Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 28 grudnia 2010

Dyziowe popołudnie


Czy może o sobie powiedzieć, że nie jest szczęsliwym, człowiek, mający za oknem takie widoki? 

poniedziałek, 27 grudnia 2010

niedziela, 26 grudnia 2010

Umowa złożenia - przyjęcia życzeń

Poniżej przedstawiam tekst, który otrzymał mailem mój kolega jako życzenia świąteczne.  Autorstwo zapewne nieznane, ale oryginalność treści niezaprzeczalna. ;)

___________________________________________________________


Oświadczenie z dnia 23 grudnia 2010 r. w sprawie życzeń świątecznych, zwanych dalej Życzeniami, złożone Tobie, zwanemu dalej "Przyjmującym Życzenia", przeze mnie, zwanym dalej "Życzącym".

Na podstawie powszechnie obowiązującego zwyczaju, oświadczam, co następuje.

Przyjmij proszę, z wyłączeniem wyraźnej lub domniemanej mocy wiążącej, najlepsze życzenia przyjaznych środowisku, świadomych społecznie, bezstresowych, nieuzależniających i neutralnych płciowo świąt przesilenia zimowego, celebrowanych w ramach tradycji wyznania religijnego albo praktyk świeckich wedle wyboru Przyjmującego Życzenia, w szczególności zgodnie z tradycją Bożego Narodzenia, Chanuki lub Kwanzy, z zachowaniem należnego szacunku dla religijnych lub świeckich przekonań lub tradycji osób trzecich, albo ich wyboru niepraktykowania żadnych religijnych ani świeckich tradycji, jak również finansowo korzystnego, osobiście pomyślnego oraz medycznie nieskomplikowanego przebiegu ogólnie przyjmowanego roku kalendarzowego 2010, zwanego Nowym Rokiem, z zachowaniem należnego szacunku dla kalendarzy przyjmowanych przez mniejszości narodowe, etniczne lub wyznaniowe, bez względu na rasę, wyznanie, poglądy polityczne lub filozoficzne, kolor skóry, wiek, stopień spawności fizycznej, wybór platformy komputerowej, lub preferencje seksualne Przyjmującego Życzenia.

Przyjęcie niniejszych życzeń oznacza jednoczesne przyjęcie następujących warunków i zastrzeżeń.
Niniejsze życzenia podlegają dalszemu sprecyzowaniu, wycofaniu lub odwołaniu przez Życzącego bez zachowania jakichkolwiek terminów wypowiedzenia oraz bez potrzeby uzasadnienia. Niniejsze życzenia mogą być nieodpłatnie przenoszone przez Przyjmującego Życzenia w niezmienionej treści na rzecz osób trzecich.

Niniejsze życzenia nie implikują żadnej obietnicy ze strony Życzącego do rzeczywistego wprowadzenia w życie któregokolwiek z wyżej wymienionych życzeń, a w szczególności nie stanowią oferty w rozumieniu przepisów Kodeksu cywilnego ani innych przepisów prawa. Jakiekolwiek fragmenty niniejszych życzeń sprzeczne z bezwzględnie obowiązującymi przepisami prawa należy uznać za niezłożone, bez wpływu na pozostałe fragmenty życzeń. Niniejsze życzenia nie mają wartości finansowej.

Życzący gwarantuje działanie niniejszych życzeń zgodne z powszechnie przyjętym działaniem życzeń w zakresie dobrych wiadomości przez okres jednego roku albo do chwili wydania kolejnych życzeń świątecznych, którekolwiek z tych zdarzeń nastąpi wcześniej. Gwarancja jest ograniczona do wymiany niniejszych życzeń lub wydania nowych życzeń, bez potrzeby uzasadnienia przez Życzącego.
                                 

sobota, 25 grudnia 2010

---

Od zawsze był moim idolem.
Odważny, bezkompromisowy, silny, sarkastycznie dowcipny i niezmiennie uczciwy. Oglądałem kolejne filmy studiując jego sposób mówienia, mimikę, uśmiech. Podziwiając kwintesencję męskości charakteru i sposobu bycia, jakie według mnie sobą reprezentował. Chciałem być jak on.

Któregoś dnia wydając kilkaset złotych kupiłem kolekcję jego filmów. Różnych. I tych, które reżyserował, i tych, w których grał. Tych śmiesznych, tych smutnych i tych wtedy według mnie najważniejszych – strzelano kopano bohatersko mścicielskich.
Siadywałem wieczorami przed komputerem i oglądałem kolejne płyty. Przeżywałem pościgi, śmiałem się z żartów, wzruszałem smutkami. W ciągu paru tygodni obejrzałem wszystkie filmy poza jednym. Ten nijak nie pasował do moich zainteresowań. Nie ciekawił mnie.

Opowiedziała mi o nim pewna dziewczyna w pewien zimowy wieczór. Opowiedziała nie tyle o treści, ile o wymowie, przesłaniu, emocjach, jakie mógłbym znaleźć gdybym tylko przemógł swoje uprzedzenie do gatunku czy opisu z okładki.
Tamtej nocy wróciłem do domu i obejrzałem ten ostatni film. Wdarł się w moją głowę mocniej niż wszystkie, które już znałem i które jak wcześniej sądziłem są od niego o niebo lepsze. Wzruszył.

Kilka lat później, gdy i film i dziewczyna, dzięki której go odkryłem zatarły się już w mojej pamięci stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.
Przeżyłem go.

On. Człowiek żyjący wolnością i nieskrępowanymi marzeniami, mogący bezproblemowo realizować siebie wedle samemu sobie ustanowionych praw, spotyka Ją. Zupełnie odmienną. Z ułożonym zdawałoby się życiem i jasną, aczkolwiek nużącą stabilnością każdego dnia.
Z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego. Inne priorytety, inna rzeczywistość. Poznawanie siebie z pewną dozą ironii, ciekawości, podkreślania wszystkich różnic. Tylu różnic!
A jakże inspirujące…

Jej szara równowaga pragnąca marzeń i emocji i jego emocje poszukujące podświadomie właśnie czegoś zwyczajnego, ale prawdziwego zarazem.

Nagle, jak uderzenie żaru z otwartego pieca to wielkie, przekraczające miarę zrozumienia poczucie bliskości poprzez uzupełnienie. Uzupełnienie kolorów, słów, uśmiechów, pragnień i wspomnień.
Nawet nie miłość. Jedność sztucznie rozdarta na dwie dusze żyjące od lat w przeświadczeniu niepowtarzalności swoich pragnień.

Kilka minut, godzin, dni, nieba. Tak! Nieba. Nie namiętności, nie zakochania, ale nieba właśnie. Głód każdego dotyku, słowa, gestu. Pragnienie niszczące w moment wszystko, co zdawać się mogło wcześniej trwałe i pewne.

Chwila. Jak gdybyś trzymała w ręce los, o którym wiesz, że jest wygrany, ale jeśli go otworzysz, tym samym zniszczysz wszystko, co było wcześniej i co jest teraz.
Całą swoją historię, cały swój świat.

Chciałem być w życiu kimś takim, jakim On jako aktor potrafi być na ekranie. Nigdy nie przypuszczałem, że los zaadaptuje wymyślony w czyjejś głowie scenariusz do realnego życia realnego człowieka. Literka po literce, słowo po słowie, dotyk po dotyku.

Czy to wstyd płakać, gdy się jest facetem?

On płakał. 


-------------------------

"Co się wydarzyło w Madison County"

czwartek, 23 grudnia 2010

Być jak Ebenezer Scrooge

Proszę sobie wyobrazić grupę osób pracujących razem przez powiedzmy dwa lata. Znają się, wiedzą czego się mogą po sobie wzajemnie spodziewać i siłą rzeczy musiały też przywyknąć do wszelkich ewentualnych minusów swojego towarzystwa. Summa summarum są jednak ekipą zgodną, sprawną i skuteczną. Aż pewnego dnia ich miejsce pracy ulega likwidacji. Przy czym nie mówię tu o zwolnieniu, a o utracie przez firmę ich zatrudniającą tego akurat jak to się dziwnie nazywa „obiektu”.

