Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 31 maja 2012

Kierowca bombowca

Sprawa, którą dziś opiszę jest nieco inna od tych, o których najczęściej tu opowiadam. Nie jest zresztą z mojej strony par excellence skargą, ale rodzajem zwrócenia uwagi na pewien nieobcy i portierom rodzaj zachowania, które najczęściej balansując na granicy  absurdalności bądź śmieszności moim przynajmniej zdaniem ma bardzo silne tendencje do przekraczania obydwu. 

Dziesiątego maja jadąc autobusem PKM Katowice z okolic miejsca mojego zamieszkania, czyli dzielnicy Ligota do Bogucic (ok. 20 - 25 minut drogi) spotkałem się z pewnym dość oryginalnym kierowcą.  Ktokolwiek mieszka w moim mieście i zna trasę o której piszę, musiał jak sądzę też trafić kiedyś na tego pana i niezależnie od ogólnej oceny jego zachowania doznać swego rodzaju szoku słysząc przez głośniki jakby żywcem wyjęte z komunikatów samolotowych podziękowania za wybranie tej akurat linii i życzenia miłego dnia połączone z zapewnieniami, że prowadzący dołoży wszelkich starań abyśmy dojechali bezpiecznie.

Lubię, gdy ktoś jest w pracy życzliwszy niż musi, bo tym samym udowadnia przecież, że właśnie nie MUSI, a CHCE. I to jest godne pochwały. Pod jednym wszakże warunkiem. Zachowania umiaru.

"Dziękuję Państwu za wybranie linii (xxx) i ze swej strony zapewniam, że zrobię wszystko..."
"Zbliżamy się do Placu Wolności, życzę miłego dnia i zapraszam ponownie"
"Życzę wszystkiego dobrego"
"Za chwilę przystanek (xxx), ale oczywiście autobus jedzie dalej. Ostatni przystanek to..."
"Mam nadzieję, że jedzie się Państwu wygodnie, ja ze swojej strony zapewniam..."

I tak co kilka minut. Zanim wysiadłem byłem już jakieś pięć razy pozdrowiony, podziękowany i uraczony życzeniami prawie jak w urodziny. Oraz zapewniony i poinformowany. Przy temperaturze dochodzącej do 30 stopni wokół...

I miałem tego wszystkiego serdecznie dość. Naprawdę czego innego oczekuję od kierowcy.

Zapamiętam go, owszem, i to z pewnością mile jeśli na pętli podjedzie wcześniej na przystanek pozwalając pasażerom wsiąść, jeżeli sprawdzi nasze bilety i poprosi o ich pokazanie także tych, którzy wchodząc są w stanie tylko mruknąć "mam miesięczny", jeżeli będzie jechał spokojnie i dojedzie na czas. Jeśli zatrzyma się, gdy ktoś dobiega i wreszcie jeśli zapytany o coś nie będzie opryskliwy.
To nie tak wiele. I to, zanim ktoś pomyśli, że na wszystko narzekam, jest bardzo częste w Katowicach, zwłaszcza w autobusach PKM-u.  Pewien jestem, że większość pasażerów, nawet tych, którzy mojej irytacji nie podzielają zgodzi się, że wymienione przed chwilą kwestie są ważniejsze niż składanie nam życzeń co trzy przystanki.

A same życzenia, no cóż, zakładam że były szczere, ale przecież rzecz w tym, że nijak nie pasują do sytuacji, miejsca i czasu. Solaris czy Mercedes to nie Boeing, a ktoś jadący do pracy czy po zakupy, to nie przekraczający Atlantyk podróżnik.

To są zmarnowane, zdewaluowane tym samym słowa, dla wielu żenujące, irytujące bądź wręcz śmieszne. Kojarzą się jednoznacznie z "Dniem Pieszego Pasażera" w filmie "Miś" i innymi podobnymi absurdami. Niczego nie zmieni tu fakt, że jedna, druga czy piętnasta osoba się wzruszy albo uśmiechnie. Maile z życzeniami świątecznymi z hurtowni butów też wielu rozczulają.

I mógłbym na tym zakończyć, gdyby nie to, że sprawa ma dalszy ciąg. Oto on.

Napisałem do PKM-u list z zapytaniem czy zachowanie kierowcy jest jakąś w moim odczuciu dramatycznie chybioną reklamą firmy czy tylko jednostkowym przypadkiem, a oczekując na odpowiedź dostąpiłem kilka dni później kolejnej wątpliwej przyjemności jazdy tym samym wozem i po raz drugi mocno sie zdziwiłem. Kierowca oczywiście mi życzył, informował, pozdrawiał oraz zapewniał, ale nowym elementem była... kamera TVP Katowice i młoda dziennikarka przeprowadzająca w trakcie jazdy wywiady z pasażerami...

-Jaki jest według pani idealny kierowca? Czy zna pani tego pana? Czy według pani on spełnia warunki jakim powien odpowiadać ktoś taki? (A w tle: "Szanowni Państwo! Zbliżamy się do przystanku (xxx), oczywiście autobus jedzie dalej, a ja dziękuję za wybranie linii (xxx) i zapraszam ponownie życząc miłego i spokojnego dnia!")

To już nie był "Miś", to była cała gawra misiów!

Rzecz jasna musiałbym być bardzo naiwny nie domyślając się, że jest jakieś iunctim między TAKIM tematem, TYM autobusem i MOIM listem (swoją drogą jaka dramaturgia - autor listu siedzi tuż obok, ale dziennikarka go mija...), ale nie w tym rzecz.  Dziś władze przedsiębiorstwa przewozowego odpowiedziały na mój mail (niesłusznie jak zaznaczyłem nazywając go skargą) przyznając rację mojej opinii, że nie warto wysłać przegubowych słów na puste kursy...




czwartek, 24 maja 2012

Autobus czerwony. Ze wstydu.

Koordynatorem komunikacji autobusowo tramwajowej w aglomeracji katowickiej jest Komunalny Związek Komunikacyjny Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego - KZK GOP, nota bene często mylony z największym przewoźnikiem wykonującym dla niego usługi, to jest firmą PKM Katowice.

PKM-ów, czyli Przedsiębiorstw Komunikacji Miejskiej jest zresztą kilka i są to ujmując rzecz w największym uproszczeniu niezależne od siebie przedsiębiorstwa powstałe w latach 90 ubiegłego wieku w wyniku podziału molocha jakim było WPK. Poza nimi działają także mniejsze spółki przewozowe, które wygrywając przetargi przejmują obsługę niektórych linii cały czas jednak, podobnie jak PKM-y, funkcjonując pod zbiorczym szyldem KZK GOP.

