Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 11 marca 2015

Uroki naTułyzmu

NaTułyzm, czyli wycieczka przez górę Tuł, gdyby ktoś poczuł się zgorszony ;))
 
---
Trasa, o której dzisiaj opowiem, to propozycja szczególna. Z jednej strony długa, obfitująca w zróżnicowane i nietuzinkowe w swojej atrakcyjności widoki, z drugiej nieco już zapomniana, przez wielu lekceważona lub wręcz odradzana, jako nudna. Jaka jest naprawdę? Cóż, jeżeli zagryziemy zęby i zniesiemy jakoś faktycznie dość podły odcinek asfaltowy w środku, reszta przed i za nim wynagrodzi nam to w dwójnasób. Myślę, że warto spróbować.

 
WYCIECZKA DWUDZIESTA TRZECIA
9 października 2014
GOLESZÓW – POLANA STOKŁOSICA


W słoneczny październikowy poranek wysiadamy z Agatą na sympatycznej stacyjce w Goleszowie, by stąd ruszyć najdłuższym chyba z możliwych szlakiem na Wielką Czantorię. Po nieodzownym na starcie każdej wycieczki przekopaniu plecaków (gdzie znowu te baterie?!), przegryzieniu czegoś słodkiego oraz przyjrzeniu się wnętrzu budynku przez wszystkie możliwe okienka tudzież inne otwory meldujemy się pod słupkiem z drogowskazami punktualnie o 7:55


Według opisu z tabliczki trasa zająć powinna nam cztery godziny, ale proszę nie brać tego zbyt serio. Jedynym sposobem zmieszczenia się w takim czasie jest dogadanie się z kimś, kto ewentualnie puści za nami złego psa. Albo może bardziej niedogadanie. Wówczas istotnie możemy mieć nawet trudności z wyhamowaniem na szczycie. We wszystkich innych przypadkach dołóżmy sobie jeszcze zależnie od naszej kondycji, pory roku i typu charakteru (niektóre widoki rozanielają na dłużej) od pół do całej godziny, aby przy spojrzeniu na zegarek u końca marszu nie nabawić się depresji, co w górach stanowiłoby jednak swego rodzaju faux pas 

A teraz, proszę bardzo, odwracamy się tylną częścią ciała do dworca (zupełnie jak PKP zrobiło to względem nas zamykając go na cztery spusty) i ruszamy drogą pośród pól kukurydzianych w stronę miasteczka. Nie od rzeczy będzie tu zauważyć, że niejaki Nikita Chruszczow gdyby żył, co mu się od prawie półwiecza nie zdarzyło, byłby zachwycony. Jego ulubiona roślina porasta tu ogromne pola i przyjemnie mruczy na wietrze, jak gdyby kołysząc się chyliła czoła przed trudem chłopów i robotników.  Albo coś w tym guście. W każdym razie robi wrażenie.

My zaś dla odmiany robiąc pierwszy zakręt, po kilku minutach marszu docieramy do małego, cichego skrzyżowania, na którym odbijamy w prawo z ulicy Dworcowej w Wolności i nią podążając napotykamy znów linię kolejową skręcającą tędy do Ustronia. Jak opowiadałem Państwu poprzednim razem przebieg torów został jeszcze w XIX wieku podporządkowany potrzebom przemysłu czy też może bardziej oszczędnościom związanym z wszystkim tym, co go nie dotyczyło. Stąd i stacja w Goleszowie znajduje się przed czy jak kto woli poza, a nie w samym miasteczku.

Po przejściu rozwidlenia (w prawo ulica Ławki – my w lewo) wkraczamy pomiędzy gęściejsze tu już zabudowania. Agata trzaska z zapamiętaniem zdjęcia dokumentując w szczerym zachwycie to rozpadające się stare chałupy, to znów nietypowe rośliny czy ozdoby ogrodowe, a ja obojętnie z miną starego trapera, co to z niejednej czekolady rodzynki wydłubywał spokojnie przemieszczam się za nią. Plus minus dziesięć razy z jednej na drugą stronę drogi…
-A widziałeś to?!
-Uhmm…