Kto w jakiejkolwiek formie zetknął się kiedyś z firmami ochroniarskimi lub sprzątającymi wie, że co rok czy dwa taka rotacja jest na porządku dziennym. Wygrywa tańszy.
Ale ja dziś nie o tym.
No więc zakład zatrudniający grupkę o której mówię utracił obiekt. Nikt nikogo nie wyrzuca, jest się dokąd przenieść, a kto ma ochotę, może zostać na nowych warunkach. Czyli w zasadzie nie ma problemu, prawda?

I zaczyna się coś ciekawego. Oto z siedmiu osób dwie deklarują chęć zmiany pracodawcy, tzn. pozostania na dotychczasowym miejscu pod nowym szyldem, a pięć innych odchodzi ze starą firmą.

Trzeba opuścić szatnię, pozbierać swoje rzeczy, zdać klucze (to ja!) i tak dalej.

Odwiedza mnie para mająca się tym zająć. Oczywiście z racji swojej pożal się Urzędzie Skarbowy funkcji muszę tą przeprowadzkę dozorować. Co widzę?
Pada deszcz. Tam pada! Leje!
Ona, nazwijmy ją Lala ;) wynosi z szatni kolejne toboły do samochodu, zaś On, powiedzmy Ken, drałuje dwieście metrów z ogromnym dywanem na plecach, a zaraz potem w tym samym kierunku pruje z zasłonami, grzejnikiem olejowym i jakąś lampką. Patrzę i oczom nie wierzę. Gdzie? Do śmietnika. Dlaczego? „Żeby ta k… nie dostała” – słyszę w odpowiedzi.
„Tą k…” nazwał był Ken swoją jakby nie patrzeć koleżankę z pracy, z którą jeszcze wczoraj razem żartowali i uważali się za kumpli. No, ale skoro Lala i Ken zostali w starej firmie, zaś tamta wybrała nową, to już nie jest koleżanką, a k… właśnie. W mniemaniu Kena oczywiście.

Widząc było nie było pełnoletniego mężczyznę z wściekłością niszczącego, (bo jak nazwać rzucanie czegoś w błoto przy kontenerze na śmieci) kolejne przedmioty, tylko dlatego, że mogłyby zostać tutaj dla jego byłej współpracowniczki, nie wierzę własnym oczom i uszom. Do tego stopnia, że pytam wprost:
-Pracowaliście razem tyle czasu i teraz jej państwo żałują starego grzejnika czy dywanu?
-A pan wie jaka ona jest? Niech spier… Niech marznie teraz!

Ken i Lala odjeżdżają swoim czymś tam ku zachodzącemu słońcu z poczuciem dobrze wykonanej pracy…

Koniec. Napisy.

Scenka druga. Portiernia (nihil novi, he he)
Mamy tu dwóch panów znających się ponad dekadę. Pracowali razem w różnych miejscach i niejedno razem przeżyli. Dziś jeden z nich przychodzi do pracy "na cyku". W takim stanie nie ma mowy o przekazaniu służby.

Dygresja.
Co zrobiłbym ja? Wykopał "cykniętego" za bramę i zadzwonił do firmy, że NIE MAM ZMIANY.  W najgorszym razie za 90 minut ktoś by doszedł. Winowajca dostałby tylko OPR ;), ewentualnie, co bardzo mało prawdopodobne, naganę, ale na pewno nic ponadto. (W ochronie dniówki można zamieniać bez większych problemów)
Koniec dygresji.

Co zaś robi jego kolega?
Wpisuje rzecz całą do raportu nie odmawiając sobie przyjemności subiektywnego komentarza, a następnie wzywa grupę interwencyjną i razem z wypitym nieszczęśnikiem spokojnie czeka.
Również po około półtorej godzinie dostaje zmiennika.

"Cyknięty" następnego dnia wylatuje z pracy.

Koniec. Napisy.

Wreszcie scenka trzecia i ostatnia. Z większym nieco udziałem niżej podpisanego.
Listopad. Mam urlop. W tym samym czasie mój przełożony dostarcza na portiernię druczek do dobrowolnego rozpisania dyżurów świątecznych. Panowie (poza mną jeszcze czterech) rozpisują i po około trzech dniach jeden z nich wpada wreszcie na pomysł żeby telefonicznie zapytać i mnie.
-Został sylwester i wigilia, bo myśmy już resztę podzielili.
-Nie wezmę wigilii. Miałem w zeszłym roku. Piszcie sylwestra i jakiś dyżur w święta, ale inny. Zamieńcie się któryś ze mną i już. Szef wie, jak pracowałem rok temu.
-Dobra, ok. Już piszę. Sylwester tak, wigilia nie. Dobra, cześć.
-Cześć.

Przychodzę do pracy z końcem listopada. Od niechcenia rzucam okiem na grudniowy grafik. Wigilia nocka, Sylwester nocka. Po dwanaście godzin wyciętych z życiorysu.  A pomiędzy nimi jeszcze 24 na dokładkę.

Koledzy z pracy…

Jest coś takiego na tym świecie?

poniedziałek, 20 grudnia 2010

niedziela, 19 grudnia 2010

Wciągnij brzuch czyli bajki robotów

Fascynuje mnie ostatnimi czasy zjawisko, które nazwałbym syndromem Trabanta*, a mianowicie istnienie różnych produktów w wersjach quasi rozwojowych, a jednak zapomnianych lub zapominanych. Brzmi dziwnie? Już tłumaczę.
Każdy chyba zetknął się choć raz z kasetą video. Skoro tak, to również fakt, że nie ograniczają się one tylko do jednego formatu jest chyba ogólnie znany. W Polsce (tak sądzę) dla większości kaseta video, to określenie kasety VHS. I teraz sedno, zanim Czytelnik zaśnie.
Że poza VHS-em, dziś już „świętej pamięci” produkowano też lepszy sprzęt i taśmy systemu S-VHS to żadne odkrycie, ale kto z ręką na sercu przyzna, że słyszał o VHS-ach z jakością lepszą niż płyta DVD? A jak się okazuje jest coś takiego! Jakaś zupełnie zapomniana, a jakże oryginalna odnoga powszechnie znanej i od dawna już nie traktowanej poważnie technologii. Dziwne, prawda?
Takich „Trabantów” jest albo było wokół nas sporo. Stare kasety magnetofonowe systemu CC miały przecież być zastąpione na progu lat dziewięćdziesiątych nie tylko jeszcze w miarę kojarzonymi dziś kasetami DAT, ale także DCC (Digital Compact Cassette), wynalazkiem Philipsa, którego sprzęt, co oczywiste, był wstecznie kompatybilny z poczciwymi analogowymi kasetkami, spotykanymi jeszcze niedawno w naszych domach. Ba! Mało tego! W latach 80 ubiegłego stulecia skonstruowano nawet kamerę nagrywającą na kasetę magnetofonową kilkuminutowe czarnobiałe filmiki!!!
Albo dyskietka. Dziś raczej poza ZUS-em ;) mało używany nośnik. A w latach dziewięćdziesiątych aparaty cyfrowe Sony Mavica zapisywały na niej zdjęcia. Dla jasności – same zapisywały, tzn. były jednocześnie czymś w rodzaju stacji dyskietek w wersji portable. Skoro zaś jesteśmy przy dyskietkach, to czymś co na przełomie lat 80 i 90 XX w miało je zastąpić był wynalazek o nazwie LS-120, system zapisu z możliwością pomieszczenia 120 MB. Dziś tyle pamięci ma byle telefon komórkowy, ale np. w 1994 roku? Sto dwadzieścia megabajtów!? Szok! Rzecz jasna LS-120 odczytywał i zapisywał także dotychczasowe nośniki.
Klasyką trabanciarstwa były znane z lat 90 odtwarzacze video lub odtwarzacze z możliwością nagrywania. Znów mowa o VHS-ie. Nie stać Cię na magnetowid? Kup odtwarzacz! Albo bardziej nawet odtwarzacz z możliwością nagrywania. Różnicy w przypadku tego pierwszego tłumaczyć nie trzeba, a drugi od magnetowidu różni się brakiem tunera i timera, czyli skazaniem na nagrywanie „tępe” z doprowadzonego kablem sygnału.
No właśnie. Więc te kasety a' la DVD, od których zacząłem, cóż to jest? Ano wymyślił ktoś D-VHS, czyli cyfrowego VHS-a,  nagrywającego (proszę łyknąć relanium i popić) do 40 GB na taśmę DF-480! Czas nagrania zależny od wybranego trybu jakości od 4 do nawet 40 godzin na kasetę. Rozdzielczość? W najwyższych trybach 1920 x 1080 lub 1280 x 720. O tym, że sprzęt obsługuje obydwa wcześniejsze formaty (czyli S-VHS i VHS) zgodnie z ich natywnymi parametrami pracy chyba nie muszę wspominać?
No i jak? Komu jeszcze poczciwe "wideło" wydaje się zabytkiem? ;)
„Trabantów” ci u nas dostatek. Półautomatyczne pralki, telewizory kineskopowe superslim (w najgrubszym miejscu ok. 28 cm), komputerowe nagrywarki combo (DVD-ROM + CDRW) czy na przykład standard SVCD jako „ratunek” przed upadkiem VCD z jednej, a nadejściem DVD z drugiej strony. No i oczywiście SACD czyli ulepszone płyty kompaktowe czy też HD-DVD jako reakcja na Blu-ray.
Pora na morał.