Niejednokrotnie zdarza się, że standard pojazdów tych właśnie najmniejszych przedsiębiorstw transportowych odbiega mniej lub bardziej in minus od tego, do czego zdążyły nas przyzwyczaić PKM-y. Bywa i tak, że na trasę kierowane są autobusy "kombinowane", powiedzmy z siedzeniami z Ikarusów w Jelczach, domowej roboty dospawanymi uchwytami dla pasażerów, zamkniętymi na stałe oknami albo jakimiś śrubami czy blachami o ostrych krawędziach wystającymi w najmniej spodziewanych miejscach.
Zupełnie niezależną kwestią jest sam wiek taboru, który, powiedzmy sobie szczerze, w większości przypadków niski nie jest.
Nie ma sensu wchodzić w szczegółowe opisy, bo nie w nich rzecz.

Od dłuższego czasu zastanawiałem się kto, czy, i jak kontroluje takich właśnie małych przewoźników pod kątem innym niż np. sama tylko punktualność i rzeczywiste wykonywanie wszystkich kursów. Krótko mówiąc czy istnieje jakiś standard, który musi spełnić autobus aby móc jeździć pod szyldem KZK. Dotyczy to wielu aspektów od typowo rozumianego stanu technicznego wozu poprzez jego wyposażenie, działanie owego wyposażenia oraz naturalnie czystość.

Dziewiątego maja skierowałem w tej sprawie zapytanie do władz KZK GOP (podpisane imieniem, nazwiskiem oraz pełnym adresem zamieszkania) na które do dziś nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, co też ma swoją wymowę, ale niejako dla uwiarygodnienia jeszcze moich zastrzeżeń pozwalam sobie poniżej zaprezentować przykładowe najzupełniej zdjęcia jakie wykonałem dziś. Autobus ten należy właśnie do jednego z mniejszych przedsiębiorstw.

 Rozdarte poszycie na jednym z oparć...


...oraz absolutnie zerwane na innym.


Wyrwana gąbka z siedziska.


To samo na miejscu obok.

Na fotografiach zabrakło jeszcze przyklejonego na krzyż niebieską taśmą klejącą (sic!!!) środkowego kasownika...

Pracownik KZK GOP (Który nie uznał za stosowne przedstawić się odbierając mój telefon), a z którym skontaktowałem się w tej sprawie pod numerem 32/ 327 438 444 około godziny trzynastej oświadczył mi, że stan autobusów jest sprawdzany CODZIENNIE. Pozwolę sobie tego żartu nie komentować.

Zdjęcia zostały przeze mnie przesłane na adres mailowy Związku. Mam nadzieję, że ktos spróbuje mi tą sytuację wytłumaczyć, bo z całą pewnością nie za coś takiego płacę co miesiąc 102 złote.

====================================
Zaznaczam, iż nie nie twierdzę, że wszystkie kursy obsługiwane przez mniejszych, prywatnych przewoźników są zawsze  wykonywane wozami o zaniżonym w stosunku do ogólnie przyjętego standardzie, a tylko, że takie fakty miały miejsce co najmniej kilkunastokrotnie i jako pasażer zetknąłem się z nimi  na tyle często by nie móc uznać ich za wypadki jednostkowe.

poniedziałek, 21 maja 2012

Enjoy The Silence

Beskid Śląski.
Trasa: Olszówka-Szyndzielnia-Klimczok-Karkoszczonka-Hyrca-Kotarz-Grabowa-Przełęcz Salmopolska
Odległość: około 18,5 kilometra, mój czas przejścia: 7 godzin, punkty GOT: 22, suma podejść: 1185 m, suma zejść: 625 m.

Koszt (bez prowiantu): 37 zł, a w tym: bilety kolejowe z i do Katowic: 27zł (2x 13,50 zł), bilet MZK Bielsko 3 zł, bilet PKS z Przełęczy Salmopolskiej do Bielska: 7 zł.



Zacznijmy może od początku. Od jajka nawet, to znaczy dokładniej od autobusu. Plus minus dwadzieścia po siódmej wysiadłem z „ósemki” pod Szyndzielnią i tam po krótkiej rozmowie z przemiłym starszym panem, który pomógł mi odnaleźć wejście na szlak (pomagała mi w tym także mailowo blogowa koleżanka - Abigail) rozpocząłem swój marsz.

Na mapach cóż, na mapach wszystko jest proste i ładne. Gorzej w rzeczywistości. Nie wiem jak szanownym czytającym te słowa, ale mnie sprawia często trudność znalezienie początku jakiejś trasy. Najpierw w piątek radziłem się właśnie wspomnianej wyżej Abigail, potem studiowałem mapy w internecie, ale i tak w terenie nieodzowne okazały się wskazówki pana o którym przed chwilą. Uśmiałem się zresztą, bo mój przewodnik stwierdził, że lata już nigdzie nie wyjeżdżał na wczasy i bardzo chciałby gdzieś wypocząć. Zapytałem zatem, po co mu wczasy jeśli mieszka na stoku Dębowca?
A on mi na to, że wolałby jechać nad morze!

Ja nie.

A zatem do dzieła. Szlak czerwony, jeden z trzech prowadzących na Szyndzielnię z Olszówki, czyli umownie dolnej stacji kolejki linowej. Z ostatniego przystanku autobusowego drogą pnącą się po prawej stronie dochodzę do toru saneczkowego, a potem omijając schronisko na Dębowcu skręcam w lewo i dość łagodnie maszeruję do góry. Z tej okolicy dojść na szczyt można na trzy sposoby (pomijam najłatwiejszy, czyli wagonik), wybierając szlak zielony, najtrudniejszy, czerwony, o którym za chwilę lub niebieski biegnący najbliżej samej kolejki.

O niebieskim wiem niewiele, a z zielonego skorzystać można w dwóch przypadkach. Pierwszy, mało prawdopodobny, gdy jesteśmy spokrewnieni ze Spider-Manem i takie drobiazgi jak grawitacja nas nie dotyczą oraz drugi, gdy teściowa zapisała nam w testamencie swój majątek, a jest on nam w danym momencie niezbędnie potrzebny. Wówczas wciskając mamusi, że zielony jest najłatwiejszy pchamy ją właśnie tam.
Wszystkim pozostałym z pełną odpowiedzialnością polecam ścieżkę czerwoną, a jeżeli ktoś potrzebuje faktów dla uwiarygodnienia moich słów, to powiem tak. Idąc z Wapienicy żółtym szlakiem „zużyłem” jedną Milkę marcepanową i to w połowie drogi, idąc zaś czerwonym z Olszówki wystarczyło mi sześć kostek Alpen Gold. To chyba mówi samo za siebie, prawda? :))

Tutaj dygresja. Jeżeli ktoś miałby odwagę zdobywać Hyrcę, mało znaną, a „pionową” w sposób odwrotnie proporcjonalny do popularności górę nieco dalej, to myślę, że bez paczki żelek, mleka w tubie oraz czekolady 250 gram nawet niech nie wychodzi z domu. To już są sprawy dla profesjonalistów ;D

Ale gdzie tam Hyrca, na razie idziemy na Szyndzielnię. Szlak czerwony ma mnóstwo zalet i tylko jedną wadę. Tą wadą jest brak jakichś szczególnie atrakcyjnych widoków w trakcie marszu. Generalnie idzie się przez las. Najpierw plus minus do połowy drogą w bardzo intrygujący sposób „wyciętą” w górze, a potem już typową szeroką ścieżką. Są może dwa odcinki bardziej strome, ale na tyle krótkie, że nie powinny nikomu sprawić trudności. Szlakiem tym, który w pewnym momencie chwilowo styka się z żółtym z Wapienicy wychodzimy w połowie podejścia na Szyndzielnię od strony górnej stacji kolejki (żółty doprowadza nas dużo niżej).

