Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


sobota, 1 października 2011

Ostatni dzień lata

To nigdy nie była zwykła wycieczka. Po pierwsze dlatego, że trasę w różnych jej odmianach przeszedłem na przestrzeni dwudziestu sześciu lat co najmniej kilkanaście razy w różnych „epokach” swojego życia i z różnymi ludźmi. Po drugie zaś dlatego, że magiczność miejsca, o którym chcę dziś opowiedzieć jest wielowątkowa i bardziej wynika z reakcji człowieka na niczym nie zaburzony „pozaczasowy” świat przyrody, niż z samych tylko, raczej typowych w gruncie rzeczy widoczków.

Beskid Śląski.
Trasa: Bielsko Biała-Szyndzielnia-Klimczok-Trzy Kopce- Stołowy (Stołów) - Błatnia-Jaworze Górne.

Odległość: ok. 12,5 km, czas przejścia wg. przewodników: 3,5 godziny, punkty GOT: 15, suma podejść: 195 metrów, suma zejść: 815 metrów.

Koszt (nie wliczając prowiantu) około 46 zł, w tym: bilety kolejowe 2 x 12,60 zł (liczone z i do Katowic), autobus miejski w Bielsku 2,60zł, kolejka linowa 15 zł, PKS 3,5zł. 


A więc w drogę. Z torbą zawierającą sweter, buty na zmianę, parasol, aparat fotograficzny, dwie bułki z wędliną, butelkę pepsi i tabliczkę czekolady zjawiam się na przystanku autobusowym punktualnie o 6:45. Dojazd do dworca (a raczej do dziury która po nim została – wiadomo – „remont”) zajmuje mi około dwudziestu pięciu minut z dojściem. Pociąg odjeżdża z peronu pierwszego o 7:24.

Uwaga, będzie dygresja. Rzekomo odnowiony pierwszy peron katowickiego dworca jest tandetny i bez zadaszenia, że już o megafonach i zegarze nie wspomnę, a gdybym miał czas i trochę sprayu zająłbym się z przyjemnością dopisywaniem literki „L” do skrótu nazwy „Przewozy Regionalne”, bowiem zarówno tabor jak i jego stan przystają znakomicie do moich wspomnień z dzieciństwa, ale jakby już coraz mniej do (cen z ) roku 2011… Koniec dygresji.

Pusty pociąg z napisem Tychy Miasto wjeżdża na peron jakieś cztery minuty przed czasem odjazdu naszego i powoduje swoim przybyciem spore zamieszanie (a dodać należy, że zagęszczenie luda na metr kwadratowy zbliża się do standardów indyjsko pakistańskich) w wyniku którego połowa pasażerów najpierw wdziera się do środka i szybko zajmuje co lepsze miejsca, by nomen omen z kolei po chwili musieć opuszczać wagony poganiana przez obsługę.
To nie ten. Nasz właśnie się toczy.

Nawet nie próbuję zajmować miejsca siedzącego. Musiałbym albo wciskać się pomiędzy stosy plecaków, gitar i nie do końca pełnoletnich dziewczyn albo też rozpychając się łokciami taranować emerytów. Jedno i drugie nie odpowiada mojej pacyfistycznej naturze pielgrzyma ;) wobec czego ląduję obok wucetu w niebezpiecznej bliskości drzwi i przez minutę, to jest do czasu wejścia do mojego „przedziału” szkolnej wycieczki miejsce to wydaje mi się nawet akceptowalne. Potem jest już trudniej. Bardzo młodzi ludzie rozsiadają się na podłodze i oczywiście zaczynają koncert swoich empetrójek, a ich ładnie pachnąca wychowawczyni zaczytana w podręczniku astronomii przysuwa się do mnie niebezpiecznie blisko powodując chwilowe pomieszanie pojęć rekreacji i prokreacji. Na szczęście łyk zimnej pepsi i bilboard PIS-u za oknem łagodzą wszelkie złe (?) myśli. Ruszamy.

Pociąg jest w Bielsku za kwadrans dziewiąta (ktoś z Was jeszcze mówi „za kwadrans”?). W kiosku tuż przed budynkiem kupuję bilet autobusowy za 2,60 (normalny w granicach miasta – jakkolwiek dwuznacznie to brzmi) i przechodzę na drugą stronę ulicy by o 8:55 wsiąść do autobusu linii 8 jadącego jak głosi wyświetlacz wprost pod Szyndzielnię.

Tym samym autobusem około 1985 roku jechałem tą samą drogą w to samo miejsce po raz pierwszy… Z tym oczywiście, że wtedy był to Ikarus, nie Mercedes…

Wbrew temu co można by przypuszczać linia 8 nie jest jakoś szczególnie oblężona przez turystów, a przecież słyszałem w pociągu wiele głosów świadczących o planach wycieczek podobnych do mojego. Nie wiem gdzie podziali się ci wszyscy ludzie (i pachnąca pani od astronomii…), ale autorytatywnie stwierdzam: pod Szyndzielnię nic innego niż ósemka nie dojeżdża. Amen.