Zapyta ktoś całkiem słusznie, co w tym wszystkim fascynującego? Ot, zwykły postęp technologiczny. Racja, ale jednak ciekawy o tyle, że gdy się zastanowić, dojść można do wniosku, że my ludzie zachowujemy się czasem podobnie (?) chcąc w różnych sytuacjach wyglądać na młodszych, piękniejszych, sprawniejszych, inteligentniejszych czy bogatszych niż jesteśmy. I tak jak z maszynami bywa, najczęściej przegrywamy tą "wojnę formatów" tym boleśniej, im bardziej wierzymy, że poprawione zastąpi komukolwiek lepsze.
Dobranoc ;)



----------------
* - Trabant, kultowy samochodzik produkcji NRD był w swojej ostatniej wersji produkowany z czterosuwowym silnikiem VW Golfa.

sobota, 18 grudnia 2010

Fin de siècle

Przy okazji przedświątecznych porządków trafiłem na dnie którejś szafy na swój starusieńki zeszyt z biologii. Nic szczególnego. Lekcje, rysunki, parę dowodów na to, że edukacja moja, jakże krótka przecież, wyraźnie jednak niszczyła moje jestestwo i czas wolny, a nadto uwierała niczym ciasny but rozrośniętą stopę mych aspiracji.

Ale i coś jeszcze znalazłem. Pakiet wspomnień. Darmowy.

Mam taką teorię, że pamiętamy w życiu wszystko od A do Z, absolutnie każde słowo z każdego dnia, tyle, że w trosce o sprawność naszego "systemu” wspomnienia te są poukrywane w różnych folderach, do których na co dzień nie mamy dostępu. Ale one tam są, z całą pewnością.

Ciekawe czasy. Przełom epok. Z jednej strony to, co normalne dla odchodzącego wolno w niebyt PRL-u, a z drugiej porywająca kolorami tureckich sweterków nowa Polska. I my, na progu dorosłości, rzuceni w to wszystko bez kół ratunkowych.

I co z tego, że na mojej pierwszej umowie o pracę pierwszym punktem była „socjalistyczna dyscyplina”? Nikt już wtedy o niej nie myślał.

Ale po kolei. Zaczynałem edukację ponadpodstawową jeszcze w Państwie Ludowym. Szkoła naprawdę nas ubierała i karmiła za friko, a nadto oferowała comiesięczną pensję, darmowy basen, autokarowe wycieczki i zbiorowe oglądanie filmów ze śnieżącego VHS-a.

Nie uczono już nas o Leninie ani niczym podobnym. Chwilowo nikt jeszcze nie wiedział do czego zmierzamy. Dla bezpieczeństwa trudne tematy pomijano. Chociaż nie zawsze. Nie zapomnę lekcji historii z 1988 roku. Nowy nauczyciel zadał nam pytanie: czy wiemy jakie było ostatnie polskie zwycięstwo?  Oczywiście wszyscy rzucili się, że Berlin 1945, ktoś tam wspominał Lenino albo ostatecznie Monte Cassino, a nasz pan wciąż tylko kręcił głową, że nie i nie…
Warszawa. 1920 rok. – wiecie coś o tym? – spytał wreszcie cichym głosem
Nie mieliśmy pojęcia.
I wtedy nam opowiedział.

O Prawdziwej Polsce, tej z orzełkiem w koronie, o prawdziwych bohaterach, o prawdziwej dumie.
Miałem gęsią skórkę. Do końca życia nie zapomnę tej lekcji. Nikt nie przeszkadzał, nikt nie szeleścił, nikt nie spoglądał na zegarek. Chłonęliśmy tą inność całymi sobą. Przeżywaliśmy ją i trawili nie mogąc nijak dopasować do tego, czego uczono nas wcześniej.

Albo Powstanie Warszawskie. Najpierw lekcja, parę tygodni później wypracowanie. Napisałem właściwie bez dat i faktów tylko to, co najgłośniej krzyczało mi w głowie. Stalin, zbrodnia, oczekiwanie, zdrada! Cztery strony krzyku rozpaczy nad ginącymi polskimi cywilami i żołnierzami. Dostałem piątkę.

Mój kolega w tym samym czasie wyleciał ze szkoły. Za coś, co dziś może wydawać się żartem, za statystowanie w filmie. Rodzice napisali mu usprawiedliwienie, a on wyjechał do muzeum Auschwitz, dał się za ciężkie pieniądze ogolić na łyso i grał więźnia.
Gdy wrócił odebrał tylko papiery i musiał się z nami pożegnać.

Skoro szkoła to i sniadanie. Przypomniały mi się nieśmiertelne kanapki z żółtym serem. Duże bułki, jasne, pachnące, okrąglutkie. Do tego czerwone jabłko. Trzecia albo czwarta lekcja i wymarsz z tacą po porcję dla trzydziestu osób. A potem pół lekcji mlaskania aby dłużej. Szczególnie na matematyce.

Kobiety. Ha! Szkoła była męska, dziewczyn ani śladu. Pozostawało platoniczne wpatrywanie się w nauczycielki. Gdy po pierwszym roku dyrektorka przestała wykładać nam geografię (a dalibóg geografia była ostatnią rzeczą o jakiej myśleliśmy wpatrując się w nią jak w obraz) atmosfera była grobowa…

Książki... W zasadzie wtedy czytałem mało (odwrotnie niż teraz) . Najczęściej brałem te, które zwracał mój kolega, bardzo już wtedy znający się na literaturze. Czytanie było passe. Sama nauka zresztą także, czego efektów dla mojego dalszego życiorystu pozwolę sobie w tym miejscu nie skomentować...

Zupa! No właśnie! Darmowa zupa z wkładką. Zakład, który miał nas zatrudnić gdy skończymy szkołę, wydawał posiłki dla swoich pracowników, oczywiście za darmo. Całym sznureczkiem przeciskaliśmy się o odpowiedniej godzinie przez dziurę w płocie, aby zakosztować tego smakołyku. Do czasu, aż w kapuśniaku odnaleźliśmy, powiedzmy inne formy życia, których obecność tamże skutecznie odebrała nam apetyt, a niektórym i pewnie drugie śniadanie.