Przed nami znów skrzyżowanie, za którym widać już bardzo ładny i warty odwiedzenia kościół pw. św. Michała Archanioła powstały w 1914 roku. Tutaj szlak skręca w prawo, tuż za siedzibą miejscowej straży pożarnej, w ulicę 1 Maja. Mijamy Urząd Gminy (kolejny interesujący architektonicznie obiekt na trasie!), kilka sklepów, i docieramy do Cieszyńskiej, którą kierujemy się w lewo obok dawnej przychodni zakładowej goleszowskiej cementowni. Najbardziej miejski odcinek naszej wycieczki zbliża się tym samym powoli do końca. Przechodzimy wreszcie, ciągle idąc na wprost, w spokojną Grabową, z niej w Jasną i lekko pod górkę docieramy do jeziora Ton. Kto poczuł się już zmęczony, może w tym miejscu zejść. Nie, nie, bez obaw, zejść ze szlaku i to także tylko chwilowo - schodkami w dół ku pięknemu jezioru ukrytemu w dolince. Mamy tu ławki, ścieżkę spacerową i poczucie obcowania z prawdziwą naturą. Złudne nieco, gdy się zważy, że jezioro jest sztuczne, znajduje się w dawnym wyrobisku, a dodatkowo jego nazwa zapewne przez słowiańską romantyczność autorów map i przewodników często zmieniana na Toń (głębię, topiel) brzmi jednak stanowczo Ton i pochodzi od niemieckiego określenia… gliny, czyli romantyzmu ma w sobie tyle, ile nie przymierzając pikielhauba albo inny panzerfaust. Niemniej jednak, gdy się o tym wszystkim nie myśli widok jest naprawdę czarujący…


Po kilku minutach odpoczynku ruszamy w dalszą drogę ulicą Nad Tonem, czyli patrząc od strony miasteczka z Jasnej w prawo. Piszę o tym tak dokładnie, ponieważ rok temu oznaczenie szlaku na odbojnicy drogi tuż przy schodkach zmyliło mnie nieco i bezskutecznie szukałem dalszego ciągu ścieżki raczej w dole, nad wodą.

Trasa kreśli teraz łuk w lewo i zagłębia się w las, po chwili mijając skocznię narciarską i dojście do tarasu widokowego nad (w dosłownym tego słowa znaczeniu - czyli wysoko) jeziorem. Idziemy odtąd już wznoszącą się ulicą Olimpijską, ale na Grabową niedługo wrócimy, dokładnie na kolejnym rozwidleniu. No właśnie. Grabowa po raz drugi, skręt w prawo i oto zza drzew wyłania się Hubertówka - sympatyczna siedziba miejscowego koła łowieckiego. Proszę jednak nie schodzić tu na szerszą i wyraźniejszą dróżkę w stronę samego budynku, to nie to, szlak nadal wiedzie prosto i prowadzi dalej groblami, po których niegdyś kursowała przemysłowa wąskotorówka.


Tuż za niewielką polaną otacza nas nagle gęsta ciemna zieleń wysokich drzew i absolutna cisza. Wąskie, momentami pozarastane ścieżki, strome skarpy, po lewej nawet w pewnym momencie ponad dwudziestometrowa przepaść kolejnego wyrobiska. Warto doń – ostrożnie – zajrzeć. Jest to rzadka okazja do zobaczenia praktycznie pod swoimi stopami wierzchołków drzew! Przeciętnie obyty turysta znajdując się tutaj (Jasieniowa – 520 m n.p.m.) przekonany jest, że oto zaczęły się góry. Ale niestety, to tylko przygrywka. Po ponad godzinie od Tonu szlak zaczyna się obniżać zwracając w prawo i doprowadza nas obok tajemniczych zrujnowanych domków do drogi pomiędzy Dzięgielowem a Cisownicą. To właśnie największy minus opisywanej trasy. Można tu co prawda idąc asfaltem w prawo odwiedzić XV wieczny dzięgielowski zamek, ale oznacza to dalsze wydłużenie wycieczki i bez tego długodystansowej. Jeżeli jednak ktoś się czuje na siłach – dlaczego nie?

My skręcamy w lewo.


Sama droga jest typowa dla regionu. Wiedzie lasem, miewa naprawdę interesujące widokowo miejsca, ale jednak jest drogą, do tego zadymianą czasem przez olbrzymie ciężarówki transportujące urobek z kamieniołomów. Po wędrówce pełnymi uroku stokami Jasieniowej stanowi to spory dysonans estetyczny, który jednak trzeba znieść życząc PTTK olśnienia i zmiany kiedyś przebiegu tego odcinka. Można także życzyć paru innych, gorszych rzeczy, zależnie od natężenia ruchu i zapylenia okolicy w danym dniu.