Jestem w szoku. Pamiętam z października jak bardzo zmęczony byłem po wejściu żółtym, a teraz mógłbym nazwać się co najwyżej dobrze rozgrzanym do dalszego marszu. Po lewej mijam podejście do schroniska.


-A je…ać schronisko! – o dziwo mówię na głos wprowadzając tym w rozbawienie dwóch zapewne pracowników owego przybytku schodzących właśnie z teczkami w dół.
-Dzień dobry panu – śmieją się.
-Yyyy… dzień dobry… - dukam zawstydzony.

Oto i Szyndzielnia. Trasę od jej szczytu do wierzchołka Klimczoka przeszedłem w swoim życiu w tylu konfiguracjach wycieczkowych, że znam tu bez przesady każdy kamień. Uśmiecham się zresztą do „Obcego” (taki charakterystyczny korzeń w kształcie twarzołapa), którego uwieczniłem na fotografii przechodząc tu poprzednio.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że pomijając kilka osób spacerujących z kijkami na szlaku w okolicach Dębowca, panów ze schroniska oraz jednego Spider-Mana, który minął mnie na piątej szybkości kosmicznej szlakiem zielonym (!!!) nie spotkałem od dłuższego czasu nikogo.

Nie, nie mam takich literek, by opisać jak się czuję. Nad górami budzi się dzień, słoneczko świeci delikatnie, gdzieś obok puka sobie dzięcioł, a cała ptaszarnia ukryta pomiędzy gałęziami urządza mi darmowy koncert. Miałbym ochotę położyć się plackiem na szlaku i leżeć tak poza czasem i przestrzenią aż do zawsze.
Ale pewnie by mnie rozdeptali. :)

Klimczok. Jak to mówił prezydent Wałęsa: „mogie”. Mogie wejść.
I dobrze, bo przepadło by mi coś, czego nigdy jeszcze w swoim życiu nie doświadczyłem. Śniadanie na szczycie.
Tylko ja, stół, ława i góry dokoła. Nikogusieńko!
Cały świat jeszcze śpi.

Zjadam kanapkę, pstrykam zdjęcie, a potem kładę ręce na stół i opierając na nich brodę uświadamiam sobie, że jest to jedna z tych chwil, o których się wie już wtedy, kiedy się dzieją, że zostaną nam w pamięci na zawsze…

O! Mam! Jestem jak Dave Gahan z Depeche Mode w teledysku do Enjoy The Silence! Tylko że on skubany miał leżak!


Schodzę po kilku minutach na przełęcz Kowiorek, a potem znów premierowo czerwonym szlakiem ruszam w stronę Karkoszczonki, uparcie w moich myślach kojarzącej się z karkówką. Najpierw ostro w dół, potem już łagodniej i bardziej w poziomie. I tutaj też mam wpadkę, która kosztuje mnie sporo nerwów i zmęczenia. Otóż ja, wybitny choć samozwańczy znawca gór (i wyrobów okołoczekoladopodobnych) gubię szlak! W magnetowidach była taka funkcja „autotracking”. Portierzy jej nie mają i oto są skutki. Nie wiem jak, nie wiem gdzie, ale myląc drogę do zwożenia pni ze szlakiem „budzę się” nagle na zielonym do Szczyrku zamiast na czerwonym, którym miałem iść aż do Przełęczy Salmopolskiej…

I cóż? Na powrót w górę brak mi sił, a idąc w dół niechybnie po kilkunastu minutach będę w mieście, na co nie mam jeszcze najmniejszej ochoty. Po zerknięciu na mapę decyduję się jednak schodzić aż do zetknięcia ulicy Jagodowej z Pasterską i tą drugą właśnie znów „od zera” wrócić żółtym szlakiem do czerwonego przy „Chacie Wuja Toma” na Karkoszczonce.

Uwaga najzupełniej na poważnie. Z racji wycinki drzew zarówno na stokach Klimczoka z przyległościami jak i potem na Beskidzie (to nazwa konkretnej góry) pobłądzić można bardzo łatwo, bo raz że znaczków ze ściętych drzew przeważnie nie „kopiuje” się na inne, a dwa, trasy dojazdowe poprzecinały szlaki we wszystkich kierunkach na milion sposobów. I cóż po bardzo dokładnej mapie, którą mam, skoro obok tego co na niej jest multum ścieżek absolutnie „pirackich”?


Przed zejściem na Jagodową mijam przyjemny górski strumyczek, przez który przechodzę w dosłownym znaczeniu tego słowa, co jest bardzo miłe. Niestety po chwili trafiam już między budynki, asfalt, szczekające psy i dymiące samochody. Jeśli nawet jestem już nieco zmęczony, to i tak wzbudza to we mnie na tyle jednoznaczne uczucia, że bez wahania skręcam w Pasterską i rozpoczynam swoją wspinaczkę od początku.


„Chata Wuja Toma” na przełęczy Karkoszczonka ma status schroniska i choć, o czym do momentu pisania tego tekstu nie wiedziałem, zbudowana została nie współcześnie, a w 1918 roku mnie jakoś swoim urokiem nie olśniła. Rzecz gustu.


Po chwili przerwy w cieniu obok kapliczki ponad wspomnianą chatą pomaszerowałem dalej w kierunku Kotarza. Szlak biegnie tu najpierw wokół góry Beskid zmieniając się na wiele minut w zwyczajną leśną ścieżkę, a potem stykając się z osiedlem o dźwięcznej nazwie Migdały (piękna kapliczka i ławeczki do odpoczynku tuż przy niej) prowadzi mnie… no właśnie.

Idę sobie spokojnie, zachwycony tym, że szczyt Beskidu minąłem robiąc literkę C po jego chłodnych, pełnych cienia zboczach, a tu nagle mam przed sobą drogę prowadzącą pionowo ;) w górę.


Ja mam tam wejść?! – myślę sobie – Ja?!
Jak nic trzeba dzwonić po Tuskopter i niech mnie stąd zabierają!

Ale wchodzę. Wchodzę, deptam, wypijam resztki mineralnej, widzę przed oczami swoje EKG na zmianę zresztą z aktem zgonu, ale wreszcie docieram na szczyt. Początkowo dumny z siebie, ale tylko chwilowo, bo jak się okazuje, TO COŚ, to wcale nie Kotarz, a jakaś nieznana mi wcześniej Hyrca, co niechybnie wskazuje, że do samego Kotarza jeszcze kawałek.