Kujon? Nie, to nie ja. Byłem wprawdzie dobrym uczniem, czego nie mam powodów się wstydzić, ale nie nazwałbym siebie kujonem. Ot, udawało mi się umieć. Zresztą od zysków w notowaniach, jakie się dzięki temu miało u nauczycieli ważniejsze było ich zaufanie, które przy odpowiednim podejściu znacznie upraszczało dalszą walkę o dobre oceny.
Pamiętam, że zdawałem WF wożąc jakiś żużel na bieżnię, matematykę zanosząc pożyczony ze szkoły odkurzacz mężowi matematyczki, a biologię maszerując do apteki po mleczko na wrzody żołądka  ;))

Były też praktyki. Baaardzo złe praktyki. Na budowie na przykład, wespół z wojskiem. I winami owocowymi.
Śpiewający Osinobus na katowickim osiedlu Tysiąclecia ("A gdybym był młotkowym to co byś powiedziała?") niejednemu musiał wówczas zapaść w pamięć. Nam nie mógł, bo niektórzy nie wiedzieli nawet gdzie są.
„No jak młody? Wolisz pilnować lepiku czy skoczysz po famfaramfam?”
Się skakało.
------------------

W wielkich szkolnych oknach odbija się słońce. Wybiegamy roześmianą gromadą prosto w jego promienie.

I znikamy.

Jak tamten czas.
Bezpowrotnie.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

13.12.1981


Dziecko pamięta inaczej...

----------------

W piwnicach naszego bloku była pralnia. Co kilkanaście dni mama zapisywała się na liście terminów wywieszonej na klatce schodowej, a później tata znosił z drugiego piętra ogromną Franię i zaczynało się...

Pranie to był cały ceremoniał. Wielki kocioł na gazowym palniku, unoszące się wokół kłęby pary i pływająca w wannie pościel...
Ileś godzin spędzonych zamiast w domu - w piwnicy i moje buszowanie wśród starych książek i gazet ułożonych karnie obok słoików z kompotami.

Tamtego dnia, już wieczorem, rodzice jak zwykle przy takiej okazji zarządzili mi kąpiel. Piwniczne okienko zasłonięto kocem, do wody wsypano „szyszkę” (rodzaj soli kąpielowej nazywany tak przeze mnie z racji kształtu szklanego opakowania) i jak po każdym praniu pozwolono wymoczyć się w wannie ile tylko chciałem. Po takim pluskaniu i dowleczeniu się na drugie piętro zasypiałem już w moment.
 
Nazajutrz, w niedzielny poranek jak co tydzień wyruszyłem w drogę do kościoła. Było mroźno, padał lekki śnieg, a na murach domów niepokojąco powiewały białe płachty papieru. Podszedłem do jednej z nich. „Obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego” — przeczytałem tytuł. Rozejrzałem się wokół. Jak okiem sięgnąć plakaty wisiały prawie na wszystkich budynkach. Co i rusz podchodził do nich ktoś i podobnie jak ja próbował zrozumieć, co tak naprawdę się stało. Ulica była pusta i cicha.

Szedłem powoli dobrze znaną droga, ale wszystko wydawało mi się już inne, groźne, obce. Bałem się, że to wojna, że lada moment zacznie się coś podobnego do filmów pokazywanych do znudzenia w telewizji — strzelanina, wybuchy, krzyki. Mimo, że zbliżałem się do kościoła postanowiłem nagle wracać biegiem do domu.

W każdą inną niedzielę z pewnością dostałbym lanie, ale tego dnia, gdy mama otworzyła mi drzwi usłyszałem tylko:
Dobrze, że jesteś. 


niedziela, 12 grudnia 2010

Rififi po sześćdziesiątce

Są takie miejsca, w których czas nie istnieje. Jednym z nich jest moja portiernia.

Proszę sobie wyobrazić brudnoszarą, niegdyś zapewne pomarańczową (!!!) boazerię, niesprawny od lat zegar, zaplombowaną gablotkę z kluczami do hal i budynków, które buldożery zamieniły w kupę gruzu dekadę temu i wiszące na ścianie „ważne numery telefonów” z Milicją Obywatelską na pierwszym miejscu…

Pełny oldskul.

I teraz w takiej scenerii dwóch (nie bójmy się tego słowa) cieciów na granicy rękoczynów, wałkujących podniesionym głosem kwestię „mieć czy być”. Zaśnieżoną nocą na peryferiach miasta i życia. O wpół do czwartej dokładnie! Niewiarygodne? Owszem, a jednak prawdziwe.

Zaczęło się od zwykłej rozmowy na temat układu dyżurów w święta i jego wpływu na nasze plany. Od słowa do słowa doszliśmy do sprawy jednego z kolegów, którego z przyczyn rodzinnych raczej Boże Narodzenie nie cieszy i wtedy mój współtowarzysz wyraził jakże odkrywczą myśl:
-A po co mu żona w święta albo dzieci? Żeby łazili za uszami? Tak ma chłop święty spokój. Kupi se wódeczkę, odpocznie, zje dobry obiad w restauracji…
-A może jemu nie o dobry obiad chodzi, ale o to, żeby mieć z kim usiąść przy tym stole, tak samo jak rok temu? – odpowiedziałem czując jak szybko rośnie mi ciśnienie.
-Co? Ty chyba życia  nie znasz! Jak ma kasę, to se znajdzie taką babkę na święta, że palce lizać i co mu po żonie? Lokal, rozumiesz… Dobre jedzonko…
-Ale to mu rodziny nie zastąpi!
-Rodzina! Coś ty taki dziwny? Pójdzie do lokalu, zabawi się albo wyjedzie na sylwestra do Paryża… Byłeś kiedy w Paryżu?
-Nie!
-No widzisz. Tak że nie ma co rozpaczać.
-Ale ja mówię o świętach, o rodzinie, o atmosferze, a nie o kasie!
-Ja też o świętach!
-Nie. O pieniądzach. A pieniądze to nie jest najważniejsza rzecz na świecie!
-Nie? A co niby?
-Ku…! – nie wytrzymałem – Co by mi było po świętach z kimś, kogo KUPIŁEM?
-A co ty pierd… – rozmówca wyraźnie się rozkręcił – Zabawi się, potańczy, napije i też ma święta.

I tak do oporu. Całości nie ma sensu cytować.

Zgadza się. Jestem idealistą, choć wcale nie nazwałbym tak sam siebie. Uważam, że pieniądze są ważne, są też środkiem do celu, którym może być lepsze życie i nie ma w tym niczego niestosownego, ale gdy stają się tylko celem, stają się też chorobą. Na taką chorobę cierpi przypuszczalnie ów pan, w którego towarzystwie przyszło mi spędzić ten dyżur.

Nie chciałbym, żeby ten post brzmiał jak donos, nie w tym rzecz, ale myśląc nad naszą nocną dyskusją przeanalizowałem rozmowy z pozostałymi kolegami z obiektu, na którym pracuję.  Jest nas razem jedenastu. Gdyby sprawa miała się tak, że nie dogaduję się z żadnym lub z większością, to uznałbym bez bicia, że wina jest po mojej stronie, ale skoro z dziesiątki wojuję tylko z jednym…

Jest w człowieku coś takiego, że gdy wierzy w coś, co jest dla niego ważne, a spotyka na swojej drodze kogoś myślącego radykalnie inaczej, to jakoś automatycznie i jego poglądy się „stroszą”, stają bliższe jakiemuś ekstremum. Podobnie było tej nocy chyba i z nami.

Pan, o którym tu wspominam przy dosłownie każdej okazji opowiada mi o swoich pieniądzach. We wszystkich konfiguracjach. O podwyżce w firmie, o waloryzacji emerytur, o cenach alkoholu, ubrań, wczasów itd. Nawet, gdy już nie wytrzymałem i grzecznie poprosiłem go o zmianę tematu pokazał mi swój złoty zegarek…

Wszystkie argumenty, jakie mam na taką wizję świata zabrzmiałyby tu bardziej staffowsko niż realistycznie, więc zachowam je tym razem dla siebie, ale przyznam się, że przestraszyłem się tego człowieka.

