Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 25 października 2009

Moje własne Mandżukuo

Pu Yi – ostatni cesarz Chin był postacią tragiczną. Urodzony w 1906 roku wstąpił na tron mając ledwie trzy latka, ale jego władza nigdy nie była pełna i realna. Po rewolucji demokratycznej w 1911 roku został zmuszony do abdykacji, a kilka lat później, w 1924 do oddania się pod opiekę Japonii. Mianowany przez Japończyków prezydentem, a później cesarzem marionetkowego państwa Mandżukuo sygnował większość dokumentów o treści de facto wymierzonej przeciwko państwowości chińskiej, którą zwalczała wówczas okupacyjna armia Japonii. W 1945 roku został internowany przez władze Związku Sowieckiego, a w 1950 przekazany Chinom Ludowym gdzie spędził w więzieniu prawie dziesięć lat, by następnie po zakończeniu przymusowej „reedukacji” i ułaskawieniu rozpocząć żywot ogrodnika w ogrodzie botanicznym, a później archiwisty. Zmarł w 1967 roku w Pekinie. Jego dzieje, same w sobie będące materiałem na kilka życiorysów zostały opisane w wielu książkach oraz sfilmowane przez Bernardo Bertolucciego, ja jednak skoncentruję się dziś na autobiografii cesarza, która ukazała się w naszym kraju nakładem Wydawnictwa Łódzkiego w 1988 roku.

Książka ta, składająca się z dwóch tomików jest lekturą tyleż trudną, co poruszającą. O ile część pierwszego tomu, mówiąca głównie o dorastaniu cesarza i objaśniająca wszystkie jego rodzinne zawiłości może być nieco nużąca, tym bardziej, że chińskie imiona są dla Europejczyków trudne do rozróżnienia, o tyle końcówka i tom drugi opisujący wydarzenia po roku 1945 są ciekawe chociażby z racji ideologicznych wolt głównego bohatera.

W pewnym momencie dociera do nas granicząca z obrzydzeniem świadomość małości duchowej autora. Jego bezwarunkowe akceptowanie coraz bardziej absurdalnych ograniczeń swojego funkcjonowania, wśród których te czysto polityczne są chyba najmniej ważne.

Strach, uległość, bezustanne poszukiwanie swego rodzaju opiekunów duchowych połączone z brakiem odwagi, każą nam oceniać zachowanie Pu Yi prawie jak bezradność dziecka. I pewnie byłoby w tym sporo racji, gdyby nie fakt, że tym „dzieckiem” jest dorosły człowiek, jakby nie patrzeć była głowa państwa, po której z natury rzeczy (?) można spodziewać się zachowań bardziej odpowiedzialnych i odpowiednich przede wszystkim.

Wspomnienia te oceniać możemy w trzech płaszczyznach. Po pierwsze, jako tylko książkę, intrygującą historię i fascynującą wędrówkę w czasie, po drugie, jako studium tchórzostwa połączonego z infantylnym, acz bezgranicznym akceptowaniem każdej siły, z którą nie można wygrać i wreszcie po trzecie i moim zdaniem najważniejsze – jako odniesienie do współczesności, do każdego z nas. Swego rodzaju przypowieść z morałem.

Przyznaję, że w którymś momencie rzuciłem tomikiem o stół zbrzydzony do granic wytrzymałości brakiem, jak mi się wydawało, odrobiny szacunku do samego siebie prezentowanym przez bohatera. Było to do tego stopnia mdłe i odstręczające, że prawie namacalne. Oślizgłe.

Po kilku godzinach zapytałem jednak sam siebie. A ty? Nie, nie co sądzisz, to wiadome, ale co byś zrobił na jego miejscu? Czy kiedy cały świat, w którym funkcjonujesz i od którego mniej lub bardziej jesteś zależny zmienia swoje oblicze o 180 stopni, miałbyś odwagę wytrwać? Załóżmy, że tak, ale wtedy pojawia się pytanie większe – po co i za jaką cenę?

