Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Ostatni rycerz jerozolimski

Feliks Boroń urodził się w marcu 1802 roku w rodzinie chłopskiej w podkrakowskim Kaszowie. Skończył jednoklasową szkołę powszechną. Czytał z trudem, a pisać nie potrafił wcale. Jak wielu jemu podobnych spędził większą część swojego życia na gospodarce i choć były to barwne czasy Rzeczpospolitej Krakowskiej i Powstania Styczniowego nie dokonał niczego, za co można by jego nazwisko zapisać w annałach historii politycznej czy wojskowej naszego kraju.

Mimo tego jego legenda żywa jest do dziś.



Nikt nie wie, co i kiedy natchnęło prostego rolnika do wędrówki. Być może stało się to za sprawą wrażeń z pielgrzymek do Częstochowy, Piekar Śląskich czy innych miejsc kultu maryjnego, do których mógł dotrzeć, ale niewykluczone także, że słuchając kazań czy czytając książki zapragnął poznać świat inny i barwniejszy od tego, w którym na co dzień egzystował. Dość powiedzieć, że myśl ta pojawiła się u niego około roku 1858 i już nie dała spokoju.

W 1861 roku przekazał gospodarstwo córce i zięciowi, a sam postanowił ruszyć na spotkanie swoich marzeń.
Rodzina wpadła w panikę, gdy ojca wezwano do urzędu po odbiór paszportu. Nikt nie brał poważnie jego zamiarów, a skojarzenia, jakie wywoływał urzędowy druk były jednoznaczne - adresatowi grozi areszt za jakieś szerzej nieznane nikomu przewiny.
Tak się jednak nie stało. Feliks Boroń otrzymawszy upragniony glejt i dołączywszy do niego wyproszoną u proboszcza metrykę, spakował wędrowny tobołek i ruszył w drogę mając w kieszeni ledwie sześćdziesiąt guldenów (równowartość wołu lub dwóch wieprzy).
Piechotą do Rzymu.

Czy był bardziej pielgrzymem czy może wedle dzisiejszych miar – turystą? Odpowiedź na to pytanie nie może być jednoznaczna, albowiem w tamtej epoce turystyka w dzisiejszym rozumieniu w zasadzie nie istniała, zaś podróże często, jeśli nie zawsze, miały w sobie jakiś aspekt religijny. Wiara była wszak o wiele mocniej zespolona z codziennością niż w jakichkolwiek znanych nam z własnej pamięci czasach. Tak więc Boroń uważając siebie za pielgrzyma w około religijnym znaczeniu tego słowa był także turystą, czy może lepiej powiedzieć – podróżnikiem wedle naszych miar.

Maszerując przez Wadowice, Skoczów, Ołomuniec, Wiedeń (dotarł tu po dwóch tygodniach), Triest i Wenecję poznał wielu ludzi, wiele też przeżył. Po raz pierwszy w życiu widział morze i jechał pociągiem. Chłonął cały ten nieznany wcześniej świat i nie czuł przed nim lęku. Potrafił swoim spokojem i uśmiechem zjednywać sobie zaufanie, w tym także dość często napotykanych na dalekich drogach rodaków.  
O dziwo nikt nigdzie na niego nie napadł, ani go nie oszukał, a że sam Boroń do karczm nie zaglądał, przeto i nie kusząc losu dotarł aż do Saviano we Włoszech gdzie wreszcie… aresztowano go, jako włóczęgę.
Gdy po sprawdzeniu dokumentów uznano jednak, że włóczęgą nie jest szybko odzyskał wolność i bez zwłoki wyruszył w dalszą drogę. Przez Loreto trafił wreszcie około połowy czerwca do Rzymu.

Pomoc księży i wstawiennictwo świeżo poznanego w Rzymie polskiego działacza emigracyjnego – Władysława Sasa – Kulczyckiego sprawiły, że po zwiedzeniu kościołów i samego miasta Boroniowi dane było spotkać się z na specjalnej audiencji z papieżem Piusem IX.

