Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 31 stycznia 2012

Opowieści z tysiąca i jednego dyżuru

Pierwsze godziny pierwszego dnia mojej pracy w roli portiera upłynęły mi na modlitwie. Modliłem się w duchu, żeby nikt mnie o nic nie zapytał, bowiem ogrom kompleksu budynków, w którym się znalazłem wydawał mi się nie do ogarnięcia ludzkim, a co dopiero portierskim umysłem (przy dosyć śmiałym założeniu, że takowy istnieje).
Do gąszczu korytarzy i tłumu przewalającego się nimi we wszystkich możliwych kierunkach dochodziły jeszcze wszechobecne dziwne nazwy, które z przyczyn oczywistych musiałem poznać i w miarę szybko pokojarzyć. Pamiętam, że najmocniej zaintrygowała mnie wówczas parazytologia, która okazała się nauką o pasożytach i pasożytnictwie. Nie wiedzieć czemu ;) w zestawieniu z rolą jaką przyszło mi pełnić w uczelni bardzo mnie ta definicja rozbawiła…

Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że już od pierwszego dnia starałem się swoją pracę jeśli nie ubarwiać, to przynajmniej wykonywać nietuzinkowo. Już wspomnianego pierwszego dnia po mniej więcej zrozumieniu gdzie jestem i co się wokół mnie dzieje zająłem się przeglądaniem zawartości biurka i natrafiłem tam na oficjalne upoważnienia do pobierania kluczy wystawione po trzy, cztery albo i więcej lat wstecz. Lekko nieaktualne mówiąc krótko. Nie zastanawiając się wiele wyciągnąłem zeszyt z numerami telefonów i obdzwoniłem wszystkie sekretariaty w swoim budynku ładnie się przedstawiając i prosząc dla obopólnego bezpieczeństwa o aktualizację dokumentacji. Jeszcze tego samego popołudnia dostarczono mi kilka druków, a w ciągu trzech dni miałem już świeżutki komplet, czym zresztą później doprowadziłem swoją przełożoną do wściekłości, jako że „normalną drogą” to ona właśnie występowała z oficjalnym pełnym pieczątek pismem do każdej z jednostek i ona także upoważnienia odbierała.
To, że ktoś sam zajął się tym co niezbędne chcąc tylko móc lepiej wykonywać swoją pracę nie miało znaczenia. Naruszyłem obce terytorium. Czas pokazał zresztą, że nie pierwszy raz, bo, co do dziś mnie bawi, jedyne w swojej portierskiej karierze wizyty na tzw. dywaniku zawdzięczałem np. notorycznemu u mnie odsyłaniu właścicielom znalezionych gdzieś legitymacji, dowodów i innych tego typu drobiazgów albo też informowaniu ich drogą telefoniczną o miejscu, w którym mogą zgubę odebrać.  Jak się łatwo domyślić tym samym znów zabierałem komuś „pracę”.

A ja po prostu mając świadomość ogólnej opinii o portierach czy ochroniarzach próbowałem być inny. Inny in plus mam nadzieję.

Któregoś na przykład dnia tuż pod moim portiernianym oknem przejechała ciężarówka strącając obudowę świetlówki pod łącznikiem między budynkami w tak widowiskowy sposób, że omal nie rozbijając nią szyby osobówki jadącej tuż za nią. Oczywiście porzucając świeżo napoczętego tuńczyka w oleju wyskoczyłem na schodki by zobaczyć, komu zawdzięczam konieczność poszerzenia raportu służbowego i ujrzałem już tylko tył auta, którego kierowca być może nawet nie wiedząc co narobił dodał gazu i zniknął za zakrętem.
Nazwa firmy i numer rejestracyjny. Jako humanista marzyciel nie mam absolutnie pamięci do liczb, ale tym razem olej z tuńczyka chyba pomógł. Wpadłem na portiernię i szybko zapisałem dane na karteluszku.
I co teraz? Raport to jedno, wina jest oczywista i nie moja na szczęście, więc w zasadzie nie ma czym się przejmować, ale ja przecież muszę coś zrobić INACZEJ…