Dochodząc do rozwidlenia kierujemy się prawą odnogą w ulicę Turystyczną i tak docieramy do kamieniołomów w Lesznej Górnej. Obiekt to na swój sposób ciekawy, warty może sfotografowania, ale jednak też mocno irytujący swoją obecnością (uwaga na godziny odstrzału!), podobnie zresztą jak „włóczący się” turyści drażniący są zapewne dla kierowców ciężarówek i samej obsługi zakładu. Wszyscy na wszystkich patrzą więc raczej krzywo, ale cóż począć, we didn't start the fire* jakby to zaśpiewał Billy Joel. Na szczęście jednak odcinek stricte przemysłowy nie trwa długo. Idąc na wprost obok głównej bramy skręcamy mostkiem przy budynku dyrekcji w lewo i znów wchodzimy w las. Koniec, kropka. Po wszystkim. Teraz będzie tylko lepiej. Uff…

Niektórzy autorzy sugerują darowanie sobie Jasieniowej i rozpoczęcie marszu od Dzięgielowa, dokąd można dojechać autobusem np. z Cieszyna, ale proszę zwrócić uwagę, że najgorszego odcinka i tak się tym sposobem nie ominie, a za to straci się wspomnianą Jasieniową i jezioro w Goleszowie. Moim zdaniem nie warto robić takiej oszczędności.

Zbliżamy się teraz do dawnego schroniska „Pod Tułem”, które jednak spokojnie możemy wykreślić sobie z planu, jako że od 2006 roku jest już tylko prywatną restauracją i nawet antyreklamuje się („restauracja nie pełni funkcji schroniska!”) stosownymi plakietkami na słupkach szlakowych. Gdy zatem zobaczymy przed sobą ów przybytek nie marnujmy nań czasu, tylko skręćmy od razu w drogę odchodzącą z naszej w prawo, a niedługo potem z niej także w prawo w wąziutką ścieżkę schodzącą stromo ku potokowi Łabańskiemu. Wzdłuż niego teraz skierujemy się w lewo, a potem odbijemy łagodnie pod górę. Oznakowanie szlaku jest tu dość słabe, stąd ten może nieco irytujący bardziej szczegółowy opis z mojej strony, ale na pocieszenie dodam, że ścieżka jest dość wyraźna i raczej trudno ją zgubić.

Powtórzę też w tym miejscu słowa, które Agata usłyszała ode mnie kilka a może i kilkanaście razy. Czekaj jeszcze chwilkę, zaraz zobaczysz, że warto było! Poczekajcie i Państwo a nie pożałujecie! Szlak wspina się teraz starym lasem trawersując zbocza Tułu (621 m n.p.m.) i daje możliwość przyjrzenia się imponującym zwłaszcza jak na tak małą górę stokom po lewej. Grube pnie drzew, mech, zarośla, prawie jak na Baraniej Górze. Na pewno podobnie w każdym razie. I oto wychodzimy na łąkę. Ach, łąka! To nie jakaś tam zwykła łąka. To ogromna, przeogromna połać rozgrzanej słońcem zieleni z dodatkowo jeszcze przepięknymi widokami po prawej. Po lewej zaś wita nas szczyt Tułu, zwanego niegdyś „górą storczyków” z racji wielkich ilości wszelakiego kwiecia i do dziś istniejącego, choć w zmniejszonej formie siedmiohektarowego użytku ekologicznego „Góra Tuł”. To właśnie w jego stronę skręca szlak lekko się jeszcze wznosząc.

I tutaj spotyka nas niespodzianka. Najpierw irytująca. Obok krawędzi lasu napotykamy tablicę informacyjną, wyłamaną, czy też niezamontowaną gdzieś ze zdjęciem… owiec na hali i informacją jak to tam kiedyś w górach bywało. Parskamy śmiechem i zgodnie stwierdzamy, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo na turystę czekać będą QR kody i prezentacje audiowizualne zamiast prawdziwych widoków i wtedy…
Wtedy szczęki nam opadają…
Na przeciwległym krańcu łąki pojawiają się szare punkciki. Jest ich coraz więcej i więcej i nieustannie zbliżają się w naszą stronę. Wygląda to plus minus tak, jakbyśmy piętnastego lipca roku wiadomego trafili przez pomyłkę na pola Grunwaldu…
Owce! Morze owiec. Owce morza (po włoskiemu: futro di mare, ha ha ha).



