Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 2 października 2014

Siedem wcieleń doktora Lao


PIERWSZE...
 
LEONCIO ALMEIDA (Leoncio, Leoncio de Almeida)
 
Kto dziś pamięta jeszcze tę fascynację jaką w późnym PRL-u wzbudzały wśród telewidzów perypetie niewolnicy Isaury, jej złego, acz demonicznie fascynującego właściciela Leoncia i pragnącego ją uwolnić i pojąć za żonę Tobiasa? Kto ma przed oczami pustoszejące przed dwudziestą podwórka, przeżywające następnego ranka kolejny odcinek wszystkie chyba pokolenia Polaków jednocześnie i wreszcie szał, jaki zapanował, gdy odtwórcy głównych ról, Lucelia Santos i Rubens de Falco zawitali do kraju nad Wisłą?
Dopiero z upływem lat widać jak zdziwieni, rozbawieni a momentami zażenowani tą naszą gorączką byli bohaterowie tamtej zbiorowej euforii. Codzienne relacje w gazetach, dziesiątki wywiadów, zdjęcia, plakaty, plakietki, dyskusja w mediach czy aby Isaura Kowalska to dobre imię dla dziewczynki i tak dalej i tak w nieskończoność.
Nie oparłem się i ja tej fali bardziej jednak ukierunkowanej na "ciemną stronę mocy", czyli Leoncia niż powiedzmy to sobie szczerze, umiarkowanie urodziwą Isaurę. Grubaśny brulion zapełniony zdjęciami, wycinkami i jakimiś pierwszymi własnymi przemyśleniami stał wtedy na najważniejszej półce w moim pokoju i był pokazywany gościom z nabożnością godną co najmniej najnowszego wydania encyklopedii. Ech, ile by teraz człowiek za ten zeszyt zgarnął na Allegro...
Ale ja nie o tym.
 
Otóż już po emisji serialu, po odjeździe aktorów i po lekkim, ale naprawdę minimalnym spadku popularności filmu przez czas jakiś funkcjonowałem jeszcze jako samozwańczy Leoncio podpisując się tak na pamiątkowych zdjęciach ze szkolnych wycieczek, ku wściekłości zresztą moich zapewne kierowanych jakimiś prefeministycznymi zastrzeżeniami koleżanek.
 
Kto więc na fotkach ze szczytu Czantorii, góry św. Anny albo muzeum dajmy na to jeżozwierzy ma obok Ani, Kasi, Joli, Wojtka i Adasia jakiegoś Leoncia (zaaabójczo wówczas* przystojnego) niech wie, że ma mnie!
Tadaam!
 
 
 DRUGIE...
 
FARAON (Faraon Records, Faraon Corporation) wł. powinno być Pharaoh Records
 
Proszę wyobrazić sobie regał na którego półkach równiutko ustawionych stoi ponad dwieście pięćdziesiąt kaset audio i może z pięćdziesiąt video. A przeważająca większość z nich ma na grzbietach charakterystyczny znaczek nazwany przeze mnie "wzrastanie", własny numer i wspomnianą wyżej nazwę "firmy". Ładnie, prawda? No ładnie. A skąd cudzysłów? Ano stąd, że firmę tę wymyślił był na swój własny tylko użytek niżej podpisany i "brandował" nią jakbyśmy to dziś powiedzieli wszystko co mu wpadło w ręce. Od kaset audio poczynając. Na początku oznaczało to po prostu rysowane piórem (sic!) a fantazyjne niezmiernie i niepowtarzalne zarazem wkładki, ale z biegiem czasu urosło do kserowanych i ujednoliconych serii (!!!) z których inne stosowane były do kaset sklepowych, inne do tych nagrywanych z radia a jeszcze inne do twórczości własnej autora, a była takowa, oj była, że wspomnę tylko "projekt" Radio Wolne Kielce realizowany ku przerażeniu sąsiadów wespół z kuzynką i jej syntezatorem z szaberplacu... 
 
Skąd mi się to wzięło, dalibóg nie wiem. Jakaś fascynacja starożytnym Egiptem - na pewno, może też wrodzona skłonność do "oficjalizowania" swojego życia i pewnie ze sto innych powodów. A że efekt tej mojej fantazji wbrew pozorom prezentował się całkiem nieźle, to i polityka firmy stawała się coraz bardziej agresywna. Kasety video z własnymi naklejkami, gazetki, a w nich druczki zamówienia na obsługę fotograficzną uroczystości (tanio!) z której na szczęście nikt nie skorzystał i wreszcie seria "książek" będących w zasadzie pamiętnikami, które namiętnie tworzyłem sobie a muzom. To w książkach i gazetkach funkcjonowała właśnie marka Faraon Corporation.
 