Miałem wtedy pierwszy swój telefon z normalnym Internetem, moją ukochaną Nokię N70. No to już! Google, nazwa i branża firmy, trzeci link od góry i numer telefonu z ich strony. Zdaje się Białystok albo coś w okolicy.
Dryń dryń!
-Dzień dobry, dzwonię z (…). Prawdopodobnie państwa pracownik przed chwilą rozbił lampę pod naszym budynkiem. Czy numer (…) należy do wozu z waszej firmy?
(…)  -Tak… Czy to coś poważnego? Co mamy zrobić?
(Zwolnić! Ha ha!)
-Proszę pouczyć swojego kierowcę, że pomiędzy budynkami naszego kompleksu stworzył zagrożenie dla pieszych i innych kierowców przekraczając szybkość i nie zatrzymując się po rozbiciu lampy na stropie łącznika.
-Ja… ja zaraz… Zaraz zadzwonię do niego i…

Czy ktoś mi kazał? Nie. Czy ja musiałem tam dzwonić? Nie.
Chciałem tylko (i to akurat mi się udało) mieć okazję wpisania raportu, dzięki któremu znów odrobinę zatruję spokojny żywot mojej przełożonej. „Zlokalizowałem przez Internet, powiadomiłem, uzyskałem potwierdzenie, podaję numer telefonu do centrali”.
Znów po swojemu.
Zawsze po swojemu.

Badania lekarskie. Nie takie zwykłe w przychodni, ale specjalne, dla sądu. Kilkuosobowa rodzina z torbami, butelkami oranżady i kanapkami na korytarzu.
-Może napiją się państwo herbaty? Mam tu czajnik?
-Ale nie mamy herbaty, tylko kubki. Wszystko wypite w pociągu.
-No to zapraszam. Ja stawiam. I do termosu sobie państwo zrobią na drogę.
Rozmawiamy. Okazuje się, że rodzinka przyjechała znad morza. Cała noc w pociągu, pół dnia badań i wieczorem powrót. Horror.
Pytają mnie o najbliższy bar czy restaurację, a mnie zupełnie jak Dobromirowi z bajki coś zaczyna przychodzić do głowy…
Zamykam portiernię i pruję do budynku tuż obok, gdzie mieści się uczelniana stołówka. Czarny mundur SS (Wtedy pracowałem w Solid Security i przysięgam, nie ja im taki „mądry” skrót wymyśliłem.) robi wrażenie. Panie kucharki rozstępują się na bok i prowadzą mnie do kierowniczki. Nie bez problemów udaje mi się na dwadzieścia minut przed obiadem dopisać moich nowych znajomych do listy.
-Bo to pana rodzina, tak?
-Nie. To po prostu ludzie po całej nocy w pociągu i przed kolejną taką samą.

-Za piętnaście minut mają państwo bardzo tani a smaczny obiadek w tym budynku za rogiem.
-Co? Jakim cudem?
-Magia!

Ta „magia” zaowocowała ciastkiem dla mnie i podziękowaniami na pożegnanie. I ktokolwiek śmieje się z mojej nadgorliwości, która wcale nadgorliwością nie jest, niechaj wie, że ONI z pewnością zapamiętali pozytywnie i portiera i miejsce w którym go spotkali.

Historia podobna, choć bardziej bajkowa w jakimś sensie.

Niedzielne popołudnie po wykładach. Pustka, cisza, półmrok. Gdzieś z piętra schodzi dziewczyna i kierując się do mnie prosi o rozmienienie dziesięciu złotych do zakupu napoju w automacie. Wszystko pozamykane, budynki wymarłe, a pić się chce.
Niestety mój portfel świeci pustkami. Mam tylko piątaka. Sekunda namysłu czy to aby nie za głupie i…
-Proszę pani!
-Tak?
-Nie mam jak rozmienić tej dziesiątki, ale mam pięć złotych. Proszę się napić a odda pani przy okazji.
Dziewczyna prawie wchodzi przez okienko.
-Ale przecież… pan serio? Przecież pan mnie nie zna?
Czując się jak w kiczowatej amerykańskiej komedii romantycznej odpowiadam natychmiast -Może pani zyskać pięć złotych albo czyjeś zaufanie. Prosta sprawa.
-Oddam. Obiecuję. Niesamowite. Bardzo dziękuję.
Oddała? Jasne, że oddała. Przy okazji jeszcze zrobiła mi przed zmiennikiem reklamę na miarę świadectwa z paskiem! I tylko wbrew moim przypuszczeniom nie okazała się studentką, a… pracownikiem naukowym z drugiego budynku. Jeszcze fajniej, prawda?