Stoimy jak urzeczeni wpatrując się przez dłuższą chwilę w tą puchatą masę nacierającą w naszym kierunku. Coraz rzadszy to już przecież a nieodmiennie rozbrajający widok. Byle tylko nie zacząć ich liczyć, bo nici z wycieczki, a od spania na trawie można się nabawić reumatyzmu!

Definitywnie już „zdezynfekowani emocjonalnie” po przykrych wspomnieniach z Lesznej Górnej wkraczamy z uśmiechem na polną drogę dochodzącą tu z lewej i nią podziwiając panoramę wolno dochodzimy do samotnego gospodarstwa. Przed nim zaś napotykamy kolejne stadko, tym razem identycznych kropka w kropkę czarnobiałych kotków. Jest ich bodajże sześć, jeśli nie więcej i właśnie w towarzystwie swojej mamy wyległy na słoneczko nic sobie nie robiąc z oszczekującego cały świat psa tuż za stodołą. Widoki sielsko anielskie po prostu.

Jak wspominałem szlak czarny aż do Małej Czantorii jest raczej rzadko uczęszczany, a szkoda, bo plenery tu są jednak mocno odmienne od typowych w Beskidzie Śląskim. Malutkie zupełnie góry wydają się bardziej puchate, mają też łagodniejsze kształty. Do tego rozciągają się między nimi wspaniałe czyściutkie łąki wyglądające prawie jak dywany. A jeśli dodać okoliczne krowy, owce, konie, koty i psy otrzymamy bajkową przestrzeń, której opisać nie sposób, a zobaczyć warto.



Postanawiamy zauroczeni tym wszystkim przysiąść sobie teraz na polance otoczonej szumiącym lasem na zboczach Tułu i zjeść śniadanie. Na zegarkach już jedenasta, a zatem minęły trzy godziny z czterech, jakie nam ktoś dowcipny wyliczył na dojście. Powinniśmy być teraz na Małej Czantorii, bo stamtąd właśnie jest do Wielkiej godzina drogi, ale jesteśmy tu i tak jest dobrze. A kanapki jakie pyszne!

Rozglądamy się wokół i nagle dociera do mnie, że nie powiedziałem Agacie, że cel i to dopiero pośredni naszego marszu to akurat toto na wprost – największe co widać…
-Yyy… A ty wiesz, gdzie teraz idziemy?
-Nie.
-No ale mapa, no… w ogóle. Wiesz, która to Czantoria, prawda?
-Nie wiem. Tamta?
-Nie da się ukryć…
-O Dżizas…


Pamiętam swoje zeszłoroczne pierwsze wrażenie z identycznej jak powyższa konstatacji. „Jeżeli to jest MAŁA, to jak wygląda WIELKA???”
Spokojnie, wielka jest większa, ale przecież podchodzimy na nią jakby z ósmego piętra iść na dziesiąte, czyli nie ma co panikować. Natomiast co do Małej…
Ale nie uprzedzajmy faktów.

Około jedenastej trzydzieści najedzeni i wypoczęci ruszamy dalej. Polna droga schodzi teraz lekko i zmienia się w asfaltową, którą ogromnym łukiem w lewo łagodnie kierujemy się ku Czantorii. Cały czas towarzyszą nam rozległe pastwiska, letnie zupełnie kolory i temperatura. Jak na razie jest spacerowo. Po prostu spacerowo.


Wreszcie napotykamy pierwszy od centrum Goleszowa słupek z drogowskazami. Skręcamy przy nim w prawo znów wchodząc w las. Szlakiem żółtym można stąd dojść w kwadrans do przejścia granicznego w Nydku, my jednak trzymając się koloru czarnego rozpoczynamy właśnie mozolne podejście na Małą Czantorię, czyli, uprzedzam uczciwie, najtrudniejszy i najbardziej tym samym męczący odcinek. Zaczyna się on płasko przez chwilę wiodąc typowym lasem, ale po kilku minutach wchodzimy jakby w inną rzeczywistość. Znikają wysokie trawy i krzaki, a drzewa stają się proste niczym świece i sięgające prawie nieba. Dziwne to uczucie, gdy się tak idzie lasem przez który widać wszystko na przestrzał a jednocześnie baaardzo wysoko ponad głową ma dach z gałęzi i liści.

