Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 5 listopada 2010

Portier, kłamstwa i kasety video

Pierwszy film?  Grease” z Johnem Travoltą i Olivią Newton John. Październik 1991. Full original. Nówka. Moja własność na dodatek. 253.000 zł I jeszcze przewijarka. Małe szare coś być może przydatne w wypożyczalniach, ale nieco przesadzone w prywatnym domu.  Nic to, przyda się, myślałem wtedy.

No i ON. Magnetowid Sonic – cud techniki, gdyby założyć, że mamy rok 1985. Cztery miliony sto tysięcy złotych! Na radość, szpan i samopoczucie kwota absolutnie nieprzeliczalna.  Wtedy, bo dziś gdyby nawet udało się coś podobnego upolować w serwisie wiadomym to cena nie byłaby wyższa niż 30 zł. I to przy stanie idealnym.

Takich chwil się nie zapomina ;)

Deszczowe ciemne popołudnie i mój galop do sklepu, aby tylko zdążyć przed zamknięciem. W kieszeni cała wypłata, obok mnie już nie pamiętam czym przekupiony kolega z pracy jako żyrant, a w sklepie tata – poręczyciel numer dwa. Gdyby chcieć zacząć od początku to musiałbym napisać, że w czerwcu 1991 roku ukazał się pierwszy numer czasopisma LIFE VIDEO, którego stałem się na dobrych kilka lat wiernym czytelnikiem. Dzięki niemu właśnie wiedziałem sporo nie tylko o sprzęcie jako takim, ale wręcz o poszczególnych modelach. Nie ma co ukrywać – od zawsze kochałem elektronikę użytkową.

I tutaj to samo do dziś zderzenie – marzenia kontra portfel. Wtedy (a może ciut później, ale to akurat taki symbol) moim ideałem był Panasonic NV-J35 – czterogłowicowe cudo, oczywiście absolutnie poza moim zasięgiem. Pozostawała ówczesna druga liga – Samsung, GoldStar, Funai itp. Wszystkie trzy w tamtych czasach reputację miały średnią. Niestety, okazało się, że sklepy, w których sprzedaż ratalna dopiero raczkowała ( w końcówce lat 80 w ogóle czegoś takiego nie było) stawiały wymagania nie do przejścia w rodzaju albo kosmicznej ilości żyrantów albo pierwszej wpłaty w granicach 50 – 70 procent. Tylko jeden „salon” oferował lepsze warunki. A że właściciele mieli tego pełną świadomość, to i ceny były odpowiednio wysokie i sprzęt odpowiednio (?) niskiej klasy. O Funaiu – synonimie low endu AD1991 nie było co marzyć. Pozostawały typowe NoName.

I takim właśnie był mój magnetowid. Sonic. Klon zdaje się Daewoo, a może i czegoś jeszcze innego, bo widziałem go pod różnymi markami. Dwie głowice, dźwięk mono, wyjście tylko cinch plus antenowe no i ten jakże deprymujący napis na przednim panelu – „front loading system”, czyniący z „wjeżdżającej” samodzielnie kasety atut godny dziś co najmniej Full HD. Jak się łatwo domyśleć sprzęt ten był pierwszą generacją z ładowaniem kasety znanym do dziś, a nie z kieszonką u góry. Przy czym, co podkreślam, toto było już wtedy zacofane na potęgę. A wymiary, waga, design… O matulu!
No ale był. Mój, własny, wytęskniony.

Potem kasety. Przez kilka lat wydawano w Polsce genialny katalog filmów liczący wiele tysięcy pozycji z pełnymi opisami, indeksem reżyserów, aktorów i wieloma ważnymi dla początkującego maniaka szczegółami. Posiłkując się tą własnie publikacją korzystałem przez kilka miesięcy z wypożyczalni ITI i oglądałem wyłącznie filmy wydane legalnie, ale… no właśnie. Życie. Pewnego dnia na naszej ulicy pojawili się oni. Kobieta i mężczyzna. Para handlująca mydłem i powidłem, w tym zwłaszcza kasetami. Przy czym rzecz jasna kaset się nie kupowało, kasety się wypożyczało. Sztuka za sztukę. Na tamte czasy pełen profesjonalizm. Każda kaseta miała „hologram” o którym za chwilę, a sama wymiana możliwa była tylko przy użyciu nośników będących własnością „dystrybutora” – obce wchodziły w grę dopiero po paru miesiącach, gdy było się już zaufanym klientem. Niejako poza tym kwitł rynek powiedzmy pracowniczy, a wchodzący na zakład ludzie z reklamówkami pełnymi filmów nikogo nie dziwili. Dekalog opętańca VHS zaczynał się od Akademii policyjnej, Lodów na patyku, Rambo, Rocky, Terminatora, Wejścia smoka, Emmanuelle ;)) i paru kilogramów filmów karate, a dla bardziej zaawansowanych były jeszcze małe dewiacje w rodzaju „Przypadków bawarskich” czy cyklu „Oblicza śmierci”. Oraz to, co technika video zrewolucjonizowała absolutnie czyli PORNO.

Co się tyczy hologramów o których wspomniałem wyżej to naturalnie nie były to hologramy takie jak dziś , bo wówczas nikt o nich nie słyszał, ale powiedzmy znaczki autentyczności. W tym konkretnym przypadku pieczątka z napisem o ile mnie pamięć nie myli SK 58 czy coś w tym guście wybita na naklejce kasety. I jak człowiek, że użyję tu wobec siebie tego określenia, miał na przykład dwie kasety, a chciał wymienić trzy (bo przecież oglądanie hurtowe było czymś normalnym) robił jak niżej podpisany, tj. piracił pirata ;)

Kaseta marki żadnej, na niej dwie naklejki jak najbardziej pożądane (Sony, TDK, BASF itp.) lekko przetarte jako niby już „po przejściach”, a na grzbiecie z tytułem dorobiony czerwoną krędką ów „hologram”. Przy czym kredkę należało ślinić, aby wzór był naturalnie rozmyty.
Majstersztyk, prawda?