Od Beskidu widoki są wspaniałe, to fakt. W którąkolwiek spojrzy się stronę widać góry jak z obrazka, piękne pola, osiedla, lasy i błękit nieba, ale podejście, o którym wspomniałem przed chwilą jest autentycznie męczące i to na czas jakiś odbiera mi humor. Nie tacy jak ja robili tu zresztą przerwy przy celowo zbudowanym w połowie góry stole z ławami.

Na samym szczycie wita mnie chłodny gęsty las, przez który idę dobrych kilka minut docierając do kolejnej otwartej przestrzeni za którą czeka mnie trudny, choć chyba krótszy od poprzedniego odcinek podejścia na (długo wyczekiwany) szczyt Kotarza.

Na Kotarzu znajduje się Ołtarz Europejski, którego niestety nie sfotografowałem, nie chcąc ingerować w prywatność modlących się przed nim ludzi oraz coś w rodzaju szałasu (a może PO PROSTU szałas) w którym można odpocząć, co też wielu turystów czyni. Ruch jest tu spory także dlatego, że całkiem znaczącą grupę beskidzkich deptaczy stanowią ludzie wchodzący i schodzący z jakiejś góry, że tak powiem jednorazowo (typu: wszedłem na Błotny, zszedłem z Błotnego i pojechaliśmy do domu), których także i tutaj spotkałem.

Do kolejnego, na szczęście bardziej „kartograficznego” niż rzeczywistego wzniesienia, to jest do Grabowej idzie się znów przyjemnie przez las i łąki spokojnym choć pylistym szlakiem bez kamieni i ostrych podejść. Także i tu widoki są godne uwiecznienia...


I wreszcie dokładnie po siedmiu godzinach od rozpoczęcia tej wędrówki trochę już szurającego podkutymi w glany nogami przywraca do przytomności klakson samochodu. Dotarłem do Przełęczy Salmopolskiej, zwanej też Białym Krzyżem. Osiemnaście i pół kilometra na liczniku!


Przełęcz, faktyczna granica pomiędzy Wisłą a Szczyrkiem to również malownicze miejsce, a przecież jeszcze możliwość marszu np. na Malinowską Skałę, co jednak z przyczyn naturalnych tym razem sobie odpuszczam.

Po wypiciu w przydrożnym barze soczku 0,33 litra za 3,50 zł (Taki sam w Bielsku lub Katowicach 1,60 zł) z mam nadzieję niezbyt głośnym, a zapożyczonym z filmów klasy Z „oooch, tak!” stwierdzam, że jeden z TRZECH kursujących tu dziennie autobusów do Bielska zaszczyci mnie swoją obecnością za dziesięć minut. Nawet nie myślę co zrobiłbym, gdyby nie przyjechał!

Dwadzieścia siedem kilometrów do miasta przeczekuję przyklejony głową do szyby w trybie stand by, a już na dworcu czas do odjazdu pociągu spędzam na bardzo pouczającej rozmowie z pewną staruszką na temat sposobów podróżowania na stopniach i zderzakach zaraz po wojnie...
Temat okazuje się później bardzo na czasie za sprawą dwóch trzeźwych inaczej, z których jeden bogato gestykulując uzasadnia współpasażerom tezę, że kto nie był w desancie, ten jest dupa, a wskazując na mój faktycznie zdemobilizowany plecak z szacunkiem dodaje:
-O! A pan wojskowy to na pewno mnie rozumie!

Jawohl! :)

------------------------------

Obejrzyj pełną galerię zdjęć z tej wycieczki klikając TUTAJ

poniedziałek, 14 maja 2012

Wezwanie z urlopu. Kiedy i jak?

Często słyszy się o tym, że pracodawca może wezwać nas z urlopu jeżeli jesteśmy mu niezbędnie potrzebni. O tym, że w przypadku takiego wezwania firma musi zwrócić nam (a także naszym bliskim, jeżeli są z nami) koszty powrotu np. z wczasów oraz opłatę jaką za nie ponieśliśmy (adekwatnie do utraconego okresu wypoczynku) wie prawie każdy, o tym, że wezwanie wezwaniu nierówne, już nie.

Sprawa bowiem nie wygląda tak prosto jak to nam najczęściej przedstawiają przełożeni - firma ma prawo Pani/Panu przerwać urlop. Otóż nie! Ma prawo tylko wtedy, jeżeli: a) ten konkretny  pracownik jest w danym momencie absolutnie niezbędny oraz b) jeżeli o tej niezbędności nie wiedziano w chwili rozpoczynania przez niego urlopu.

W tłumaczeniu na bardziej polski oznacza to, że jeśli:
-pracodawca potrzebuje kogoś "na już", ale nie musi to być ta akurat osoba (ma i może kimś ją zastąpić)
lub
-wiedział, że sytuacja będzie wymagać czyjejś obecności, a mimo to udzielił temu komuś urlopu
NIE MA PODSTAW DO TAKIEGO WEZWANIA.

Należy przy tym pamiętać, że już wezwany pracownik nie może odmówić powrotu (może się odwoływać, ale dopiero post factum).

Teoretyczna możliwość wezwania z urlopu nie nakłada na nas jednak automatycznie obowiązku "bycia pod telefonem" czy w ogóle reagowania nań. Takie czuwanie może być bowiem uznane za dyżur telefoniczny, a ten jest już płatny. Za nieodebranie telefonu w takiej sytuacji firma nie może nas w żaden sposób ukarać.

Jeżeli jednak (już) odbieramy telefon od przełożonego w sprawach służowych np. kilka razy w ciągu dnia (miałem takiego kierownika w budowlance, który w niedzielę potrafił zapytać ile jest glazury w magazynie) to tym samym wykonujemy pracę, czyli nabywamy prawo do wynagrodzenia, w związku z czym możemy wnioskować o przeniesienie nam de iure utraconego z tego powodu urlopu na inny termin.
A wszystko to leżąc na plaży z butelką... Frugo ;) w dłoni!

Od zasady, że pracownik nie musi odbierać telefonów w trakcie urlopu istnieją jednak wyjątki. Głównie dotyczą one osób odpowiedzialnych za usuwanie nagłych awarii czy też menedżerów, ale także innych pracowników, jeśli w odniesieniu do nich tak stanowi regulamin danego zakładu czy np. układ zbiorowy.

---
podstawa prawna: Art. 167. § 1. Kodeksu Pracy

źródło: Nowiny24 oraz Strefa Biznesu

czwartek, 10 maja 2012

Portierzy SUM

Mimo upływu lat zdarzają się wciąż internauci, którzy odnajdują mój blog wpisując obok słowa portier lub portierzy magiczny skrót "SUM", dowodząc tym samym, że nasz mały bunt pracowniczy został zapamiętany.

Obrazek ze strony głównej nieistniejącego już serwisu www.portier.pl.tl który prowadziłem.