Ścieżka skręca tu nagle w lewo i… znika. Strome i kamieniste podejście jest jakby wizualnie rozmyte. Idziemy po prostu do góry którędy kto chce byle mając w zasięgu wzroku znaki. Jest ciężko. Na tyle ciężko, że Agata mimo swoich uprzedzeń co do takich specyfików podpija mój napój niby to energetyzujący w pełnym przekonaniu, że… doda jej skrzydeł. Efekty są jednak, powiedzmy to sobie szczerze, raczej skromne. Na szczęście jednak ktoś dobry i mądry wpadł na pomysł zainstalowania dokładnie w połowie podejścia ławek, na których… nie, nie siadamy, NA KTÓRE PADAMY i udajemy, że tak właśnie mieliśmy w planie. Po kilkunastu minutach z umiarkowanym entuzjazmem zbieramy się w dalszą drogę. Szlak znów zwęża się do typowej ścieżki i serpentyną doprowadza nas najpierw do zetknięcia z kolorem żółtym z Ustronia a chwilę później do szczytu. Hurra!!!

Na ostatnich metrach nastrój niespodziewanie poprawia nam pan maszerujący żwawo w dół z miną pożeracza szlaków, który jednak po minięciu nas o kilkanaście metrów szybko zawraca i zażenowany nieco stwierdza: Musiałem gdzieś coś przegapić, to nie tutaj…

I niech to będzie argument dla wszystkich niepewnych swoich sił, ekwipunku czy orientacji. Mylą się, męczą i wkurzają nawet najlepsi. Nie ma się co przejmować jeśli coś nam nie wyjdzie jak tego chcieliśmy.

Ha ha! A propos nie wyjścia. Na zegarku trzynasta. Według planu od godziny powinniśmy być u celu, od którego dzieli nas… godzina właśnie. No dobrze, były dwie dłuższe i chyba trzy krótsze przerwy, ale i tak…  
Nieważne!
Jesteśmy na Czantorii! Na razie Małej (886 m n.p.m.), ale od czegoś trzeba zacząć. Triumfalne zdjęcia pod drogowskazem i pytanie Agaty, które jest dla mnie najlepszym dowodem, że góry „działają”.
-To kiedy masz następne wolne?
Oboje parskamy w tym momencie śmiechem.
-Może najpierw tą wycieczkę skończymy, co?

Ano właśnie. Najgorsze jako się rzekło za nami. Mała Czantoria zaś, choć piękna z dali, na szczycie nie oferuje jakichś oszałamiających panoram, gdyż jak to kiedyś napisałem ma on kształt „odwrotnego irokeza”, czyli jest jakby śladem po kolejce linowej, której tu rzecz jasna nie ma i nie było. Krócej mówiąc szersze widoki zasłania nam las.  Jeżeli jednak staniemy tyłem do ścieżki z której przyszliśmy zobaczymy po lewej coś tam plus minus na Goleszów a po prawej… no, tu dużo ciekawiej. Po prawej szczyt Wielkiej Czantorii i (na razie) fragment rozległego siodła między obiema górami. I tam też właśnie należy się udać.


Dróżka łagodnie się obniża, a panorama poszerza. Po chwili łatwo już dostrzec nie tylko wieżę widokową na szczycie, ale i maszt telekomunikacyjny na Stokłosicy a w dali po lewej nawet… Skrzyczne. Kto dysponuje dobrym aparatem może tu spróbować „złapać” na jednym zdjęciu zarówno Czantorię jak i Skrzyczne właśnie. Zresztą nie tylko, bo za chwilę zza lasu zobaczymy Lipowski Groń i Równicę, potem wspaniały widok na Ustroń i w ogóle większą część Beskidu Śląskiego. A z prawej Czechy i pierwsze słupki pasa granicznego. Warto było! To stanowczo jedno z najpiękniejszych miejsc całej wycieczki.


