiej, który prezentuję poniżej. Kiedyś ta sama firma miała wpadające w oko billboardy z umundurowanym mężczyzną trzymającym na rękach dziecko. Kojarzyło się to jakby wojennie, ale było niegłupie, bo intrygujące. Tutaj jednak kogoś poniosło...
 

Pierwsza myśl - reklama Opieki Społecznej! Oto zstępuje anioł i podaje mi moje przydziałowe 2 kg kaszy i słoik dżemu no name! Ale nie, anioły mundurów nie noszą. Logo w górnym rogu nawet zamazane przypomina krzyż, czyli może nie wiem, Ochroniarzyści Dnia Długiego czy coś? Też nie. Nawet nie werbunek do drużyny piłkarskiej jak mogłaby sugerować (zamazana tutaj) nazwa. Więc co?
Ochrona Fizyczna!

Ja wiem, że reklama nie może być łopatologiczna i przecież młody człowiek gryzący w pupę kobietę w przejsciu podziemnym też mało ma wspólnego z batonikiem, ale jednak ludzie, miejcie litość, tam jest przynajmniej mrugnięcie okiem, przerysowanie, a tu? Gdzie temu do codzienności?

Przecież ktoś, kto wynajmuje taką firmę, choć aniołów się pewnie nie spodziewa, ma jednak nadzieję, że dbać będą o jego mienie podobnie młodzi, eleganccy i profesjonalni fachowcy jak ci, których widzi na broszurkach i billboardach właśnie. Dostaje niepełnosprawnych najczęściej emerytów bądź rencistów dalekich od ideału czegokolwiek, a cóż dopiero męskości,  pracujących po 24 godziny non stop za 4,80 netto jak mają dobrą umowę...
O wartości takiej ochrony (bynajmniej nie pod kątem estetyki) nie warto nawet mówić.

I mógłbym tak psioczyć w nieskończoność na zafałszowywanie rzeczywistosci, gdyby nie fakt prosty, a bolesny. Usunięcie przez chińskich specjalistów elementu zaskoczenia z takiego właśnie jak wyżej opisane faktycznego stanu rzeczy. Chińczycy stworzyli własnie perpetuum mobile dla swojej gospodarki w postaci (uwaga!) fabrycznie dziurawych butów! Tutaj nie ma ściemy, że coś tam jakoś tam i być może. Nic! Kupujesz normalne (?) zimowe buty za jakże miłą portierskiemu oku cenę 30 PLN, zakładasz je i stwierdzasz, że... są dziurawe! Normalnie fabrycznie w pięć minut po wyjęciu z pudełka. Obydwa jak w pysk strzelił! :)) Nikt Ci niczego nie obiecuje, ani nawet nie robi złudzeń.

Kurcze... Nie wiem, czy właśnie o taką szczerość nomen omen mi chodziło... 
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.