Jako, że i mnie zależy na tym, by sprawa przekazania w 2007 roku ponad stu dwudziestu pracowników Śląskiego Uniwersytetu Medycznego firmie ochroniarskiej notorycznie łamiącej prawo pracy nie odeszła w niepamięć, wysłałem wczoraj list do kandydata na rektora tejże uczelni, pana profesora Wojciecha Pluskiewicza. List ten został dziś opublikowany na jego blogu, więc i ja zamieszczę go tutaj ku pamięci i przestrodze.

---

Szanowny Panie Profesorze!


Widzę po kilku ostatnich wpisach na blogu, że robi Pan swoisty "rachunek sumienia" duetowi Kanclerz-Rektor, na co obie panie stanowczo zasłużyły i pomyślałem, że pośród różnych opinii o ich działalności nie powinno zabraknąć i tej z mojej/naszej strony.

Wiosną 2007 roku ponad 120 pracowników fizycznych ówczesnej Akademii (takich jak ja - portierów) przekazano firmie zewnętrznej w ramach jak to się mówiło redukcji kosztów. Już wtedy władze uczelnianej Solidarności były ze mną zgodne, że w efekcie nie będzie to system tańszy, a droższy, przy czym jeszcze z powodów szerszych być może także mniej efektywny i bezpieczny (sic!) od dotychczasowego.

Cała operacja była przeprowadzana eksperymentalnie (“Akademia się na was uczy” jak mi powiedziała pani Wocławska z dyrekcji), a jej przebieg był od początku do końca co najmniej chaotyczny. Dość stwierdzić, że o sprawie dowiedzieliśmy się de facto przypadkiem czytając w gablotkach pisma krążące między związkami a władzą uczelni. Informacji wprost do załogi i jakiejś dyskusji z nami o przyczynach takich, a nie innych decyzji nie było. Zabrakło także prób innych rozwiązań, w tym zwłaszcza zmiany zasad naszej pracy przy pozostaniu jednak w strukturach SUM.
Myślę, że zgodzi się Pan ze mną, że niezależnie od uwarunkowań ekonomicznych zwyczajna ludzka uczciwość nakazywała taką drogę. To wyłącznie moje zdanie, ale wydaje mi się, że ktoś “u góry” pomyślał sobie wtedy: Portierzy? A cóż oni zrozumieją? Nawet pewnie nie wiedzą co to outsourcing!

Okazało się, że nie tylko portierzy nie wiedzieli. Nie dość, że nikt nie pomyślał o naszym przekazaniu w kategoriach nie tyle eksperymentu, ale bardziej (ewentualnego) wzoru na przyszłość i nie postarał się o rzetelną informację dla pracowników, a jednocześnie dogłębne “prześwietlenie” kontrahenta, czyli firmy ochroniarskiej, nie tylko pod kątem stricte ekonomicznym czy fachowym, ale także np. przestrzegania prawa pracy, to nawet związkowcy nie bardzo wiedzieli “jak to jeść”. Nie piszę tego, aby się chwalić, ale pytania, które ZNP złożył na ręce pani Tendery w związku ze sprawą w 90% ułożyłem ja, wtedy zresztą członek Solidarności, nie Związku Nauczycielstwa. Zresztą ułożyłem na prośbę mojej przełożonej, członkini władz uczelnianych związku, która stwierdziła, że zrobię to lepiej niż ona. A zatem nie tylko związek zawodowy jako taki, ale i nawet wieloletni przełożeni nie bardzo rozumieli skąd nasze poruszenie. Mówiąc dosadniej; przespali swój czas.

Jedyne zebranie, jakie udało nam się samodzielnie wywalczyć to to w dyrekcji na Poniatowskiego z wiceprezesem firmy przejmującej i paniami zdaje się z działu kadr, w którym ze strony załogi uczestniczyło tylko kilkanaście wydelegowanych osób. Spotkanie nieudane, pełne pustosłowia i obłudy.
Wnioskowaliśmy wcześniej w liście zbiorowym o rozmowę z panią Kuraszewską i to rozmowę pomiędzy nią, a całą przekazywaną grupą. Nasz list zignorowano. Nie udało mi się również dostać na osobiste spotkanie z panią kanclerz, ponieważ po tym jak umówiłem się już w rektoracie zadzwoniła do mnie po kilku godzinach zdziwiona (!!!) moją prośbą dyrektor administracyjna i na zasadzie zbycia porozmawiała przez telefon nie przekazując właściwie żadnych konkretnych informacji.

Przed samym przekazaniem nas przedłożyłem na piśmie swoim przełożonym (nie jestem już teraz pewien w stu procentach, ale myślę, że w tej liczbie również paniom Tenderze i Kuraszewskiej) i związkom zawodowym opinie zaczerpnięte z internetowych wypowiedzi byłych i obecnych pracowników firmy przejmującej jasno świadczące o łamaniu przez tą firmę prawa pracy. Również i to nie wywołało żadnej reakcji.

Przez rok, od maja 2007 do maja 2008 pracowaliśmy na warunkach jak w SUM, przy czym nagrody jubileuszowe, nagrodę roczną i tzw. wczasy pod gruszą dostaliśmy tylko dlatego, że słaliśmy listy zbiorowe i wydzwaniali gdzie tylko się dało od mediów do central ZZ i wszelakich inspekcji. Sama firma nie planowała nam wypłacać wspomnianych świadczeń, mimo iż była do tego zobowiązana umową przejęcia, (której nikt z pracowników nigdy nie poznał nawet w części).

Następnie przez rok pomiędzy majem 2008 a 2009 zatrudnieni byliśmy na warunkach już nowego pracodawcy. Nadal, co muszę tu zaznaczyć, wyłącznie na terenie uczelni. Nasze zarobki spadły, zmuszano nas do podpisywania fikcyjnych umów zleceń, po to tylko by firma ochroniarska nie musiała płacić nadgodzin (w tej sprawie interweniowała w PIP po moim piśmie nt. niezaradności tej instytucji nawet kancelaria prezydenta Kaczyńskiego), niektóre osoby pracowały po blisko 400 godzin w miesiącu (!!!), a dokumentacja była fałszowana (jestem w posiadaniu kopii pisma z firmy ochroniarskiej instruującego jak to robić!). Moja koleżanka, która odmówiła podpisania fikcyjnej drugiej umowy została w ciągu kilku dni przeniesiona karnie (?) z Katowic pod market w Oświęcimiu, oczywiście z dojazdem we własnym zakresie. O tych i podobnych praktykach władze SUM przynajmniej częściowo wiedziały, ponieważ moi koledzy i ja sam słaliśmy pisma zarówno do nich jak i do PIP, NIK czy prasy, a nadto wydawałem jeszcze gazetkę opisującą naszą sytuację i prowadziłem stronę internetową portier.pl.tl (obecnie już nieistniejącą).
Każdy numer mojej gazetki poprzez kancelarię przekazywałem ZZ oraz rektorowi i kanclerzowi.