Przez jakiś z górą rok byłem członkiem NSZZ Solidarność, a zostałem nim przez… żonę ministra Sikorskiego. Nie wierzycie? Już opowiadam.
Tamtego dnia czytałem właśnie książkę pod tytułem Gułag autorstwa wspomnianej Anne Applebaum, kiedy podeszła do mojego okienka zdająca właśnie klucze jedyna pracująca jeszcze w niedzielny wieczór pani doktor. Ponieważ czekała na przyjazd męża zaczęliśmy rozmawiać właśnie o mojej lekturze. Nie ma co udawać, było mi głupio że dałem się złapać na tym czytaniu, bo jednak nie za to mi płacono, ale z drugiej strony rozmówczyni absolutnie zignorowała ten kierunek i dyskusja nasza z książki przeszła na historię, z historii na politykę, a z polityki…
Pani okazała się być członkiem Solidarności. To właśnie ona wraz z wice przewodniczącą związku pomogły mi później w rozpoczęciu prywatnej wojny z łamiącą prawo firmą ochroniarską, a przede wszystkim dały do tego motywację i wiarę.
Od „Gułagu” do zwycięstwa można powiedzieć.
Bardzo dobre odniesienie gdy się weźmie pod uwagę traktowanie nas w ochronie…

Trochę jak Forrest Gump zaistniałem także w dziejach mojej (Owszem, mojej. Tak myślę – tak piszę) uczelni w kilku miejscach w których logika absolutnie mnie nie przewidziała.

W pewnym oddaleniu od głównego zespołu obiektów uniwersytetu mieściła się przez wiele lat firma, która ten właśnie uniwersytet wraz ze szpitalami i wszystkim dookoła wybudowała, a której miałem zaszczyt być swego czasu pracownikiem.
Z racji tego, że zarówno budynki jak i teren nie przestał być własnością uczelni przyszedł kiedyś dzień gdy po zakończeniu ostatnich prac (Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka gdyby kogoś interesowało) trzeba było się wynieść. Nie wchodząc w szczegóły powiem tylko, że byłem przedstawicielem tejże firmy przekazującym ostatnie klucze portierowi akademii, a jakieś dwa lata póżniej sam stałem się takim portierem między innymi kilkakrotnie także w tym miejscu. Ale nie to jest ciekawe. Prawdopodobnie jedynym dokumentem przekazania owego obiektu jest pisemko, które sam ułożyłem chcąc mieć „podkładkę” do zdania kluczy, a które za zgodą i wiedzą swojej przełożonej parafował mi właśnie tamtejszy portier.
Mam ten karteluszek istniejący tylko w jedynym egzemplarzu do dziś. Śmieszne to trochę, bo dla mnie przynajmniej jest symbolicznym końcem tego, co dekady temu zapoczątkowano wmurowując kamień węgielny. Końcem wielkiej budowy.
Mam nadzieję, że Wikipedia kiedyś o tym napomknie. ;)

Drugim podobnym przypadkiem był mój list wydrukowany w pewnym miesięczniku polonijnym, a konkretnie dość szatański pomysł, aby kopię owego miesięcznika wraz z odpowiednią adnotacją przesłać do redakcji uczelnianego biuletynu. Tak stałem się jedynym portierem, o którym wspomniano tam pośród prac profesorów i doktorów w rubryce „Przeczytaliśmy”.

Na zakończenie zaś tego porządkowania szufladek mojej pamięci wspomnę jeszcze o kolejnym bajkowym epizodzie w mojej małej portierskiej rzeczywistości. O szaliku.
Zaczynając pracę w uczelni znalazłem któregoś dnia szalik. Zwykły, krótki, męski szalik.
Odchodząc stamtąd cztery lata później znalazłem prawie w tym samym miejscu drugi.
Był identyczny co do jednej nitki.