Spacerowym krokiem dochodzimy do ławek ustawionych tuż przy nowym wyciągu krzesełkowym Poniwiec. Pierwotny plan zakładał, że jeśli będziemy zmęczeni, tutaj właśnie zakończymy nasz wypad zjeżdżając do Ustronia. Niestety, jak się okazuje kogoś poniosła fantazja, albo mnie zakładającego, że skoro jest wyciąg, to można nim jeździć, albo właściciela, że go wybudował. Wyobraźcie sobie Państwo, że te masy betonu i stali, które oszpeciły całe siodło, wpakowano tu po to, aby wyciąg uruchamiać wyłącznie w weekendy…

Trudno to skomentować bez używania słów powszechnie uznanych za obelżywe, tym bardziej, gdy po chwili widzimy jak to jakiś miejscowy „szef” dojeżdża do zabudowań stacji samochodem, aby coś tam ważnego ze swoimi pracownikami pomierzyć. Że mógł wjechać „swoją” kolejką, że mógł nie zniszczyć szlaku, nie dawać złego przykładu, zastanowić się, to wszyscy wiemy. Nikt jednak nie wie, co przy takich jak on ludziach zostanie z naszych gór za lat dziesięć czy dwadzieścia…


Wstajemy i zdegustowani wolniutko kierujemy się do ostatniego już dziś, wyglądającego z daleka poważnie, ale na szczęście wcale takim niebędącego podejścia. W kilka chwil jesteśmy znów w lesie, którym łagodnie skręcamy w lewo i po niecałych dwudziestu minutach dochodzimy do (ha ha ha, wyjdę na malkontenta) pseudogóralskiego bufetu made in Polska „B”, który jest znakiem, że do Czantorii już niewiele ponad kwadrans. Tu z lewej dołącza do nas szlak niebieski z Ustronia, a po prawej wita czeskie schronisko, które, co napisać trzeba dla ogólnej sprawiedliwości również piękne nie jest, zwłaszcza od zaplecza. Ale dość narzekania. Od frontu i wewnątrz jest OK. Można wchodzić (do lat 90 XX wieku było to karane, jako nielegalne przekroczenie granicy, tu rozumiane dosłownie, bo budynek jest O KROK od szlaku!), można płacić złotówkami, można zamawiać po polsku. Tyle, że nie można ani usiąść ze swoim jedzeniem ani przenocować, niezależnie zresztą od narodowości, bo obiekt takich usług nie przewiduje…


No dobrze. A co z nami? Oto prosta i płaska ścieżka. Z niej na poprawę nastroju bardzo interesujące widoczki na czeską stronę i zupełnie nic poza ścianą lasu po polskiej. Z lekka jesienne szarości, ledwie wyczuwalny wietrzyk i ciepło październikowego popołudnia. Bardzo przyjemnie.

Idziemy sobie zatem powolutku, wręcz noga za nogą, mijając nielicznych turystów i wreszcie około 14:35 dowlekamy się do szczytu. Niewiarygodne, prawda? Ponad dwie godziny po czasie! Ale jeśli odliczyć przerwy chyba nie jest aż tak dramatycznie.

Przed nami po prawej słynna czeska wieża widokowa i mini bar, a na wprost polskie stoiska z pamiątkami i także jakiś skromny bufecik. Pomiędzy tym wszystkim skręcający przez środek polany pas granicznych słupków i oczywiście oznaczenie szczytu, pod którym zmęczonej, ale słusznie dumnej z siebie Agacie od razu robię pamiątkową fotkę. Dotarliśmy więc do najwyższego punktu naszej wycieczki, na Wielką Czantorię – dokładnie 995 m n.p.m. Ale przecież to nie koniec! Co dalej?


Podczas swojej pierwszej tu bytności podchodząc z Ustronia Polany schodziłem kolorem czerwonym na przełęcz Beskidek a z niej potem maszerowałem przez Soszów, Cieślar i Stożek aż do Głębiec (wierzyć mi się nie chce, gdy to piszę!), podczas drugiej znowuż dochodząc jak my dzisiaj z Goleszowa skręcałem później z czerwonego szlaku na Beskidku czarnym do Wisły Jawornika i dalej niebieskim do Uzdrowiska. Dziś jednak takie rozwiązania, jako zbyt ekstremalne nie wchodzą oczywiście w grę. I tutaj nie mogę odmówić sobie pewnej poważniejszej dygresji. Proszę pamiętać planując trasę, że zarówno podejścia jak i zejścia szlakiem czerwonym (Mówimy tu o OBYDWU stronach Wlk. Czantorii!) są jak na warunki Beskidu Śląskiego BARDZO trudne i męczące. Opowiadał mi zresztą ktoś zupełnie niedawno jak to próbując zachęcić swoją znajomą do górskich spacerów na pierwszy ogień zaproponował jej właśnie podejście z Ustronia Polany… Skończyło się to obdartym do krwi kolanem, zniszczonym obuwiem, zawróceniem po 1/3 drogi i oczywiście fochem gigantem na kilka dni, ale jak powiedziałem od razu słysząc to – mogło być znacznie gorzej. Sam zresztą podchodziłem tą trasą zlany potem i w towarzystwie dokładnie tak samo ją znoszących zarówno młodszych jak i starszych. Na pewne sprawy po prostu nie ma mocnych. Ale za to bywają ZA SŁABI. Dlatego zawsze mierzmy siły na zamiary.