Nie ma co, ambicje były.
 
 
TRZECIE...
 
KONSPIRATOR (redakcja Konspiry)
 
Konspira to pierwsza moja gazetka, a zarazem pierwszy stan przedzawałowy mojego pierwszego w życiu kierownika w pierwszej zresztą pracy. Rzecz cała zaczęła się od płachty ogromnej na której przykleiłem obok siebie wycinki pokazujące jak bardzo różnią się wypowiedzi polityków przed i po wyborach. Sporo tego było i naprawdę soczyście, więc koledzy byli zachwyceni lekturą. I tak to właśnie w miarę zwyczajna chęć zapełnienia czymś pustej gablotki w salce śniadaniowej przerodziła się u mnie w pragnienie posiadania "imperium prasowego". Chwilowo w postaci jednego tytułu kserowanego w bloku obok. Tak zaistniała Konspira, pisana w stu procentach ręcznie, nie zawsze z użyciem głowy, co dziś z pokorą muszę przyznać, ale jednak mimo tego albo właśnie dlatego mająca zbawienny wpływ na poprawę ciśnienia krwi u co niektórych czytających. Bo przecież, powiedzmy to wprost, trzeba być bardzo naiwno idealistycznym siedemnastolatkiem żeby wpaść na pomysł opisania już w drugim numerze jak to pan kierownik w czasie dniówki zabiera służbowym samochodem do pracy w swoim domu naszego hydraulika i wydany mu oficjalnie materiał...
 
Ale kurcze... dziś chyba napisałbym tak samo...
 
 
CZWARTE...
 
DR POWER (Dr. Power)
 
Wchodziłem w dorosłość. Wiodło mi się niezgorzej, więc i nastawienie do świata miałem diametralnie inne niż dziś. I właśnie Doktor Power (choć nie przypominam sobie używania tego miana w pełnym rozwinięciu) był tego wyrazem. Pseudo to funkcjonowało częściowo na kasetach audio, częściowo w moich gazetkach jako "ucieleśnienie" bardziej ogólnego przecież Faraon coś tam, coś tam. I a propos tych kaset jeszcze skojarzyło mi się jak to właśnie pod marką Dr. Power je tworzyłem. Specyficznie dość.
Nagrywałem otóż sobie z radia jakiś program z nowościami muzyki bardzo lekkiej i potem montowałem to tak, żeby usunąć przynudzanie, a zostawić krótkie, dynamiczne wstawki prezenterów. Wychodziło coś na kształt modnych swego czasu nagrań setów didżejskich z dyskotek. I co ciekawe robiły te kasety potem furorę pożyczane moim znajomym. Zresztą ja sam także po wielokroć ich później słuchałem przez długie, długie lata.
 
 
PIĄTE...
 
UNDERCOVER (Undercover Lover, Undercover MC)
 
Ha! To chyba najdłużej używany przeze mnie nick. Wziął się ze starusieńskiej piosenki z lat 80, a że brzmiał kosmicznie błyskawicznie, to i bezproblemowo zgrał się podówczas z moim ja, skrócony tylko po kilku latach do samego już Undercovera.
A więc najpierw, rzec by można tradycyjnie, (nomen omen) przewinął się przez moje kasety i potem jeszcze na krótko powrócił po latach w pierwszych nagrywanych na stacjonarnej, przeogromnej nagrywarce płytach CD, ale przede wszystkim związał się z dwoma innymi epizodami z mojego życia, radiowym i gazet(k)owym wiele zresztą mającymi ze sobą wspólnego za sprawą identycznej nazwy - Hyde Park.
 