On wierzy w to, co mówi.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Godzina duchów

Religia w naszym kraju od wieków jest częścią polskości, jej spoiwem i dodatkową siłą. Tam gdzie polskość była w odwrocie, tam gdzie słabła, tam zawsze jej miejsce przejmował katolicyzm. Tak było pod zaborami, tak było podczas wojen, tak też z całą pewnością działo się pomiędzy 1944 a 1989 rokiem. Wiara połączyła się w tych trudnych czasach z patriotyzmem i pozwoliła mu przetrwać. Nikt trzeźwo myślący nie odważy się temu zaprzeczyć.

Ale gdy okres walki o wolność dobiegł końca i zaczęło się budowanie nowej Polski okazało się, że nie mamy przepisu na miejsce, jakie w niej zajmować miałby Kościół. Spory o ustawę aborcyjną, krzyże Świtonia w Oświęcimiu, mniej lub bardziej zawoalowana chęć wpływania hierarchów na politykę, to wszystko sprawiło, że doszliśmy do zdawałoby się niemożliwego – buntu przeciwko narzucaniu nam (znów) jedynie słusznych poglądów. To, co dla żołnierzy AK czy NSZ, bohaterów roku 56, 70, 76 i zwłaszcza 80 było nie do pomyślenia, dziś dla dwudziestokilkulatka jest czymś absolutnie normalnym. Kościół nie zawsze i nie we wszystkim ma rację, a już na pewno nawet mając ją, nie ma prawa komukolwiek jej narzucać.
Przynajmniej nie tam, gdzie dyskusja tyczy się spraw organizacyjnych państwa i różnorodnie rozumianej polityki bieżącej.

Od czasów przełomu 1989 roku postępuje zatem na naszych oczach erozja wiary, głównie zresztą tej wiary pisanej z małej litery, wiary w nieomylność ludzi w sutannach. O ile do czasu śmierci Jana Pawła II proces ten przebiegał w ukryciu i z oporami, o tyle później znacząco przyspieszył i przeniósł się na ocenę Kościoła, jako takiego.

Ta przemiana, jaka się dokonała w młodych ludziach i stopniowo dokonuje także w starszych, miała wpływ na pewną radykalizację drugiej strony, a może i obu stron jednocześnie. Wprowadzono stan wojenny w myśleniu i ocenianiu. Pewien jestem, że jak każdy radykalizm tak i ten do niczego dobrego nas Polaków nie doprowadzi.

Myślę o tym, ponieważ zdarzyło mi się wczoraj słuchać przez godzinę (a po kilku latach przerwy) Radia Maryja, a w nim dyskusji ze słuchaczami. I o ile wolno mi tak powiedzieć, przecierałem uszy ze zdumienia. 

Mężczyzna omawiający sprawę przegranej w wyborach na stanowisko prezydenta Warszawy Czesława Bieleckiego sugeruje, że należy zastanowić się nad celowością popierania przez PIS człowieka, który prawdopodobnie jest Żydem. OCZYWIŚCIE to według dzwoniącego MA ZNACZENIE.
Profesor J. R. Nowak odpowiada spokojnie (nikt słuchaczowi w trakcie długiej wypowiedzi nie przerywał), że może sprawa pochodzenia nie jest jednak najważniejsza, ale przecież Bielecki jako polityk ma inną wadę niezaprzeczalną, jest bowiem agnostykiem.

W kraju w którym 70 procent populacji nie zrozumie takiego słowa ciężko mi uznać agnostycyzm za wadę, ale niech tam, jestem tylko portierem. Słucham więc dalej.
A to dopiero początek.

Następny dzwoniący twierdzi, że pani Kluzik Rostkowska od początku wydawała mu się jakaś dziwna, a pan Poncyliusz inny. Tą opinią wpisuje się zresztą w wywody prof. Nowaka opisujące szczegółowo, kto z „rozłamowców”, kiedy i w jakich okolicznościach zachował się tak lub inaczej i mówił to lub tamto. Konkluzja jest jasna. „PIS oczyścił swoje szeregi z osób chwiejnych, niepewnych, nieskutecznych i szkodzących partii. Dobrze, że już ich tam nie ma. Od początku nie pasowali do reszty” .

Który to rok mamy w kalendarzu?
1953? 1976? 1981?
Nieważne.

Kolejny telefon. Tutaj dzwoniący przebija wszystkich oświadczając, że prezes Kaczyński jest jak Napoleon, którego też zawodzili czy wręcz zdradzali doradcy

Jeszcze kilka głosów w podobnym tonie. Oczyszczenie, kłopotliwe elementy, niepewni ludzie itp. Pan profesor oczywiście skwapliwie potwierdza to wszystko apelując przy tym do prawicy o zjednoczenie w imię patriotyzmu i polskości przeciwko (uwaga!) meksykanizacji Polski. (Say what?!)

Tym razem kobieta. Znów problem z prezydentem Warszawy. Bo ten Bielecki to z tą Łepkowską bez ślubu żyją, w konkubinacie! To przecież dla polskiego polityka absolutna dyskwalifikacja!

O 23:40 do studia dzwoni sam Dyrektor. Opowiada o swoich spotkaniach ze zwykłymi ludźmi i ich szczerej wierze. Już mam nadzieję, że będzie milej, gdy po chwili padają słowa pełne żalu do naukowców, którzy nie pracują z narodem w imię idei, nie angażują się jak powinni (?) i stoją tylko z boku czekając na zaszczyty.

A potem jest już tylko gorzej.

Na chwilę przed północą o. Rydzyk wzburzonym głosem mówi o 25 milionach Polaków zamordowanych przez Polaków po wprowadzeniu ustawy aborcyjnej, oraz dwóch setkach płodów, które (gdzieś, kiedyś - dodaje) zatkały kanały ściekowe

I o Bogu.

Zadaję sobie pytanie, po co Go do tego wszystkiego miesza...


---------------------------------------------------- 
Dla jasności. Uważam, że za obecną sytuację pomiędzy Kościołem, a społeczeństwem, za obecną ocenę Kościoła zwłaszcza, odpowiedzialne są obie strony. Tak jak nie jestem w stanie zaakceptować ofensywy absurdalnego dziś już fundamentalizmu, tak zawsze będę przeciwnikiem obrażania czy drwin z Wiary, papieża czy instytucji kościelnych.

sobota, 4 grudnia 2010

Most do Terabithii

Z mojego okna widać wiadukt. Na stokach jego grobli leży gruba śniegowa pierzyna przesłaniając i zrównując wszystko wokół w jedną mglistą, zimną całość pośrodku której pojawiają się nagle niebieskie poręcze.
Drogą która przechodzi górą suną w dzień i w nocy długie sznury aut. Od lat niezmienne w swym pędzie ponad moim światem.

Bo tu jest mój świat.

Pomiędzy filarami widać drzewa, a kilkaset metrów dalej dom w którym się wychowałem, całą krainę mojego dzieciństwa. To z tamtego okna z drewnianym płotkiem obserwowałem śpiące na pętli tramwaje, to za tamtymi brudnymi garażami toczyłem partyzanckie bitwy, to w tamtym sklepie kupowałem słodycze.
Dawno temu.

Patrząc z okna na groble pokryte śniegiem starałem się odczytać z niego ile jeszcze potrwa zima, kiedy przez białą nicość przecisną się pierwsze zielone źdźbła trawy, kiedy wreszcie w lśniącej balustradzie odbiją się promienie wiosennego ciepła.

Nigdy nie zastanawiałem się co jest za wiaduktem. Moje tu i teraz tam nie docierało i nawet nie czuło chyba takiej potrzeby. Wszystko co było wokół mnie zamykało się w ramach znanych podwórek, ulic i hałd. Dalej było niewiadome. Może wielki świat, może otchłań ciemności.