To wszystko o czym wyżej wspomniałem działo się pod dachem naszej uczelni, ale udawano, że sprawy nie ma. To wszystko dotyczyło ponad 120 wieloletnich jej pracowników, ale przecież… tylko portierów…

Osobną sprawą, o której można by długo mówić jest kwestia profesjonalizmu rzekomo bardziej opłacalnej od własnej załogi firmy zewnętrznej oraz poziomu ogólnego (w tym, nie waham się użyć tych określeń, także moralnego i intelektualnego) jej załogi, a jeszcze „osobniejszą” czarna powiedzmy nie lista, ale… magia, dzięki której od 2007 roku żaden z byłych portierów nie ma do dziś najmniejszych szans na pracę w SUM nawet przy zamiataniu liści. Podkreślam; przy założeniu, że jest wolne stanowisko, a dana osoba spełnia jego wymogi!

Sam po 2009 roku składałem CV trzykrotnie, ale robiło to też kilkoro co najmniej z grona moich koleżanek i kolegów. Jedna z pań była już na etapie załatwiania formalności, bo wstępnie ją zaakceptowano, ale sprawę zahamowano na Poniatowskiego. Bo to przecież była portierka. Stop! Oficjalnie zawsze było to tłumaczenie w stylu “brak miejsc” itp. Mam takie pismo od pani Kuraszewskiej w swojej kolekcji i ja. Rzecz w tym, że hamowano nas, ale przyjmowano w tym samym czasie do pracy fizycznej w SUM innych, w tym także osoby z grona ochroniarzy pracujących po 2007 roku na terenie uczelni.

Nie jestem osobą mającą prawo i wiedzę, by oceniać rachunek ekonomiczny całej operacji outsourcingu, ale wydaje mi się, że skoro po niej wycofano się z takiego samego zabiegu wobec pań sprzątających (a sprawa w latach 2007-2009 była już bardzo daleko posunięta), to oznacza, że nie mógł okazać się sukcesem. Ze strony moralnej natomiast, ze strony również wizerunkowej samej uczelni, było to coś czego te sto dwadzieścia kilka osób, do których i ja należę nigdy paniom Kuraszewskiej i Tenderze nie zapomni.
[...]
W oryginale do wiadomości adresata oczywiście mój pełny podpis.

-------------------------
MINI GALERIA

Proszę kliknąć w wybrany obrazek aby go powiększyć.

Zrzut ekranu ze strony SUM (ówczesniej SlAM) z wiosny 2007. Portierzy i krzesła w tej samej rubryce ;))



Zawarcie umowy pomiędzy SUM a firmą ochroniarską.

Wydawana i redagowana przeze mnie i na mój koszt gazetka Portier. W porywach do stu egzemplarzy rozdawanych bezpłatnie.

Tak w firmie ochroniarskiej fałszowało się szkolenia. Druczek podbity przez instruktora in blanco w dziesiątkach egzemplarzy leżał na parapecie w dziale kadr. Pracownik tylko pobiera i wpisuje, że sie przeszkolił...


Druk "wniosku" o dodatkową pracę wypisywany de facto przymusowo. Chodziło o to by nie płacić za nadgodziny. Wszystko ponad limit liczone było do umów zleceń ze spółką córką, a odmowa podpisania mogła skończyć się jak dla mojej koleżanki przeniesieniem na drugi koniec województwa (oczywiście przypadkiem) ;)


wtorek, 8 maja 2012

Doktor Annasz

Pytanie: Czy lekarz specjalista stwierdzając u pacjenta konieczność wykonania jakiegoś badania lub zabiegu ma prawo odsyłać go po skierowanie na ten zabieg do lekarza POZ?

Odpowiedź: NIE!

Opis sytuacji.


Chirurg u którego mam kartotekę od około czterech lat stwierdził przy mojej kolejnej u niego wizycie, że niezbędnym jest wykonanie pewnego zabiegu ambulatoryjnego ze względu na komplikacje pooeracyjne, które u mnie wystąpiły. I wszystko potoczyłoby się właściwym torem, gdy nie to, że nakazał mi też dostarczenie mu skierowania... do siebie samego w innej placówce (w tej nie ma odpowiedniej salki) od... lekarza pierwszego kontaktu.

Tak to wychodząc z gabinetu około 16:30 zmuszony zostałem do szybkiego poszukiwania jakiegokolwiek człowieka władnego wypisać mi powyższe, aby następnego dnia o 7:30 móc stawić się w szpitalu.

Lekarka pierwszego kontaktu, którą zgodnie z nazwą widziałem po raz pierwszy w życiu wypisała mi bez słowa odpowiedni druk dzięki któremu potem konieczny zabieg wykonano (najlepszy tekst w przyszpitalnej zabiegówce: A nie ma pan własnego bandaża z domu?), ale nie byłbym sobą :) gdybym jeszcze tego samego dnia nie złożył odpowiedniej skargi do NFZ-u.

A oto kluczowy fragment odpowiedzi Fuduszu:

W odpowiedzi na Pana pismo, które wpłynęło do Śląskiego OW NFZ drogą elektroniczną dnia 23.04.2012r. informuję, że o procesie leczenia decyduje lekarz ubezpieczenia zdrowotnego prowadzący leczenie pacjenta (lekarz podstawowej opieki zdrowotnej lub lekarz specjalista). Jeśli lekarz prowadzący leczenie ( w tym przypadku specjalista) stwierdza konieczność skierowania pacjenta do poradni specjalistycznej winien wydać stosowne skierowanie.

Odsyłanie pacjenta przez lekarza specjalistę, który jest lekarzem ubezpieczenia zdrowotnego do poradni lekarza podstawowej opieki zdrowotnej celem wypisania kolejnego skierowania jest działaniem nieprawidłowym.

Nic dodać, nic ująć.

W razie gdyby ktoś chciał powołać się na precedens :)) podaję numer sprawy  WSS-II-078-795/2613-W-as/12
 
 
Dodane 28 sierpnia 2012:
 

 

sobota, 5 maja 2012

Dwa kroki wstecz

Od kilku miesięcy powracały do mnie dwa obrazki z dzieciństwa. Pierwszy, w którym czekając na kolację u babci na wsi przeglądam ściągnięte wcześniej z biblioteczki kryminały i zainteresowany nietypową okładką próbuję czytać jeden z nich (a mam lat plus minus 11) i drugi, w którym już w Katowicach plądruję kartony z książkami w naszej piwnicy czekając aż mama skończy pranie.

O ile ten pierwszy opis jest do dziś zrozumiały, o tyle jednak do drugiego czuję się zobowiązany dodać kilka zdań wyjaśnienia. W „tamtych czasach” pralnie w blokach były zbiorowe, choć z racji ustroju także próżno by szukać w nich pralek. Ot, pomieszczenie z ogromną gazową kuchenką, wanną, ławką i stołem. Do tego bardzo klimatyczne podesty z desek na lastrykowej posadzce i zgniłozielona lamperia. Vintage się to wszystko dziś nazywa, o ile znam angielski.