Najpierw więc było radio TOP i jego audycja muzyczno pozdrowieniowa prowadzona przez Patryka Martynusa (DJ Martino) do której to w epoce jeszcze długo przedkomórkowej wysłałem dziesiątki jeśli nie więcej kart pocztowych i której byłem nadwornym wierszokletą. A zaczęło się zupełnie prozaicznie. W któreś sobotnie popołudnie poszukując jakiejś muzyki mającej umilić mi domowe porządki natrafiłem właśnie na Hyde Park. Akurat zadzwonił tam ktoś jakoś zabawnie pozdrawiający kogoś i rozśmieszający tym prezentera. Postanowiłem posłuchać cóż też będzie dalej. I spodobało mi się. Na tyle, że sam wysłałem kartkę w poniedziałek. Nie wiedząc jeszcze dobrze kto jest kto a kojarząc za to że raczej nie słucha tego radia nikt z osób mi znanych pozdrowiłem po prostu prowadzącego i załogę. Zszokowany nieco usłyszałem w kolejną sobotę te swoje słowa i poczułem się prawie jak wspominany wyżej Rubens de Falco po wylądowaniu w Warszawie. Aż miałem mrówki na plecach. Do tego, do dziś podejrzewam że na pocieszenie za "bezosobowe" pozdrowienia, wygrałem płytę CD wylosowany przez jednego z dzwoniących. I zaczęło się. Wysyłałem wiersze i wierszyki, pozdrowienia dla swojej ówczesnej miłości, kolegów z pracy, szefowej, kuzynki, rodziców i nawet ich psa. Byle być. A w międzyczasie zdobyłem jakąś tam sympatię słuchaczy i współpozdrawiaczy, czego dowody mam do dziś na kasecie magnetofonowej, którejś jakoś nigdy nie miałem czasu zdigitalizować i zostałem stałym punktem cotygodniowej audycji wciągając zresztą później do całej zabawy także kolegę z pracy.
 
Za to inny, świeżo poznany wtedy, na wieść żem to ja jest ów "anderkower" mało nie zemdlał mówiąc że siostra jego jest wielbicielką mojej Tfu!rczości.
Łaskawie poprosiłem aby niewiastę ową pozdrowił. Od Undercovera Lovera, ha ha ha.
 
Plus minus w tym samym czasie moje pseudo pojawiło się też w innym Hyde Parku - jednym z działów dodatku ogłoszeniowego Dziennika Zachodniego w którym także kartkami i także co tydzień pozdrawiałem kogo się dało, ale i znów wespół z kolegą pokusiłem się o pewną prowokację ogłaszając oto, że mamy własne radio, bynajmniej nie w znaczeniu odbiornika. NRG.FM się to nazywało. O tymże radiu za linijek kilka. A więc oto ja i on jesteśmy niby to prezenterami radiowymi, nadajemy naprawdę dobrą muzę z gatunku umc umc umc i nie lubimy szarpidrutów. Co wy na to, wyjce?
Rozpętała się wojna. Jedni z nami, inni przeciwko. Pytania, na jakich to falach, gdzie, co jak. Musieliśmy wybrnąć z tego wyjaśniając, że tak naprawdę mamy sieć radiowęzłów (ja nie wiem skąd mi się takie pomysły biorą, słowo harcerza!) i ciągnęliśmy sprawę dalej. Gdy już rzeczy szły prawie w kierunku ustawki w jakimś lesie dla jednoznacznego wyjaśnienia czy Modern Talking są lepsi niż Metallica (są, ha ha ha) spokojnie wszystkich kilkudziesięciu wzburzonych poinformowaliśmy, że całe radio to żart.
Niektórzy tak samo jak w nasze istnienie, tak samo potem w nieistnienie nie potrafili za nic uwierzyć!
 
Undercover to wreszcie tytuł jednej z moich gazetek, wydawanej jako prawie że pisemko zakładowe miesiąc w miesiąc przez ponad pięć lat. Ale i tak z racji trudności w wymawianiu każdy mówił "gazetka".
 
 
SZÓSTE...
 
NRG (NRG.FM)
 
Po kilku miesiącach prowokacji na łamach Gratki tak się już zżyliśmy z rolą didżejów, że zapragnęliśmy choć dla własnego użytku się w nich pobawić. I tak to powstało kasetowe radio (radiomagnetofon?) NRG. Dwa mikrofony, dwie pary słuchawek, trzy magnetofony, odtwarzacz CD i jakiś wzmacniacz. A potem prezentacje ulubionych czy mających szansę takimi zostać utworów i dyskusja. Chyba dosyć ciekawie nam to wychodziło, bo obydwaj mieliśmy radiowe głosy i nieźle poprzestawiane pod sufitem, aby bawić się tak dla kilku łaskawie to wszystko odsłuchujących osób. To na użytek tego właśnie pomysłu i tak dobrze brzmiący Undercover został Undercoverem MC.
 