Dziś patrzę jak wtedy na drugą stronę. Z innego już miejsca, czasu, wieku i stanu świadomości. Teraz to mój dom jest TAM, a ja TUTAJ. Cichą spokojną podmiejską ulicą z rzadka przemknie spłoszony autobus, rzadziej przechodzień. Na górze jak wtedy pędzą samochody. Z pozoru nic się nie zmieniło, poza punktem widzenia.

Przeszedłem pod wiaduktem. Nieodgadnione stało się jasnym. Tajemnicze - prostym. Dziś wypatrując na horyzoncie CZEGOKOLWIEK, widzę tylko swój stary dom, dzieciństwo, podwórko i okna za którymi od dziesiątek już lat mieszkają obcy mi ludzie.

Przeszedłem pod wiaduktem. Nawet nie zauważyłem kiedy.

I nigdy nie spróbowałem się na niego wspiąć.


czwartek, 2 grudnia 2010

Boso, ale w ostrogach

Pewien mój znajomy, nazwijmy go X, zaopatrzył się był w buty. Rzecz w branży portierskiej niebagatelna dla budżetu, a więc także ważna w całokształcie życiorysu. Można powiedzieć nawet, że nie da się wobec tej kwestii przejść bez słowa, tym bardziej zresztą, gdy buty są dziurawe. Zbyt mocno i zbyt szybko niżby się tego można było spodziewać oceniając markę producenta oraz cenę wyżej wymienionych.

Jako że X pozytywnie odróżniając się tym od większości braci portierskiej nie daje sobie po głowie skakać (szczególnie w butach), wziął i zakup swój zareklamował. Wyreklamował znaczy. No oddał po prostu.

W swojej naiwności wydawało mu się że but dziurawy po czterech miesiącach od zakupu jest bezsprzecznie czymś nieplanowanym przez producenta, że o kliencie nie wspomnę i zwrot gotówki lub dostarczenie mu nowej pary będzie formalnością.

Taaa…

Sklep buty przyjął, zbadał i się wypowiedział.



Dalej jeszcze kilka mądrych zdań o braku należytej dbałości ze stony butoposiadacza oraz ogólne stwierdzenie absolutnej niewinności producenta tudzież sprzedawcy. Potwierdzone jego własną ekspertyzą. (sic!)

Uśmialiśmy się wczoraj do łez ze sformułowania o badaniu organoleptycznym, które jednak większości kojarzy się bardziej z konsumpcją niż po prostu z oględzinami, jak również z "powierzchni użytkowych" nadających się pod obuwie będące przedmiotem sporu (co zrobić na ulicy, gdyby okazało się, że puzzle są OK, ale asfalt już nie?), aż wreszcie po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że nonsensy tego świata należy zwalczać również nonsensami, czego wynikiem będzie list do centrali firmy z zapytaniem, jakież to powierzchnie certyfikowane są przez niego, a także od jakiego rozmiaru dziury (proszę wybaczyć wieloznaczność) producent poczuwa się już do odpowiedzialności.

X ma nadzieję, że nie potraktują go per noga...

niedziela, 28 listopada 2010

czwartek, 25 listopada 2010

Późne rokokoko

No więc tak. W zasadzie to podobno jestem kobietą. Trudno. Zdarza się w najlepszej rodzinie. Ale zacznijmy od początku.

Moja firma zorganizowała szkolenie z zakresu komunikacji międzyludzkiej i takich tam pokrewnych. Wszystko się zgadza. Pokrewny byłem już na pół godziny przed szkoleniem, kiedy to okazało się, że nagły atak śnieżycy zbiegł się z awarią czegoś, co nieco na wyrost nazywane jest właśnie komunikacją, pod postacią tramwaju.

W czasie gdy przymarzając do wiaty przystankowej na środku mojego miasta zbierałem z konieczności od wszelkich przemieszczających się w moim pobliżu osobników ulotki szkół językowych, tanich kredytów oraz odpierałem ataki gościa chcącego nie wiedzieć na jakiej podstawie zakupić ode mnie zegarek męski pozłacany, przemknęło mi przed oczami całe moje życie z naciskiem na ostatnie (?!) pół godziny w którym to kierując się swoim przerośniętym ego podjąłem decyzję nie(u)brania czapki.  Poczułem, że jeszcze chwila i ulegnę hibernacji. Nawet lektura czterdziestu dwóch egzemplarzy darmowej gazety, które (proszę wybaczyć) wcisnął mi gościu zajmujący się dystrybucją tejże, nie rozgrzała moich szarych komórek, najprawdopodobniej z racji dość dużych wolnych przestrzeni, jakie się między nimi znajdują, a na których istnienie niedwuznacznie wskazuje przebieg mojego ciwi.  

Dopiero nieznany mi  bliżej nieletni uczepiony mojej nogawki i drący się wniebogłosy: Mamo! Mamo! Bialy miedźwiedź! Zlub mi fotę! Plosem! przywrócił mi jako taki kontakt z rzeczywistością.  Spojrzałem przed siebie na tyle, na ile umożliwiała mi to burza śnieżna i wydałem okrzyk: Esss! który w mojej temperaturze oznaczał po prostu: Jest! Zobaczyłem go!

Był długi, czerwony, niedomyty i stał. Jak to tramwaj.

Pobiegłem odrywając w tak zwanym międzyczasie od swojej zelówki przymarzniętą płytę chodnikową i przy akompaniamencie krzyków nieletniego: Mamo! Ucieka! Scelaj! weszłem. Wiem, że mówi się wszedłem, ale nie na takim mrozie. A więc jak wyżej.

Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte podszedłem (podeszłem?) do ZUSowi ducha winnej staruszki i nie siląc się na elokwencję tudzież inne sformułowania niespotykane w tabloidach pokazałem swój ten, no, pasek z wypłaty. Ustąpiła mi miejsca bez słowa. Tramwaj ruszył.

Szkolenie było w Chorzowie, mieście w którym roku pańskiego 1987 spuszczono mi wpie… (przemówiono do rozumu) za podejrzenie kibicowania przeze mnie tamtejszej drużynie piłkarskiej. Czynu tego dokonali podówczas moi krajanie z Katowic, którzy jak ja przebywali tam przypadkowo. Jak to mówią, jak ktoś ma pecha to mu i Biedronce kasy nie starczy, ale ja nie o tym.

W trakcie burzy śnieżnej o której już mówiłem nastąpiło przesunięcie czasu, a dokładniej upłynęło cirka około mniej więcej w przybliżeniu pół godziny lub góra trzydzieści minut. Tym sposobem ja, mający ilość wiosen odwrotnie proporcjonalną do dochodów, a dochody do masy BMI stałem się znów uczniakiem pędzącym do szkoły jak za czasów ogólnie mówiąc odległych. Ale nic. Biegnę. Biegnę na tyle na ile można użyć tego słowa w stosunku do mojej osoby naturalnie, co w praktyce oznacza szybkość kulawego ślimaka przemieszczającego się po papierze ściernym i myślę (na tyle, na ile można użyć tego słowa itd.) co też powiem nauczycielce.

Z grubsza ustaliłem, że Talibowie zaatakowali tramwaj w okolicach Wesołego Miasteczka i zmusili nas do wypełniania deklaracji członkowskich PIS-u i to na mrozie. Stąd sytuacja jak widać na załączonym obrazku. Koszmar z ulicy Wiązów, że zacytuję moją położną.

Tak więc plan był. Obiekt zlokalizowałem. Drzwi otworzyłem.
I miałem reset. (Nie, nie chodzi o to że coś zjadłem niedobrego)
Przede mną, oprócz stada cieciów, jak się w kręgach środowiskowych określa pracowników ochrony, stała ONA.

Pani wykładowczyni.

Uuuuaaaaaa...