I jak po takim zabiegu powstrzymać się przed prztyczkiem w nos „państwu Wypożyczalskim”? Nie ma siły.
Zamiast więc czegoś w stylu „Zemsta Hui A znad rzeki Fu” lub „Gorąca bawarka i kakao” pisałem brutalnie „Trzy godziny ciszy” – dram. sens. – czyli absolutną prawdę, albowiem kaseta E-180 pusta była niczym lista szkół w moim CV, a dramat niewątpliwie rozgrywał się w sobotni wieczór w jakimś mieszkaniu, gdzie rodzina zasiadłszy przez „widełem” oczekiwała bezskutecznie kolejnego seansu.

Dziś żaden tam Internet, ani nawet DVD tego klimatu już nie mają. Tutaj każdy film to była masa, kilogramy. Ile masz kaset na niedzielę? Tylko osiem? Co tak mało? Ja mam czternaście.

„Czarnobiały, ale da się obejrzeć” albo „Nie ma ostatnich dwudziestu minut, ale i tak zobacz, bo to świetny film”. Normalne dialogi.

A czyste taśmy? Pierwszy nagrany obraz z telewizji? Stopklatka z dziesięcioma pasami na ekranie, które dopiero digital tracking za parę lat wyeliminował na dobre? Niebo!
Rozpakowywanie nowej kasety. Delikatnie, nożem pośrodku, folia na bok i podkleić taśmą klejącą do pudełka, naklejki z nabożeństwem obwąchać, dopasować, wykaligrafować… I te marki, często bardziej jeszcze egzotyczne od mojego magnetowidu. Zawsze jednak z dopiskiem super, high, ultra, first, quality, clear itp.
Pamiętam, że Sceny były tanie i dobre, ale na cóż mi dziś ta wiedza?

Pod koniec 2000 roku, kiedy to rozstałem się z moim magnetowidem (to już był Orion z centralnym mechanizmem) moja kolekcja liczyła grubo powyżej 50 kaset, a każda miała moją „firmową” naklejkę z wymyśloną przeze mnie nazwą i odpowiednim logo.

I choć dziś część kolekcji ulubionych filmów (vide: mój profil) posiadam w formie płyt, to jednak przy całym swoim uwielbieniu dla postępu technologicznego nie mają już one tej "duszy" co rozrywająca się reklamówka pełna kaset od pani z pudełkiem na naszej ulicy...


8 komentarzy:

  1. PAMIĘTAM ;) Rodzice nagrywali Kabaret Olgi Lipińskiej i znałam go na pamięć ;) do tej pory wszystkie teksty piosenek... i Żandarma... i nikomu nie wolno było mówić, że ma się video bo przyjdą i obrabują mieszkanie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Racja! I Żandarm też się liczy do klasyki. Swoją drogą jak sobie pomyślę, że dziś mój telefon nagrywa filmy z rozdzielczością S-VHS, która przecież WTEDY dla większości wydawała się jakością profesjonalną...

    I człowiek jakiś młodszy był ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. Raczej mniej rozwydrzony. Bo teraz wszystko musi być blurej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie nie musi. Wtedy chodziło o coś więcej niż dziś np. w przejściu z xp na Vistę, a z Visty na Siódemkę. Wtedy to był głód kolorowego zachodniego (normalnego) świata, sprawa na poły duchowa, dziś tylko rzecz w parametrach. Inna bajka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Śmiać mi się chce na wspomnienie w tamtych czasach koleżanki z pracy, która przychodziła do tejże pracy zaspana, bo nocami oglądała u sąsiadki filmy na wideło. Ja podchodziłam do sprawy ze stoicką filozofią: oglądajcie sobie, kupujcie, a ja poczekam. Spowszednieje, stanieje a wtedy może kupię. I do dziś tak mam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziś raczej VHS-em się nie zaszpanuje ;) Najtańszy sprawny na Allegro widziałem za 7 zł, średniej klasy za 50, a high end (na miarę tej technologii oczywiście) za ok. 100. Ale jak już napisałem wtedy to miało inny wymiar, coś jak papierosy Marlboro w latach 80 albo Coca Cola dekadę wcześniej.

    OdpowiedzUsuń
  7. Pisząc, że do dziś tak mam, miałam na myśli,że nie rzucam się na wszelkie nowinki techniczne z łapczywością, bo muszę zaszpanować. Nie mam tego parcia na najnowsze wynalazki. Ja mam czas, ja poczekam. A jak nie doczekam, to też nie będę płakać (bo już nie będę mieć czym).

    OdpowiedzUsuń
  8. No to ja mam gorzej, bo tak do 2002 roku to jeszcze ciągnąłem w górę. Pierwszy na osiedlu miałem odtwarzacz CD w 1989 roku, pierwszy miałem stacjonarną nagrywarkę (nie komputerową!) w 1998 i zmieniałem... komputery jak rękawiczki. A teraz kurcze rajcują mnie stare magnetowidy czy magnetofony, że już o innych pamiątkach PRL nie wspomnę. Starość znaczy się. Cholerka, coś wcześnie :))

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.