Tutaj dygresja. Pomiędzy jednym a drugim Hyde Parkiem wpadł nam do głowy szalony pomysł na kawał. Otóż dnia pewnego w ogólnopolskim tygodniku ogłoszeniowym podaliśmy numer telefonu czy też może nawet adres innego naszego kolegi wraz z informacją (płakałem na środku Sokolskiej w Katowicach ze śmiechu gdy otworzyłem gazetę!) że ten to właśnie zajmuje się (uwaga!) CAŁODOBOWYM SKUPEM I SPRZEDAŻĄ PASZTETU DROBIOWEGO.
 
Bohaterowi tego wydarzenia następnego dnia humor dopisywał znacznie słabiej...
 
 
SIÓDME...
 
LESZEK (Marzena, Grzegorz i inni)
 
Leszek to sprawa dużo poważniejsza. Wymyśliłem go w 2007 roku, gdy ówczesna Śląska Akademia Medyczna przekazywała mnie i ponad stu moich kolegów do zewnętrznej firmy za nic mając nasze wątpliwości, pytania i wnioski w odniesieniu do całej sytuacji. Nie uznali nas za odpowiednich do rozmowy przełożeni ani przełożeni przełożonych, zostawiły na lodzie obydwa związki zawodowe (nigdy nie zapomnę jak "wielkiej działaczce" ZNP a poza tym mojej szefowej, osobie z wyższym wykształceniem, to ja, człowiek po zawodówce musiałem napisać jakieś oświadczenie do rektoratu) i krótko mówiąc klamka zapadła. W mniemaniu pani kanclerz przynajmniej. Ale jeden dziwny, do tej pory milczący pan postanowił jeszcze wsadzić nogę między drzwi.

Tyle, że był problem. Kadrowy w jakimś sensie.
Większość moich kolegów była sporo ode mnie starsza, często wykluczona cyfrowo i też nie zawsze gotowa do zadzierania z pracodawcą nawet jeśli ten ewidentnie gra nie fair...
 
Wymyśliłem zatem, że zamiast mnie samego, jakiegoś tam pana skądś tam, powołam do wirtualnego życia jego, Leszka, bazując przy tym na wszystkich gazetowo radiowych doświadczeniach z "poprzednich wcieleń" oraz nie wykorzystanym w czasach stanu wojennego potencjale konspiratora. Zresztą Leszek był bezpośrednim ukłonem w stronę Lecha Wałęsy, co wierzyłem ktoś może zauważy. Do towarzystwa dołożyłem mu Grzegorza (mój dobry kolega z podstawówki, którego na oczy nie widziałem od dziesięcioleci), Marzenę - dla parytetu poniekąd, ale głównie dla uzmysłowienia różnym ludziom z obu stron wirtualnej barykady, że marzenia warto mieć i warto o nie walczyć a dorywczo jeszcze inne osoby.

I zaczęło się. Najpierw zbiorowe listy, które niby to ktoś nam pisał, a ja tylko roznosiłem, potem gazetka, którą tworzyli "tacy tam, nie znasz ich" a ja rozdawałem, wreszcie funkcjonująca całkiem nieźle ku wściekłości zarówno starego jak i nowego pracodawcy strona internetowa.
 
Pomiędzy 2007 a 2009 rokiem Leszek i jego banda napsuli w słusznej sprawie walki o sprawiedliwość pracowniczą sporo krwi zarówno w uczelni jak i w Solid Security czy Konsalnecie w których to firmach niżej podpisany do dziś jest zresztą na czarnej liście, czego jednak jak sądzi nie sposób nie poczytywać sobie za zaszczyt.
 
***
 
EPILOG,
czyli oczywiście...
 
PORTIER (Portier Internetowy, PortierBlog)
 
Jak wynika z opisów wszystkich moich poprzednich wcieleń kolejne w jakiś sposób zawsze wynikały bądź powiązane były z poprzednimi. Portier dzisiejszy, ten z bloga, jest zatem portierem szeregowym, jednym z tych dla których wirtualny Leszek, korzystając z mojego ciała i głosu rozmawiał z dziennikarzami Gazety Wyborczej, TVN-u czy NIE albo wypisywał setną skargę do PIP-u czy Solidarności. Od lata 2009 roku lepiej lub gorzej opowiada tu o różnych, nie zawsze kluczowych sprawach czekając jednak na dzień, kiedy przestanie być portierem i wróci do swojego prawdziwego imienia lub odnajdzie inne warte choćby chwilowego przybrania... 
 