Może to taka forma zaczarowanej obiegówki?
;)

Dobranoc.

niedziela, 29 stycznia 2012

Alter ego




TUTAJ szerszy opis tej etiudy.

czwartek, 19 stycznia 2012

Operacja Dunaj

Może ja jakiś inny jestem, nie wiem. Może ja się nie znam.

Dopiero co śmiałem się gorzko z opowieści znajomego u którego zaawansowaną miażdżycę wykrył neurolog, bo naczyniowiec odsyłając pacjenta do niego twierdził z pełnym przekonaniem, że to bóle od kręgosłupa, a tu samemu przytrafiła mi się jakże podobna historia...

Od trzech lat odwiedzam pewnego lekarza specjalistę, od trzech lat grzecznie zażeram się tabletkami, smaruję maściami i owijam kompresami tkwiąc w przekonaniu, że droga mojego leczenia jest godna i sprawiedliwa oraz słuszna i zbawienna, co zresztą wydębiłem rok temu od pana doktora na piśmie. I co?

I w… ślepą kiszkę mogę sobie to wszystko włożyć (gdybym miał, a wycięli mi ją jeszcze komuniści), ponieważ nowy lekarz po zapoznaniu się kilka dni temu z sytuacją bez wahania zmienił diagnozę poprzednika w kwestii dla mnie najważniejszej, mianowicie konieczności poddania się stosownej operacji.

To, że moja przypadłość powinna być operowana zakładałem sam, ale tym oczywiście nikt by się nie przejmował. Gorzej, a raczej lepiej, że moje przypuszczenia potwierdzał i lekarz rodzinny i kardiolog i pan od USG i właściwie większość ludzi z którymi na ten temat choćby pobieżnie rozmawiałem.
No ale przecież tutaj chirurg, fachowiec, nie można kwestionować.

Pytam, opowiadam, cytuję.
Żadnej operacji. Operacja tylko pogorszy.
Ale pani internistka…
To niech pani internistka do mnie zadzwoni, to jej powiem.
Da mi pan to na piśmie?
Oczywiście.

„Leczenie zachowawcze”. Jak byk.

Może ktoś powiedzieć, że się czepiam. Że może to ten nowy się nie zna, a ten stary miał rację. No tak, ale proszę pamiętać, że opinię nowego lekarza podzielało już przed nim (sic!) kilka osób i to bynajmniej nie laików, oraz, że ich słowa przedstawiałem doktorowi kilkakrotnie i zawsze słyszałem to samo.
Nie operować.
I cóż na takie dictum?

Ano cóż. Pogodzić się chyba trzeba, że jest taki gatunek medyków, który najbardziej lubi wypisywać recepty, a reszta leczenia jakakolwiek by była, to już dla nich tylko wydziwiania pacjenta i powód do irytacji. I tak z tygodni robią się miesiące, a z miesięcy lata... Za to wszystko też płaci NFZ. Tak jak za moje „leczenie zachowawcze”.

Pytanie teraz, kto zapłaci mi za to co wcześniej pewnie operowałoby się łatwiej i z lepszymi perspektywami niż dziś?

czwartek, 12 stycznia 2012

sKurier* III

Dziewiątego stycznia mój operator Internetu przesłał mi nową umowę i modem korzystając z usług firmy kurierskiej DPD. Tego samego dnia otrzymałem maila z informacją o nadaniu paczki oraz mogłem na stronie www sprawdzić, że przesyłka istotnie „ruszyła”.

Nazajutrz paczka dotarła do sortowni w Mysłowicach, a o 8:51 została wydana kurierowi do doręczenia. Tutaj zaznaczyć należy, że firma DPD dostarcza paczki w godzinach 8:00-20:00, choć jak za chwilę udowodnię nie zawsze…

Mimo całodziennego oczekiwania przesyłki nie otrzymaliśmy. Mając przykre wspomnienia z Kolporterem, obecnie przemianowanym na K-EX, który swego czasu wiózł mój rower z Sosnowca (filia) do Katowic cztery dni, sprawdziłem wieczorem tracking dowiadując się OCZYWIŚCIE, że podjęto nieudaną próbę doręczenia. Nie czuję się na siłach odpowiedzieć jak stojący rzekomo po drzwiami kurier może nie nacisnąć dzwonka widząc o trzy metry od siebie oświetlone okna oraz jak może W OGÓLE nie nacisnąć dzwonka, ale zadam za to dwa inne pytania. 