Łatwo jest być bohaterem, kiedy się wygrywa, kiedy się walczy, kiedy ma się szansę, ale czasem bycie bohaterem KIEDY SIĘ PRZEGRAŁO wymaga dużo większej odwagi. I tak z ręką na sercu, kto z nas, stawiając na szali swoje istnienie byłby do niej zdolny?

On sprzedając się Japończykom, donosząc Rosjanom, kłaniając się chińskim komunistom wierzył najpierw w restaurację swojej dynastii, a potem już tylko w przeżycie. Czy ktokolwiek na tym świecie nie przeszedł tego choćby raz, choć najczęściej nie w tak dramatycznym wymiarze?

Najsmutniejsze jest to, że niezależnie od naszych szczerych intencji i jeszcze szczerszej goryczy spowodowanej tym, co w takich sytuacjach mówimy i czynimy, świat oceni nas nie za pragnienia, a za to, czego naprawdę byliśmy w stanie dokonać.

poniedziałek, 5 października 2009

Powiększenie

Dopisek z 11 stycznia 2010. Ten post miał początkowo tytuł "Dyskretny urok burżuazji", który nawiązywał wprost do zacytowanej w nim wypowiedzi, ale od dziś nazywa się już jak widać inaczej, albowiem ciąg dalszy nastąpił...
-----------------------------------------
Bezrobotny portier to nie jest artykuł pierwszej potrzeby w żadnej chyba firmie. Nawet bez tego „bezrobotny” już samo „portier” jest śmieszne, niedzisiejsze, coraz bardziej abstrakcyjne. Jak siodlarz, zecer albo zdun. Jak sklep „Skup i sprzedaż art. poch. zagranicznego” albo napis „użytek własny” na ciężarówce.
A jeść się chce…

Trafiłem kilka dni temu do pewnej firmy, która reklamuje się między innymi tym, że ma kontrakty z Urzędem Miasta Katowice i sporą liczbą instytucji oraz zakładów produkcyjnych naszego regionu. Po lekturze strony internetowej doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z ekstraklasą profesjonalizmu. Tak było w istocie, choć nie jestem pewien czy dokładnie takiego profesjonalizmu szukałem.

Kolorowa strona internetowa nijak się miała do brudnego placu, ciemnego magazynu, dostawczaka z zieloną plandeką i dwójki znudzonych codziennością pracowników. To był pierwszy sygnał. Zignorowałem go.

Pan Prezes (piszę z dużej litery, bo pewnie tak o sobie myśli) w śnieżnobiałej koszuli i błyszczącym nowością krawacie powitał mnie jowialnie i zaprosił do zajęcia miejsca przy wielkim jak moje nadzieje stole konferencyjnym. Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że jego oferta i moje potrzeby spotykają się dokładnie w połowie. Sprawa zarobków, miejsca pracy, obowiązków i oczekiwań obu stron okazała się być załatwioną w kilka minut. Prezes z ojcowską troską i zrozumieniem pytał o warunki pracy w ochronie i nazywał głupotą wymóg posiadania orzeczenia o niepełnosprawności jaki od niedawna w tej branży obowiązuje. Rozmowa, jak to się pisało w dawnych czasach „przebiegała w atmosferze wzajemnego zrozumienia”. Właściwie to czułem się już zatrudniony. I wtedy pojawił się Mr. Hyde…

-Proponuję panu pensję tysiąc złotych płatną tygodniówkami. Na razie zawarlibyśmy taką powiedzmy umowę dżentelmeńską, a potem się zobaczy.
-Dżentelmeńską? Czyli co? Zlecenie zamiast okresu próbnego?
-Nnnie… Pan pracuje, ja panu płacę. Z ręki do ręki…

Nie dostałem tej pracy. Chyba nie jestem dżentelmenem. Nie. TAKIM na pewno nie jestem.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.