My z Agatą po szybkim przeanalizowaniu sytuacji uznaliśmy, że zarówno sił jak i zamiarów mamy na dziś równie mało, co poskutkowało decyzją o „ulgowym” zejściu na Polanę Stokłosica, by stamtąd już kolejką, czyli w najwygodniejszy ze wszystkich sposobów, pokonać ostatni etap naszej wędrówki.

Zwracamy się więc w lewo, plus minus na godzinę dziesiątą patrząc od dojścia spod schroniska i niewygodnym, ale na szczęście niezbyt też długim odcinkiem koloru czerwonego (GSB) udajemy w dół. Za nami zostaje szczyt, wygodne ławy i stoły po czeskiej stronie a przede wszystkim przez większą część dnia obiecywany sobie dłuższy popas. Przyjdzie na niego czas w Ustroniu, na razie priorytetem jest załapanie się na kolejkę (Brzmi jak wyznanie nałogowca!) zanim zamkną (O rany! To jeszcze bardziej!).

Poprzez gęsty las zasłaniający całkowicie wszelkie dalsze widoki wolnym krokiem posuwamy się w dół mijając liczne grupki turystów dzielnie wspinających się w przeciwnym kierunku. Jest ich w porównaniu z resztą trasy bardzo dużo. Praktycznie cały czas ma się kogoś w zasięgu wzroku. I przyznam szczerze, że te czerwone ze zmęczenia twarze kolejnych wędrowców, to nieco dziwny dla mnie obrazek, albowiem z 2012 roku zapamiętałem  raczej, a jak z tego wynika – błędnie, że odcinek od kolejki do szczytu jest wręcz przyjemnym spacerkiem, zwłaszcza gdy się z dołu dotarło pieszo. Skoro jednak nas męczy schodzenie i dzikie tańce, jakie chcąc nie chcąc musimy wykonywać na kamieniach i korzeniach, to i nie dziwota, że mijający nas ledwo są czasem w stanie wydukać jakieś powitanie…

O zasadzie pierwszego potu Państwo słyszeli? Z pozoru dziwna, ale działa! Otóż twierdzą niektórzy, że od startu do pierwszego porządnego spocenia (wywołanego wysiłkiem, nie temperaturą) nasza kondycja pozornie gwałtownie spada, by jednak potem na co najmniej kilka godzin znów podnieść się i ustabilizować. A przecież na wuefie w szkole też najpierw była rozgrzewka, a dopiero potem prawdziwe ćwiczenia, prawda? Teraz wiemy, dlaczego.
To też może być odpowiedź na pytanie, jakim cudem zziajany przecież podejściem z Ustronia Polany odcinek od Stokłosicy do szczytu uznałem niegdyś za tak przyjazny.

A czy to zejście naprawdę jest trudne? Męczące? Długie? Czy ja na przykład albo on lub ona damy radę po tylu kilometrach z Goleszowa?
Spokojnie. Czas przejścia to około dwudziestu minut. Trasa początkowo mniej lub bardziej stromo opada, by przy końcu złagodnieć. Sporo jest na niej co prawda kamieni i korzeni, ale idąc wolno (a ten sposób polecam w obu kierunkach i na każdej górze!) nic strasznego się nie dzieje. Nie trzeba w każdym razie jak przy zejściu z Błotnego „hamować” łapiąc się drzew. Zwłaszcza, że od plus minus połowy jest już dużo spokojniej.

Przed nami maszt telekomunikacyjny, zabudowania wyciągu, kilka kiosków z pamiątkami, bufety, czynny także latem tor saneczkowy, liczne stoły i ławy do odpoczynku oraz akcent dość nietypowy, mianowicie… przychodnia dla ptaków. Gdyby przypadkowo ktoś miał ze sobą chorego strusia czy tam innego pterodaktyla. A tak poważniej - warta odwiedzenia, rozsławienia i wsparcia sokolarnia.