1. Dlaczego nazywa się awizacją brak awizacji, czyli pozostawienia „świstka” z informacją w skrzynce na listy?
2. Dlaczego kurier mając telefon służbowy nie może z niego skorzystać, gdy jasnym jest, że wyjdzie to taniej niż kolejny przyjazd pod ten sam adres?

No właśnie.

Zadzwoniłem pod ogólnopolski numer biura obsługi tracąc przy trzech próbach połączenia się z konsultantem około dwadzieścia dwie minuty na halucynogenne dźwięki przeplatane automatycznym „chwilowo wszystkie linie są zajęte” aż usłyszałem wreszcie kobiecy głos, który posiłkując się TYMI SAMYMI DANYMI Z TRACKINGU co ja, poinformował że przesyłka będzie doręczana powtórnie następnego dnia. Nihil novi można powiedzieć.

Zgodnie z zapowiedzią, acz niezupełnie zgodnie z oficjalnymi godzinami doręczeń kurierowi wydano moją paczkę powtórnie o 9:20 w dniu jedenastym stycznia. Tym razem nie tylko nie było próby doręczenia, ale w ogóle nie było nic. Około 19:40 marnując kolejne dziesięć i pół minuty połączyłem się z konsultantem, który z kolei połączył się z kurierem, który to oznajmił konsultantowi, a konsultant mnie, że paczka jest w drodze i dojedzie o 21:00Trochę jakby po czasie, ale trudno, niech będzie.

Nie będzie.

O 21:30 nie ma nadal śladu po kurierze, a moim czerwonym ze złości oczom ukazuje się na stronie www nowa informacja o… wydaniu przesyłki do doręczenia około 20:20.

A zatem podsumujmy.
Jeden raz wydano ją rano, nie ma po niej śladu, a teraz wydano jakąś drugą, tak?!
Ok. ;))

Kolejny telefon i kolejny konsultant także sięgający po odwody w postaci telefonu do kuriera.
-Kurier zdał przesyłkę do sortowni, tam jest błąd w opisie – słyszę o 21:40.
-Przed dwudziestą pana kolega po rozmowie z kierowcą zapewniał mnie, że o 21:00 kurier będzie u mnie, bo jest spóźniony na trasie!!!
-Mogę tylko zasugerować (Boże, jak żal mi ludzi korzystających ze ściągawek przyklejonych do monitora!) żeby zadzwonił pan jutro.
-Straciłem już na was ponad pół godziny! Poproszę o numer telefonu tego kuriera.
-Niestety nie mogę go panu podać.
-Czy wobec tego może on zadzwonić jutro do mnie przed doręczeniem?
-Kurier nie ma takiego obowiązku, proszę pana. Mogę tylko zasugerować…
-Czy wobec tego przesyłka będzie jutro w kolejnym doręczeniu?
-Tak sądzę (sic!)

Ok. Dobrze. Poczekamy do jutra. Ważne żeby dotarło. 
Pora spać.

Godzina 21:45. Kurier dzwoni do drzwi.

Dwudziesta pierwsza czterdzieści pięć!!! 
Skąd się wziął, skoro towar jak mnie zapewniono dopiero co był zdany?
Z sortowni się wziął. Razem z paczką, którą wydano mu po dwudziestej.
No comments.


Co do słowa przepraszam, to zapewne nie ma takiego obowiązku, ale mogę tylko zasugerować

DPD. Never again!


---






* -  literka "s" w tytule oznacza oczywiście "super"

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Katzenjammer

Nie wiem czy znacie Cześka?

On na pewno Was zna. Mnie poznał od razu, chociaż nigdy się nie widzieliśmy. Po prostu wyszedł o szóstej rano spod samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, podskoczył z radości i popędził lotem koszącym wprost ku moim nogom, aby się co nieco poobcierać.