„W chwili, kiedy Stolica Apostolska opuszczona jest i znieważana przez najbliższych swoich synów, ty z dalekiego kraju przyszedłeś pieszo przez całą niemal Europę, by Matce twej, Kościołowi Rzymskiemu i Namiestnikowi Chrystusa hołd złożyć i wierność wyrazić. Błogosławię ciebie i cały lud polski w tobie” –usłyszał wzruszony Feliks Boroń po dłuższej rozmowie i opowiedzeniu papieżowi historii swojej podróży.

Trzy miesiące mieszkał nasz bohater w Rzymie. Zwiedzał, poznawał, rozmawiał z rodakami. Spał i żywił się u księży, a z każdym dniem rozszerzał swoje znajomości już nie tylko jak to miało miejsce w trakcie drogi z Polski z szeregowymi żołnierzami czy księżmi Polakami, ale także z ludźmi wyżej postawionymi, których naturalny urok i niewątpliwa inteligencja wiejskiego podróżnika w jakiś sposób rozbrajały.

Czy zatem zadziwić nas może, że sam papież zainteresowany dalszymi losami tak niecodziennego gościa sfinansował, gdy już przyszła na to pora bezpieczną podróż Boronia statkiem do Marsylii, a stamtąd pociągiem do Paryża i Polski?

Tak to Feliks Boroń, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej był zwykłym gospodarzem w podkrakowskiej wsi stał się rasowym turystą-pielgrzymem, bywalcem portów i stacji kolejowych, znajomym ludzi sławnych i znaczącego pochodzenia jak chociażby książęta - bracia Witold i Władysław Czartoryscy czy hrabia Władysław Dembowski, z którym Boroń przez Niemcy wrócił do kraju i 8 października 1861 wysiadł z pociągu w Warszawie co odnotowano nawet w Kurierze Warszawskim.

Tuż przed przyjazdem Boronia zmarł arcybiskup Antoni Fijałkowski, postać znana i ceniona, a jego pogrzeb zbiegł się w czasie z planowanymi już wcześniej manifestacjami „dni kościuszkowskich”. Procesję poprzedzała orkiestra pod batutą Stanisława Moniuszki, a bezpośrednio przed katafalkiem szedł… nie kto inny właśnie jak Feliks Boroń, którego niejaką już sławę pragnęły niektóre środowiska wpleść w uroczystość by udowodnić jedność stanową narodu. Pogrzeb ten był zresztą sam w sobie wielkim wydarzeniem w ówczesnej Warszawie, a uczestniczyli w nim przedstawiciele wielu państw i Kościołów.

Po podróży do Częstochowy i miesięcznym jeszcze tam pobycie powrócił wreszcie pielgrzym z początkiem grudnia do rodzinnego Kaszowa witany tam z wielką radością.

I nie wytrzymał zbyt długo spokoju domowych pieleszy albowiem w roku 1863 zapragnął odwiedzić jeszcze Jerozolimę i wbrew niezliczonym trudnościom i tego udało mu się dokonać. O tym także opowiada dalsza część książki, której początek pozwoliłem sobie tu streścić.

Feliks Boroń jest postacią autentyczną, zaś jego przygody przygodami są tylko z nazwy, bo wszystko to wydarzyło się naprawdę i było udziałem prawdziwego człowieka, który choć nie potrafił pisać, ale miał dar opowiadania i swoją szczerą fascynacją światem zjednywał sobie przyjaźń i życzliwość. Sam z siebie zapragnął i dokonał tego, o czym inni nie odważyli się myśleć. Tą wiarą w niemożliwe  przekonuje do dziś podobnych sobie wędrowców nieznanego.
Granice są przecież tylko w nas.

5 komentarzy:

  1. Cały czas mnie zadziwiasz swoimi wpisami. Maga

    OdpowiedzUsuń
  2. A konkretnie? (jak to mawiał w swojej reklamie pan prezydent)
    A konkretnie to w jakim sensie? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. "Granice są przecież tylko w nas."

    Mądrze powiedziane. Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy czym od razu dopowiadam, że mam na myśli granice duchowo fizyczne w człowieku, nie te geopolityczne, które twardo uznaję mimo układu z Schengen :))

      Usuń
  4. Spoko! Tak właśnie to zrozumiałam. :)

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.