 
=============

 
 
 
* - i dziś także ;))

6 komentarzy:

  1. ech, przystojniak, wielu imion! jak się okazało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co se bede żałował ;))

      Skojarzyło mi się teraz to:

      Thomas Stearns Eliot - "Kocie imiona"

      Niełatwa to sprawa z imieniem dla kota,
      Trudniejsza niż różne krzyżówki lub gry;
      Wariatem się wydam na pierwszy rzut oka,
      Gdy powiem: kot najmniej imion ma trzy!
      Po pierwsze - to imię na zwykły użytek,
      Jak August, Barnaba, Alonzo lub sam,
      Jak mruczuś, jak Buruś, jak Kiciuś lub Kitek
      Imiona sensowne, mnie znane i wam.
      Są również wymyślne, gustowne imiona,
      Niektóre dla panów, niektóre dla dam,
      Jak Safo, Apollo, Bucefał, Ilona -
      Lecz również sensowne, mnie znane i wam.
      Kot poza tym mieć drugie też imię
      ( Jak nie ma go, nie chce nic pić ani jesc),
      Co godne by było i w dumę go wbiło,
      By was mogl rospostrzeć i ogon w pion wznieść.
      I takich niemały zapasik mam imion,
      Na przykład Ścichapęk, Szastprastuś lub Szprot
      Lub Bombalurina ( dla pań ), lub Ancymon -
      Imiona, co jeden, jedyny ma kot.
      Lecz trzecie swe imię kot sam sobie nadał
      I nikt go nie pozna, i na nic się nie zda
      Wysiłek człowieczych dociekań i badań,
      Bo kot go nie zdradzi - On tylko je zna.

      Więc kiedy w głębokiej jest kot kontemplacji
      I siedzi bez ruchu w skupionym milczeniu
      To ta kontemplacja jest zawsze z tej racji,
      Że myśli i myśli o Trzecim Imieniu,
      O swym zmyślnym, przemyślnym, wymyślnym,
      Niedodododomyślnym,
      Tajnym, niedosięgłym, jemu tylko właściwym
      Imieniu.

      Usuń
  2. Jak dobrze, że "zachciało mi się" skomentować. Inaczej nie poznałabym tego wiersza. Choć wydaje mi się, że już go kiedyś,gdzieś... ale to musiało być dawno temu.
    Bogactwa imion pozazdrościć. Do mnie się tylko jedno niemoje przykleiło, trwało parę lat a potem zanikło, jakby nigdy nic. Jedynie czasem spotkani znajomi z tamtych lat nazwą mnie tak, co teraz brzmi jakoś obco.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale, ale... to tutaj, to nie imiona, już bardziej pseudonimy, nicki itp. Bądź co bądź są jeszcze i przezwiska (tych także miałem sporo) i "normalne" właśnie imiona z którymi także różnie u mnie bywało. To tu powyżej, to takie sobie "pseudonimy artystyczne" z różnych okresów mojego życia.

      Usuń
  3. A moje kocury mają ten drugi rodzaj imienia. Nie wymagam od Ciebie, żebyś pamiętał (bo gdzież bym śmiała), zatem przypomnę. Jeden zwie sie Dzikus, bo gdy został maleńkim kocięciem przyniesiony przez koleżankę ukrył sie za kuchennymi szafkami i nie chciał wyleźć. Drugi jest junior w porównaniu z Dzikusem, i choć już stary wiecznie jest Junior

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podoba mi się wyraz "kocięciem" - taki jakiś "mięsisty" jest w wymowie :)) I pamiętam, że o swoich kotach już opowiadałaś, choć rzeczywiście, imion nie potrafiłbym sobie sam przypomnieć. O swoich czworonogach też tu po wielokroć wspominałem. Jest Rudy, który tak naprawdę jest kotką, ale... za późno się zorientowaliśmy i tak zostało, oraz Rozbój, tysiąca imion kocur morderca i niszczyciel. W zasadzie powinien nazywać się Tajfun :))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.