Bo Czesiek, co nie od rzeczy będzie zaznaczyć w tym miejscu, jest kotem. Mieszka pod biblioteką. 

Przyznaję, że byłem nieco skonfundowany, choć dopiero w domu, dzięki Wikipedii dowiedziałem się, że tak właśnie.
Nie codziennie ktokolwiek się o mnie obciera.
A Czesiek nie widział problemu. W ogóle niewiele widział, bo najbliższa latarnia była w remoncie, a dookoła jeszcze ciemna noc. Usiadł zamiatając puchatym białym ogonem, spojrzał na mnie spod brwi godnych Leonida Breżniewa i zamruczał: No, duży, głaskaj!

Sytuacja dosyć nietypowa. 

-Weź gościu, przestań – mówię mu. Widzisz, że mam glany i jestem ochrona.
-Może chcesz podrapać mnie za uchem? – uśmiechnął się – Koty to bardzo lubią! Pozwalam ci.

Trudno powiedzieć czy chciałem, albowiem całość Cześka była taka jakaś niedefiniowalna futrzasto mruczasto piętnastokilogramowa i znalezienie ucha w tym wszystkim mogłoby mi się nie udać biorąc pod uwagę czas do przyjazdu autobusu.
-Nie, dziękuję. Może kiedy indziej.
-No to tego… Ten… No… Będziesz może przechodził koło mlekomatu?
-???
-No będziesz, czy nie? Chyba normalnie pytam?
-Yyyy… no tak.
-Bo jest taka sprawa… Potrzebuję dwadzieścia groszy. Brakło mi.

-Kszszsz!!! Kszszsz!!!

Poleciał.

Dobrze Wam radzę, uważajcie na przystanku koło biblioteki.
Ściema, że niby gadający kot i te sprawy, a i tak zawsze chodzi o kasę na mleko!

sobota, 7 stycznia 2012

Klucz do zrozumienia zamka

Zdarzyło mi się kiedyś pełnić służbę na obiekcie, na którym nie było mnie wiele miesięcy. Jako że oczywiście ani topografii ani samego systemu pracy nie zapomniałem, szedłem na dyżur bez jakichkolwiek wątpliwości. Do momentu, w którym dotarło do mnie, że nie pamiętam kodu wejściowego…
No nic. Zadzwonię do któregoś z kolegów gdyby tak drzwi były zamknięte.
Były.
Przyjrzałem się pulpitowi. Nie, to niemożliwe!
Ale spróbujmy.

Pik, pik, pik, pik, piiik!
Otwarte!

Odruch Pawłowa? Nagła reinkarnacja szarych komórek?
Nie. Brud.
I nie tylko. Także znajomość ludzkiej psychiki.

Kody w stylu 1111 lub 1234, których w swoim ochroniarskim życiorysie spotkałem całą masę już dawno przestały mnie śmieszyć. Teraz przerażają. Stanowczo sprzeciwiam się przy tym nazywaniem ich czyimś przeoczeniem lub naiwnością. To jest głupota. Tym większa, że towarzysząca czemuś, co z zasady powinno być przemyślane i odpowiedzialne, czyli zapewnieniu bezpieczeństwa.
Skoro szefostwo założyło nam zamki, to trzeba teraz ustawić proste szyfry żeby nikt nie zapomniał, a skoro się je raz ustaliło, to lepiej już nie zmieniać żeby się nie myliły, a jeszcze gdy daną jednostkę odwiedzają osoby z zewnątrz, to można tym częściej zaglądającym po prostu podać kod.
Będzie łatwiej, prawda?

Brzmi jak prowokacja, ale to fakty z którymi spotkałem się swego czasu oko w oko. Proszę sobie wyobrazić jakiś dział jakiejś firmy, który w soboty nie pracuje. Na korytarzu leżą przedmioty zostawione dzień wcześniej przez zespół X jak najbardziej z zewnątrz. I oto ludzie z tegoż zespołu najspokojniej w świecie podchodzą do drzwi (mieli prawo być w budynku) i na moich oczach wstukują kod…
-Co pan tam robi?
-Drzwi otwieram. Nasze rzeczy tam leżą.
-A skąd pan zna szyfr?
-Powiedzieli nam wczoraj jak wnosiliśmy.