Padłem (buty mam śliskie).
Powstałem.
Usiadłem.
Oniemiałem.

Bo oto, o czym przecież marzy każdy od lat ośmiu do osiemdziesięciu ośmiu dowiedzieć mieliśmy się czym różni się kobieta od mężczyzny.
Wyjąłem inhalator.

Mózgiem.

Schowałem.

Say what?!

Mózgiem. W skrócie okazuje się, że różnią się mózgiem i od razu uprzedzam, że moja prywatna teoria głosząca iż jedno z nich organu tego nie posiada wzięła nomen omen w łeb.
Okazuje się, że mózg mają wszyscy.
Przyznaję, że sporo to wniosło nowego do opinii o moich kolegach, których zwierzeń słuchając mógłbym podejrzewać o wiele różnych organów nietypowych, ale akurat z mózgiem jakby mało spokrewnionych…

Dalej.

Zrobiliśmy sobie test. Nie żeby coś, skąd. Psychologiczny.
Okazało się, że w 70% procentach jestem babeczką.
Ale mało tego, jak mówi mój szwagier po drugiej butelce, nie dość, że sam jestem kobitą, to jeszcze jaką, skoro jedyna autentyczna otrzymała wynik 50/50!? A samiec alfa był jeden na dwudziestu chłopa (?), przy czym i tak go zdyskwalifikowali, bo to gościu od cateringu był, tylko struł się sałatką i został z poprzedniego szkolenia.

Apropoz.
Był catering, a jakże. Podano kotlet.
Jak już zgiełk bitewny ucichł i obandażowano rannych okazało się, że kotletów jest więcej niż jeden, co znacząco uspokoiło atmosferę. Były też ziemniaczki, buraczki i kawa z herbatą (osobno). Ten aspekt szkolenia, obok dołeczków pani prowadzącej podobał mi się najbardziej.

Na koniec (to znaczy do ręki, ale tak się pisze) dostałem dyplom. Drugi w moim życiu po tym z wilkiem i zającem za ukończenie przedszkola w czwartym podejściu.

No i siedzi mi teraz w głowie te 30 procent.
GDZIE ONO JEST?

Zastanowię się nad tym jak się umaluję. Całuski!

;)

środa, 24 listopada 2010

Tap Madl czyli teoria względności

Otrzymałem kilka dni temu maila, w którym znajomy najwidoczniej liczący się z moją opinią pytał czy mogę polecić mu jakiegoś wartościowego, przyzwoitego polityka zasługującego na głos w niedzielnych wyborach.  Takie proste pytanie, a przyznam, że zbaraniałem. Bo kto to jest wartościowy polityk? A raczej jak ową wartościowość klasyfikować?

Ma mieć znane nazwisko czy może lepiej duże doświadczenie? Powinien być bardziej zachowawczy czy z lekka rewolucyjny? Tak zwany rzetelny fachowiec czy raczej pasjonat amator? Z już dokonaniami czy tylko dopiero z zamierzeniami?

Zbiegło się to moje zbaranienie z innym jeszcze człowiekiem i inną kwestią. W dość burzliwej momentami dyskusji z pewnym emerytem na tematy różne, usłyszałem w pewnym momencie stwierdzenie: "Pokaż mi swój portfel, a powiem ci, kim jesteś", które miało w zamyśle autora znaczyć „oceniam człowieka po jego zaradności”.
Początkowo pomyślałem: słusznie, ale po chwili naszły mnie wątpliwości. Czy zaradność jest, a raczej czy może być wprost przekładana na stan czyjegoś konta? Czyż nie istnieją bogaci niezaradni i zaradni z tysiącem na wypłatę? Czy wreszcie można samym tylko kryterium zaradności mierzyć de facto wartość ogólną danego człowieka?

Łącząc zaś słowa obu wymienionych wcześniej panów: Jak się ma owa zaradność (z naciskiem na zaradność finansowo gospodarczą) do wartości polityka właśnie? Czym my, wyborcy mamy się kierować oddając na niego swój głos? Ha! I jeszcze: czy oceniać można ich tak samo jak oceniamy „zwykłych” ludzi wokół czy też jest to kategoria zupełnie inna? Jak to wszystko jeść żeby nie stanęło nam (po wyborach) w gardle?

Cóż, pozwolę sobie tutaj na małą dygresję. Dzieci oceniają działania dorosłych najczęściej, jako absolutnie przemyślane, pewne, skuteczne i jednorodne. Dorośli też.
By tak chcieli.
Ale to niemożliwe.
Czasem ciesząc się z jednego sukcesu popełniamy przy jego okazji sto błędów, z których części nigdy zapewne nawet nie dostrzeżemy. Nie ma więc decyzji ani tym bardziej ludzi stuprocentowo pewnych. Koniec dygresji.

A zatem polityk. Jaki ma być? Jaki powinien być?

Nijaki.

Każda ocena polegająca na kwestiach, o których powyżej wspominam będzie zawsze mniej lub bardziej chybiona, będzie też mocniej lub słabiej zaburzona wpływem mediów, propagandy partyjnej czy nawet ocenami innych ludzi. Przez to do prawdy przebić się nie zdołamy, a nawet gdybyśmy to zrobili to i tak prawda bez tego brudu wokół również będzie nieprawdziwa (sic!), bo przecież sztucznie oczyszczona. 

Spoglądam na stronę promującą pewnego człowieka, który na haśle „pokaż mi swój portfel, a powiem ci, kim jesteś” mógłby z miejsca awansować na czołówki rankingów, gdyby od tego tylko bycie tam było zależne.
A zatem jest zaradny.
Jest też niewątpliwie wykształcony, ułożony, ustawiony, doświadczony, przystojny, elokwentny, młody, dynamiczny i skuteczny.

Ma tylko jeden minus.

Dla mnie i według mnie przynajmniej.
Rok temu w pięć minut po tym jak się poznaliśmy proponował mi pracę na czarno, współudział w wyłudzeniu nienależnej mu dotacji z PUP, a po kilkunastu dniach ustami swojej sekretarki twierdził, że za cztery godziny mojej pracy na próbę (?) nie musi mi płacić. Zapłacił po miesiącu, gdy zagroziłem mu sądem. I co? I pstro. O tym wiem ja, wie on, wie PIP (świetny tekst godny Monthy Pythona ze zdaniem „nie znaleziono dokumentów potwierdzających pana nielegalne zatrudnienie”) i parę jeszcze osób i instytucji, których nazw tutaj nie wymienię, bo nie w tym rzecz.

Jak to wszystko co zrobił i robi  dobrego ma się do tego o czym wiem i czego doświadczyłem ja? Czego jest w nim więcej?

Powie ktoś, to przykre, ale zapomnij o tym, takie już jest życie. Płacą nam pod stołem, z drugiej umowy, z drugiej firmy itp. Podpisujemy szkolenia, których nie ma, regulaminy, których nie czytaliśmy albo dniówki, które spędziliśmy gdziekolwiek, ale na pewno nie w pracy.
Przecież głupcem w powszechnym mniemaniu nie jest ten, kto to wszystko robi lub nas do tego zmusza, a ten, kto tak jak ja na przykład uważa to za draństwo.

Więc czego chcemy od polityków?
Czego od nich oczekujemy?
Czy dajmy na to portier, który dwie trzecie nocki przesypia na biurku albo ekspedientka oszukująca na wadze mają prawo oczekiwać uczciwości tych wyżej?
Czy…
Po co mnożyć przykłady?
Jesteśmy lepsi? W przeważającej masie – nie. Uczciwsi? Rzadko. A więc może zaradni?
A jeśli tak, to ile warta jest ta nasza zaradność? Znów, w kategoriach moralności także. No ile?