Kiedy zatem według listy kolejkowej wiszącej w gablotce na klatce schodowej nadchodził „ten dzień”, co mógł zrobić ze sobą dzieciak, gdy wokół królowały tylko para i mokre koszule? Oczywiście ulokować się w naszej komórce na kartonach pełnych szpargałów (za które dziś na Allegro miałbym fortunę!!!) i podżerając truskawki z kompotu czytać „Magazyny Polskie” i co tam mu trafiło w ręce. Niejednokrotnie drżące zresztą ręce, bo sporo było w owych kartonach literatury „przygotowującej do życia w rodzinie” z której cytaty zostały mi w głowie do dziś.

Ale wracajmy do sedna.

Książka pierwsza.

Do pensjonatu w górach przybywa na wypoczynek inspektor policji przekonany, że w najbliższym czasie praca będzie ostatnią rzeczą, o jakiej mógłby pomyśleć. Jeździ sobie zatem na nartach, poznaje ludzi, popija to i owo i stara się dobrze bawić. Sielanka kończy się w chwili gdy jeden z gości zostaje zamordowany, a w górach schodzi lawina i do czasu przybycia ekspedycji ratunkowej hotel jest odcięty od świata. Nasz bohater musi rozpocząć śledztwo przegryzając się przez zagmatwane charaktery współmieszkańców, a  nie przypuszczając nawet,  że nie wszyscy wokół niego są...

I tutaj właśnie klasyczny do tej pory kryminał łączy się z równie klasycznym jak na lata 70 XX wieku science fiction. Z racji zasad gatunku nic więcej nie wypada mi mówić.

A scena, którą zapamiętałem? Oto po czymś w rodzaju wieczorku zapoznawczego mocno już podchmielony stróż prawa postanawia wyjaśnić czy intrygująca go od pierwszego dnia drobna osóbka w nieodłącznych ciemnych okularach (w tej roli wyobraziłem sobie dziś np. wczesną Winonę Ryder) jest w końcu… chłopcem czy dziewczyną. Oraz profilaktycznie się jej oświadczyć.

Myśli pijanego inspektora są tu ujęte tak realistycznie, że prawie widzimy jak się zatacza próbując poprosić Brune do tańca, a potem wykłada jej swój pogląd na małżeństwo, by po chwili odkryć z takim samym zaangażowaniem „kobietę swojego życia” w Oldze – żonie zdziwaczałego nieco pana Mosesa.
Po prostu boki zrywać.

Reasumując mamy tu w dość cienkiej książeczce humor, wojnę gangów, kosmos, faszystów oraz odrobinę moralizatorstwa na koniec. Wbrew temu jak karkołomnie to zestawienie brzmi - jest jako opowieść z lekkim dreszczykiem wykonane bezbłędnie. Lektura w sam raz na jak się to wtedy mówiło sezon ogórkowy.

Książka druga

...jest dwa razy grubsza i w dzieciństwie z racji okładki a i pewnie po części tytułu wydawała mi się bajką, ale bajką nie jest. Jest za to prawie dokładnie tym samym, co ta o której opowiedziałem powyżej. Mistrzowskim połączeniem, a raczej stopniowym przejściem od fundamentalnego kryminału do absolutnie współcześnie ujętego SF. Od razu uprzedzam, że język nie jest tu tak fascynujący, ale też nie wydaje się przeszkodą. Nazwałbym go neutralnym – opowiadającym. Coś tak jeden na jeden. Realizm bez ozdobników.

W centrali firmy Jubiler w środku dnia zdarza się zuchwała kradzież. Wedle zeznań świadków (w tym, pozwolę sobie to podkreślić - także portiera) jedyną osobą mogącą wynieść kosztowności jest jeden z pracowników, tyle tylko, że on w tym czasie jest na spotkaniu slużbowym z dyrektorem firmy, na co również są świadkowie.

Klimat całej historii opisałbym tak. Deszczowy wieczór, światła latarń, szare kamienice, kocie łby na ulicach, Trybuna Ludu z tow. Gomułką, milicyjna warszawa oraz może jeszcze bułka z żółtym serem i herbata w szklance na spodeczku. Obowiązkowo z fusami.

Nie chcę tu zdradzać sedna, bo przecież to jednak kryminał, ale uchylając rąbka tajemnicy powiem, że dochodzimy w pewnym momencie do zagadnień związanych z doświadczeniami genetycznymi, wolnością w medycynie i nauce oraz tego, co na własny użytek nazywam meandrami ludzkiej duszy.
I co dziwne, książkę będącą w swojej wymowie, a przynajmniej w wymowie scen finałowych wielką, filmową wręcz pochwałą ludzkiej niezależności i wolności wyborów napisał (pod pseudonimem) wieloletni współpracownik służby bezpieczeństwa, świadek oskarżenia w procesie Melchiora Wańkowicza i autor tekstów popierających wprowadzenie stanu wojennego. Gdy dodamy do tego, że stworzył ów pisarz także socrealistyczną powieść „Piątka z ulicy Barskiej” obraz robi się jeszcze ciekawszy, nieprawdaż?

Scena, którą zapamiętałem?

Walczący z (jak sądzi) halucynacjami pilot wojskowy obawiając się, że jego stan jest konsekwencją choroby nerwowej jego matki i przekonany, że w tej sytuacji utraci prawo do latania przemyka się rozgorączkowany pustymi ulicami w środku nocy, by doczekać świtu w kabinie swojego myśliwca. Klucząc i węsząc wszędzie zagrożenie dociera wreszcie taksówką na przedmieścia i sobie tylko znanymi drogami dostaje się na lotnisko wojskowe. Gdy już od samolotu dzielą go sekundy zostaje zatrzymany przez wartowników, którzy ze zdumieniem odkrywają w nim swojego dowódcę…

Książka została wydana w 1958 roku i nie doszukałem się w Internecie jej wznowień, ale każdy, kto miałby szansę ją odnaleźć w bibliotece, na strychu, w antykwariacie czy na Allegro, a następnie oczywiście przeczytać :) powinien to zrobić i przeżyć jak ja szok odnajdując dylematy z jutra w powieści napisanej daleko dawniej niż wczoraj.

I niech puentą tej notki będzie fakt, że odnalazłem opisane kryminały maglując Google właściwie tylko opisami tych dwóch scen, które tu opowiedziałem, bowiem nie pamiętałem ani okładek, ani tytułów, ani nawet autorów.

Udało mi się. Mam. Przeczytałem znów po bardzo wielu latach.

Znów mogłem zafascynować się urokiem tajemniczej Brune i znów uciekać przed cieniem poprzez nocne łąki wypatrując jak zbawienia sylwetki swojego MIG-a.

Po prostu odlot. Czego i Wam życzę.