Uff!!!

Kurier, listonosz, pani od wodomierza, gość z gazowni, koleżanka z działu obok, syn, żona, kuzyn dziadka ze strony ciotki… Kogo jeszcze uznałbyś za dostatecznie ważnego żeby podać mu kod?
No dobrze, to tylko kilka osób. Kilka od Ciebie, kilka od kolegi, kilka od rudej spod siódemki… Po jakimś czasie szyfr do Twojej firmy czy działu będzie znało więcej ludzi z zewnątrz niż wewnątrz jest faktycznych pracowników!


A kto nie pozna, spojrzy na brud.
Nie ma się co obrażać, takie jest życie.

Przyciski się brudzą lub ścierają. Starsze, gumowane bardzo szybko się paskudziły, nowsze, niezależnie od materiału bądź ścierają się same, bądź też ścierają się na nich cyferki, bądź wreszcie dzieje się jedno z drugim i trzecim (czyli właśnie brudem z naszych rączek) do kompletu. I teraz stań przed takimi drzwiami i przyjrzyj się klawiaturce zamka.
Tak, dobrze, a teraz z boku albo z dołu…

Przypomnij sobie przy tym, że tylko kretyn ustawia dziś 1410 czy 1945. Inteligentny ;) wpisze 1111 albo cokolwiek byle kod się nie cofał (ciekawa (nie-)prawidłowość, dosyć częsta) tzn. żeby po np. piątce nie następowała trójka, a powiedzmy siódemka. Czyli zasada "po brudzie i z góry na dół"!

Poklikash?
Pik, pik, pik, pik, piiik!

Uważasz, że przesadzam? Jak często zmieniane są kody w Twoim miejscu pracy? Wystarczy czasem kilka miesięcy by w niektórych przypadkach już z daleka móc odczytać sekwencję...
Rekordem w jednej z moich dawnych firm były... ponad cztery lata na jednym haśle... (potem odszedłem, ha ha ha!)

No dobrze, załóżmy, że Ty i twoja firma jesteście wyjątkiem. Nie ustawiliście kodów w stylu 4567 ani nie rozdaliście ich jak ulotek szkółki językowej połowie miasta. Zmieniacie szyfry i myjecie łapki. W porządku. Na co zatem jeszcze powinniście zwrócić uwagę?

Na siebie.

Pracownik działu Y wchodzi przez drzwi z zamkiem kodowym. Podchodzą dwaj mężczyźni.
-My do kierownika, można?
-Proszę, proszę…
Grzeczny, prawda? Nie szkodzi, że idiota.

Ta sama sytuacja, ale ktoś ciut mądrzejszy.
-My do kierownika, można?
-Proszę zadzwonić, sekretarka wyjdzie.
Uuu… Dobrze!
Panowie robią krok w tył, a nasz bohater właśnie przestając być bohaterem wklepuje jawnie przed całym światem super tajny kod w stylu powiedzmy:1234 i odwracając się tłumaczy jeszcze: Bo nam wiecie panowie, nie wolno wpuszczać osób postronnych.
Nie ma sprawy, następnym razem wejdą same.

Ktoś się bardzo spieszy. Mija kogoś z pracowników albo… portiera.
-Ja na ksero! Pilne jak cholera! Jaki tam jest kod?
No właśnie, jaki?

-Mietek, wejdź tam i zaczekaj na mnie w biurze. 7890 i krzyżyk na końcu!
Proszę bardzo!

Przykład nieco szerszy teraz i mimo swej absurdalności stuprocentowo autentyczny.
Pewna placówka z bardzo ważnym pomieszczeniem. Dwa niezależne zamki szyfrowe i fabrycznie nowe drzwi. Masa kasy na to poszła. Wszystko pięknie. A naprzeciwko drugie wejście do tej samej jednostki zamykane na wkładkę Yeti…

Jak to nazwać?

Codzienność, mocium panie, codzienność.


Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.