Nie znam partii ani polityka, którego mógłbym z pełnym przekonaniem polecić mojemu znajomemu. Nie dlatego nawet iżbym w swej zgorzkniałości sądził, że wszyscy są źli, o nie. Dlatego raczej, że kierując się osądem czynów, zapomniałbym o charakterach, a kierując charakterami – o czynach. Pomieszać mógłbym skale, czasy, plusy, minusy oraz znaki zapytania. Dlatego wreszcie, że „moja” i „jego” przyzwoitość mogą w praktyce oznaczać krzyżyki przy zupełnie różnych nazwiskach.

Zgodnych z tym, co sami dla siebie uznamy za życiowe priorytety.

wtorek, 23 listopada 2010

Proza życia

Człowiek, że pozwolę sobie tutaj na takie nadużycie semantyczne wobec swojej osoby, rzuca zaspanym okiem na aukcję z fotką pewnej ładnej pani, która ma problem...



...i już wydaje się mu, że rozwiązanie jest (nieletni wybaczą) w zasięgu jego ręki, gdy oto bezwględna proza życia sprowadza go na twardy grunt. :)


wtorek, 16 listopada 2010

Demotyportier 6


Copyright by Portier 2010
(Pierwszy obrazek "podrasowany tekstowo" z pomocą jednej z Czytelniczek )

piątek, 12 listopada 2010

Ad vocem

W odpowiedzi (po części) na jeden z komentarzy.
----------

Zapadło mi w pamięć jedno z wielu haseł, jakimi w czasach PRL karmiono nasze oczy na wiaduktach i fasadach budynków nie tylko w dniu świąt państwowych.

Patriotyzm najpełniej wyraża się w czynach.

Nic dodać, nic ująć. Racja.

Pytanie brzmi oczywiście, czym w ogóle jest patriotyzm w zjednoczonej Europie Anno Domini 2010, a w Polsce w szczególności, bo z pewnością sporo różni go od tego z lat 80 ubiegłego stulecia, że już o czasach wojenno bohaterskich nie wspomnę.
Ktoś kiedyś napisał, że współczesny patriotyzm to płacenie podatków i jakkolwiek brzmi to zbyt pragmatycznie jak na moje ucho, to jednak coś w tym jest. Napisałem w poprzednim poście, że dziś bycie patriotą to po prostu bycie uczciwym człowiekiem, a zatem także kimś otwartym na innych, gotowym do niesienia pomocy słabszym, lojalnym wobec państwa i stosującym się do jego przepisów. Podatkowych również.

Że to mało medialne? Och, Boże! Dziękujmy każdego dnia, że tak mało medialne wyzwania przed nami! Że nie musimy walczyć z wrogiem, ginąć na barykadach, być bitymi i znieważanymi! Że nie musimy tych wielkich i pięknych słów o sztandarach, krwi i honorze wcielać w czyn za pomocą trotylu, karabinów i czołgów. Że taki zwyczajny staje się nasz świat.
Tego wszystkiego nie mogli najczęściej uniknąć nasi przodkowie, a przecież możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać, że nie każdy z nich miał duszę majora Hubala.
Oni walczyli o ten spokój, który tak nas dziś mierzi!

Czy oddałbym życie za Polskę? Tak! Oczywiście. Mimo tego, co mam (niewiele), mimo tego, co jeszcze mogę osiągnąć (jeszcze mniej) i nie zawracając sobie głowy, dlaczego zarabiam miesięcznie tyle, ile inni wydają na paliwo. Te sprawy nie mają znaczenia gdyby chodziło o mój kraj. Pamiętając o wszystkich złych i głupich ludziach, przepisach i sytuacjach, nie pozwalając sobie na zapomnienie o wszystkim, na co nigdy nie będę mógł sobie pozwolić, ale stawiając to zawsze NIŻEJ niż Polskę, powtarzam, nie wahałbym się chwili.

Ale nie muszę dziś tego robić. A zatem chcąc być patriotą nie potrzebuję ani munduru, ani karabinu, ani nawet sztandaru podartego kulami.
Wystarczy, z całą pewnością wystarczy, jeśli będę żył dla Polski i cieszył się, że nie muszę dla niej umierać.

A zatem co? Chodzić do pracy, nie narzekać na nic, kochać rząd i parlament, brać komunię co tydzień i mieć obrazek z papieżem nad łóżkiem?
Nie.
Nie, jeśli nie chcę.

Właśnie urokiem naszych czasów jest to, że nikomu nie narzucają ram, w których musiałby układać swój los. Nasza dojrzałość obywatelska i nasz patriotyzm objawić się powinny w tym, abyśmy sami zadbali o swój kawałek Polski.  Każdego dnia i w każdej nawet najbardziej błahej sprawie. Abyśmy byli jej ambasadorami, jej częścią, abyśmy sami podnosili jej standard kultury, jakości, wydajności, uczciwości i wszystkiego tego, co w efekcie sprawia, że życie jest łatwiejsze, że „ten kraj” da się lubić. Sprzężenie zwrotne zrobi resztę.

Stałem kiedyś na przystanku vis a vis którego grupka pijaczków wyraźnie szukała zaczepki. W pewnym momencie, gdy nikt nie reagował na ich pokrzykiwania, a także zapewne z radości, że nadjechał autobus wyrzucili na drogę kubeł pełen śmieci.
To było południe, ruchliwa ulica, sporo ludzi po obu stronach i… nic. Nikt nawet słowem się nie odezwał. Ludzie stali, auta jeździły, psy obsikiwały żywopłot, a na środku jezdni leżał rozwalony ciężki metalowy kosz pełen odpadków.

Postawiłem na chodniku dwie torby, jakie wtedy niosłem i wszedłem na drogę. Podniosłem ten kubeł, załadowałem do niego śmieci i najzwyczajniej w świecie ułożyłem go na swoim miejscu. Tłumek milczał, ale wszyscy gapili się na mnie jak na UFO. Przyznaję, że do tego momentu czułem się autentycznie dumny, ale to uczucie szybko zniknęło.

Gdy już wróciłem na „swój” przystanek podszedł do mnie starszy pan, wyciągnął dłoń i powiedział: Gratuluję! Jest pan dobrym człowiekiem!
W jednej sekundzie cała moja duma zamieniła się w zmieszanie absolutne. Przecież ja nic nie zrobiłem!

I co? Ano jak widać sprzężenie zwrotne zadziałało. Za mój dobry ruch, ktoś dał mi swój. Większy. To naprawdę bardzo łatwe. A cóż to ma wspólnego z patriotyzmem? Wszystko!

Skoro to mój kraj, to i moja ulica.

Zawsze tak działam. Rozbita szyba na przystanku? Dzwonię do PKM-u. Włamanie do sklepu czy samochodu w okolicy? Dzwonię na policję. Przedstawiam się, podaję namiary. To przecież mój kraj! Ale tak samo jak bez wahania pomagam komuś albo interweniuję w jakiejś wspólnej sprawie tak i piszę donos (podpisany rzecz jasna) na pracodawcę, który chce mnie oszukać lub już oszukuje, zwracam nieświeży towar w sklepie, domagam się wyjaśnień tam, gdzie uważam, że ktokolwiek gra ze mną nie fair. Jestem, próbuję być, chcę być aktywnym obywatelem. Interesuję się sprawami swojej dzielnicy, miasta i kraju. Wymagam, owszem, ale i na miarę swoich możliwości daję. Płacę podatki, chodzę na wybory, kasuję bilety i mam legalnego windowsa ;)

Każdy punkt po swojej stronie powinienem mieć OK., żeby potem móc mieć obiekcje do innych. I dla jasności to OK. nie znaczy przecież „super”, znaczy tylko „uczciwie, zgodnie z zasadami”. Praca? Tak, w pracy też mogę być patriotą. Dobrym człowiekiem. Myślę, że nikt, kto spotkał „Portiera” w realnym świecie i poprosił go o pomoc, nigdy nie został odesłany z kwitkiem w żadnym znaczeniu tego słowa.

To też mój mały patriotyzm. Jeśli spotka się z Twoim i Jej/Jego to do lepszej, naszej Polski będzie o krok bliżej.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.