Jesteśmy na Stokłosicy (770 do 850 m n.p.m.).

Miejsce to z racji obecności kolejki linowej, ale także niezaprzeczalnych walorów widokowych, bliskości Ustronia oraz przystanków PKS i PKP u podnóża Czantorii należy obok Skrzycznego i Równicy do najbardziej obleganych w Beskidzie Śląskim. Co ciekawe, podobnie jak na wspomnianych przed chwilą szczytach tak i tutaj zagęszczenie turystów na metr kwadratowy spada drastycznie po każdej kolejnej dziesiątce metrów oddalającej nas od "strefy zero". Poza może szlakiem do szczytu, bo to taka oczywista, zawsze zatłoczona mekka „krzesełkowców”.


Ależ skąd, nie ma się co oburzać. Kolejka ma swoje zalety…

Na przykład taką, że właśnie podjeżdża krzesełko i można klapnąć sobie na nim, aby nieco zregenerować siły przyglądając się przy okazji pięknym widokom. To też niżej podpisany z radością był uczynił wespół z towarzyszką swej wędrówki o godzinie 15:12. A słońce jak to piszą w książkach chyliło się ku zachodowi…

Zamiast epilogu

Jeżeli zjeżdżacie Państwo jak my kolejką ze Stokłosicy a macie problemy z lękiem wysokości albo jedziecie z dziećmi, to polecam miejsca od strony słupów. Te zewnętrzne są „wyżej”, to znaczy głębokość pod nimi (odległość od ziemi) jest miejscami większa i mrówek na plecach wtedy też jakby przybywa…

Do zobaczenia na szlaku!

-------
* -  "We didn't start the fire" (ang.) "To nie my roznieciliśmy ogień"
---------

 Kliknij TUTAJ aby obejrzeć pełną galerię zdjęć
w lepszej rozdzielczości


Punkty do wyszukania na mapie: Goleszów, jezioro Ton, Dzięgielów, Tuł, Mała Czantoria, Wielka Czantoria, Ustroń Polana.

Stopień trudności: średni.

Up & Down: Od dworca kolejowego do jeziora Ton trasa początkowo płaska, potem lekko wznosząca, a następnie nieco mocniej opadająca z Jasieniowej, od drogi z Dzięgielowa aż do lasu przed Małą Czantorią bardzo łagodna, wręcz spacerowa. Podejście na Małą Czantorię strome, kamieniste. Pomiędzy Czantoriami szlak łatwy, podejście na Wielką Czantorię umiarkowanie trudne, krótkie, potem od punktu fast food do szczytu zupełnie połogo. Zejście szlakiem czerwonym w kierunku Polany Stokłosica miejscami strome, męczące, kamieniste.

Atrakcje widokowe: Jezioro Ton, wyrobiska na Jasieniowej, okolice Tułu, przełęcz pomiędzy Czantoriami, Wielka Czantoria, Polana Stokłosica, widoki ze zjazdu kolejką linową.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Goleszowie i Ustroniu Polanie, fast-food na Wielkiej Czantorii. Na trasie nie ma polskich schronisk. Dostępne jest czeskie schronisko pod szczytem Wlk. Czantorii.

Komunikacja: Do Goleszowa dojazd koleją, z Ustronia Polany kolej lub busy prywatnych przewoźników.

Opis marszruty: Z Goleszowa na Wlk. Czantorię szlak czarny, z niej do Stokłosicy szlak czerwony (GSB).

Odległość: ok. 16,5 km (wg innych źródeł 16,9 km). Nasz czas przejścia (po odliczeniu postojów) 6 godzin.

Opinia: Trasa dość długa, z dwoma kamienistymi i trudniejszymi fragmentami, czyli podejściem na Małą Czantorię i zejściem z Wielkiej.

Możliwości zmian: 1. Wycieczkę można rozpocząć z okolicy zamku w Dzięgielowie dojeżdżając tam autobusem z Cieszyna 2. Z Małej Czantorii możliwe zejście szlakiem żółtym do Ustronia, 3. Z siodła między Czantoriami także można zjechać do Ustronia wyciągiem Poniwiec, 4. Z Wlk. Czantorii można zejść kolorem czerwonym do Ustronia Polany (szlak trudny!)



--------
  
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.