 *Antoni Armand (Kazimierz Koźniewski i  Grażyna Terlikowska-Woysznic) "Człowiek z lustra" 1958

* Arkadij Strugacki, Borys Strugacki "Sprawa zabójstwa" 1973 (Późniejsze wydania jako: "Hotel Pod Poległym Alpinistą")

wtorek, 1 maja 2012

Coaching człowieczeństwa

Spędzając dwanaście godzin słonecznego dnia w pustym biurowcu sam na sam ze swoimi myślami przechodzę w inny stan skupienia. Działam jak maszyna. O jedenastej to, o czternastej tamto. Tam zajrzeć, to sprawdzić, tu oświecić, tam zgasić. Otworzyć, zamknąć, przejść, obejść, zapisać. Gdzieś pomiędzy przegryźć kanapkę, wypić dziesiątą herbatę i odebrać telefon starając się nie odrywać wzroku od ściany monitorów.

Ten sam monotonny ruch kamery w którym trzeba mimo powtarzalności umieć dostrzec każdy drobiazg. Czasem spojrzenie w okno, na ulicę którą spacerują ludzie w letnich ubraniach, przemykają rowerzyści i wracają z niedzielnych zakupów rodziny, dla których moja tu obecność i możliwość podglądania ich jest, była i będzie wielką tajemnicą.

Ale tak z ręką na sercu, cóż tu można podglądać? Ulica i ludzie jakich pełno w każdym mieście.

Za drugim oknem parking, ogrodzenie, kilka krzaków, a dalej market. Wokół nawet dość spory ruch. Wyjeżdżają auta, całymi rodzinami pchają wózki pełne zakupów gromadki wciąż nowych klientów. Taki sam widok po raz miliardowy od rana. A jednak... jednak nie!

Z "automatu" przechodzę na ręczny. Myślami błądząc po zakamarkach czasu, pamięci i przestrzeni zarejestrowałem coś, co było odmienne od obrazka, którego się spodziewałem.
Procedura stop.

Na trawniku przy marketowej rampie leży mężczyzna, a nad nim bogato gestykulując stoją dwie kobiety. Nie pochylają się, nie dotykają go, tylko raczej strofują. Po kilku chwilach widzę je odchodzące (początkowo myślę, że po ochronę sklepu, ale nie). Ten ktoś tam nadal leży plackiem. Z daleka wygląda jakby wypoczywał na słońcu, ale kto spędza majówkę przy sklepowym parkingu?

Podnoszę się z fotela i wytężam wzrok. Dopiero teraz dociera do mnie, że trawa trawą, ale od może kolan w dół ten człowiek leży na asfalcie...

Robię, muszę zrobić coś, za co, gdybym trafił na kogoś ograniczonego mógłbym stracić pracę. Opuszczam "obiekt", wychodzę w mundurze na ulicę (do czego też nie mam prawa), a przede wszystkim angażuję się w sprawę, nie mającą związku z sytuacją w miejscu, które chronię.
Mea culpa.

Z jednego z mijających mnie aut machnięciem ręki mającym znaczyć "No właśnie, ochrona, rób coś  z nim!" pozdrawia (?) mnie kierowca. Oczywiście na machnięcie było go stać, na zatrzymanie się już nie. Ale on myśli, że jestem stąd. Niech myśli.

Czternasta trzydzieści. 

-Proszę pana! Proszę pana! Co się dzieje? Słyszy mnie pan?
-emmmmm...
-Pan jest chory czy pijany? Coś się panu stało? Leży pan przy jezdni!
-Pii...iiija...ny...
-Czy pan jest pijany czy źle się czuje?
-...iiijany...
Mężczyzna jest po trzydziestce i bynajmniej nie wygląda na typowego kloszarda. Na dwa metry wokół niego unosi się jednak obrzydliwy odór alkoholu i potu. Obok leży pusta butelka po czymś o nazwie "Gieroy". Może dlatego nikt nie odważył się tu podejść. Jeszcze chwila namysłu... Jeśli nawet go nie przejadą, to zejdzie na zawał na tym słońcu.

-Wstajemy, no już! - łapię go pod pachy i sadzam. Nie protestuje.
Na pijanego działa tylko prosta argumentacja...
-Pobudka! Wstajemy! Sam pana nie dźwignę! No już! Do góry!
Dziwnym trafem zatrzymuje się obok samochód patrolowy konkurencyjnej firmy.
-Pomóc ci? (Mundur "kolegi po fachu" zdjął z ochroniarzy etap mówienia mi per pan)
-Gdybyście mogli.

Bierzemy nasze znalezisko już we dwóch i prowadzimy, a właściwie niesiemy. Ale dokąd?
-Możecie go gdzieś przewieźć? Na policję albo coś?
-Nie, coś ty! Nam nie wolno!
Sadzamy zatem delikwenta na trawie w cieniu drzewa tuż przed "moim" budynkiem.
-To wy czy ja? - pytam wyciągając komórkę, choć już wiem jaka będzie odpowiedź.
-To może ty lepiej. Nas tu nie było.

Czternasta trzydzieści siedem.

Wzywam policję. Radiowóz dojeżdża w niecały kwadrans. Chwilę za nim pogotowie. Przeprowadzone na miejscu badania wykazują na szczęście tylko upojenie alkoholowe. Policjanci spisują moje zeznania i dane adresowe, a około piętnastej trzydzieści zabierają mężczyznę do izby wytrzeźwień.

---

Dlaczego o tym wszystkim piszę?

Z kilku powodów.
Po pierwsze dlatego, że poza kilkoma minutami wysiłku i koniecznością umycia się już po wszystkim nie musiałem robić prawie nic, by jednak zrobić COŚ.

Po drugie dlatego, że choć bohater tej notki zapłaci 250 zł za izbę i pewnie z 50 zł mandatu za "sianie zgorszenia", to jednak nie zostanie przejechany, okradziony, pobity, ani też nie umrze na słońcu. Myślę, że to wszystko warte jest takiej kasy.

Ale po trzecie i najważniejsze piszę, by zwrócić uwagę, że poza ochroniarzami, o których wspomniałem, NIKT nie pomógł ani pijanemu solo, ani mnie "walczącemu" z nim samotnie na trawniku. Ani czynem, ani słowem, ani nawet telefonem. Nie zatrzymał się żaden z przechodniów ani samochodów, które go mijały i które mijały potem nas dwóch. Trochę tego było przez te kilka minut.

Można zapytać i chyba należy; dlaczego?

Bo pijany? Bo śmierdzi? Bo "co ja mogę zrobić"? Bo "od tego są inni"?
Zapewne. Także jeszcze; "nie mamy czasu", "potem nas będą ciągać po sądach", "co cię to obchodzi?" albo "a może on ma HIV-a?" i kilkanaście podobnych.

I był tam też nieco dalej ktoś w bardzo podobnym do mojego mundurku przyglądający się z bezpiecznej odległości czy aby już uprzątnięto spod JEGO SKLEPU ten PROBLEM.

Czy którykolwiek z tych wszystkich, [...] (nie, jednak to słowo ocenzurowałem), zastanowił się, że jutro może ktoś ominie z daleka tak samo właśnie JEGO?

Nie wydaje mi się.


Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.