Jesteśmy na miejscu. I tutaj pierwsze uderzenie zieleni. Cisza, zapach, las… Jaka upragniona ulga po miejskiej codzienności! Jak źródlana woda na spragnione gardło. Ale spokojnie, o wodzie też będzie. Później.

Bilet na kolejkę linową kosztuje 15 zł. Proszę porównać tą cenę z ceną dojazdu pociągiem z Katowic. Albo proszę nie porównywać tylko cieszyć się, wsiadać i drzwi zamykać. Pardon! Drzwi zamykają się same. Odjazd 9:30.

Tutaj mimo zmiany wagoników od lat jest podobnie. Wyjeżdża się z ciemnego, mokrego i chłodnego wąwozu wprost w słońce…
Za nami coraz mniejsze osiedla i drogi, punkciki ludzi i samochodów, a nad nami niebo i góry. Widoki piękne, można fotografować, ale ja tęsknię już za prawdziwą wolnością i pożegnaniem z cywilizacją. Mam ku temu zresztą dobrą przygrywkę, bo towarzystwem w wagoniku są trzy panie w dziwnych kapeluszach i jeszcze dziwniejszych buciorach godnych marszu skinheadów jadące „przelotnie” na Szyndzielnię, a umawiające się już „na Zakopane” i wyjazd nad morze. W gruncie rzeczy sympatyczne.
-A pan do pracy?
-Ja? Dlaczego? Nie…
-No bo laptop…
(Moja torba może się kojarzyć z „laptopową”)
-Ach… to buty na zmianę i parę innych drobiazgów.
-Wycieczka?
-Spacer.

Taaa… Spacer. Już pierwsze kroki pod górę w stronę schroniska na Szyndzielni udowadniają mi jak dawno tu nie byłem. Serce wali, oddech szaleje, kamienie kłują w nogi… Brak treningu.

Wypuszczam „ciotki” jak je sobie nazwałem przodem i zostawiając za sobą starsze małżeństwo (nikt więcej nie przyjechał) maszeruję rozpinając po drodze wszelkie możliwe, a prawem dopuszczone guziki i zamki swojej odzieży.

Za schroniskiem (ok. 1988 roku w WC spadł mi tu na plecy półmetrowy kawał tynku z sufitu!) na drewnianej ławie robię generalne przemeblowanie swojej garderoby. Kurtka i koszula wędrują do torby, podobnie jak miejskie półbuty, a ja w podkoszulku i czymś co nieco na wyrost nazywam traperami zamieniam się w rasowego (?) pożeracza szlaków.

A propos. Gorzka czekolada. Normalnie świństwo i gwałt na moim poczuciu smaku (czekolada ma być słodka!), ale jakoś wszyscy wielcy zdobywcy gór zażerali się czymś takim, więc nie od rzeczy będzie spróbować.
Hmm...
Strasznie małe te czekolady teraz robią… :)


Za Szyndzielnią krótki spacerek do szczytu Klimczoka. Starsze małżeństwo skręca właśnie za moją poradą w stronę tamtejszego schroniska, a ja odbijając w prawo (w lewo doszedłbym do Szczyrku – też ładnie) zanurzam się w las.


Las. Łatwo powiedzieć.
Nie ma żadnego porównania z lasami wokół Katowic, nawet z tym „staffowskim”, o którym pisałem przy okazji wycieczki na Starganiec. Tam były po prostu drzewa i trawa, tutaj jest puszcza (przynajmniej według moich standardów). Ogromne pnie, cień, mrok, chłód. Wszędzie mech, powalone konary i bujna roślinność. Śpiew ptaków. I cisza „ w podkładzie”.

Cisza.
Szszsz…

Nie ma ludzi, nie ma cywilizacji, gaśnie mój telefon. Brak łączności z siecią.
Brak sieci.
Brak obroży.
Wolność.


To się smakuje jak dobre wino. To się chłonie i podziwia. Tym się daje przesiąknąć. Jeszcze raz spoglądam na wyświetlacz. Zero.
Bo tutaj telefon ani zegar nie mają racji bytu. Tutaj nie ma kalendarzy. Może wyjdę z tego lasu i będzie rok 1800? Albo 800? A tu i tak niczego to nie zmieni.
Wspaniale!

Omijając wierzchołek Klimczoka kieruję się najpierw łagodnie w dół, a potem bardzo ostro pod górę. Scieżka wiedzie gęstym lasem przerywanym tu i ówdzie polanami. Znów zejście w dół i znów pod górę. Kamienie. Piękne panoramy gór budzących się w porannej mgle dookoła. Zbieram szyszki, robię zdjęcia, wdycham. Oby ta droga była długa, bardzo długa…

Trzy Kopce. Kolejny szczyt na mojej trasie. Nie wiem dlaczego zawsze wymawiam to jako Trzy Wierchy. Może myli mi się z Tatrami?



Po lewej stronie, tuż przy szlaku przebijają przez zieleń ruiny przedwojennego prywatnego schroniska. Fundamenty i schody doskonale zachowane do dziś. Warto zerknąć.

Nie sądziłem, że odgłos własnych kroków może być tak miły. Miły, bo przecież inny niż w mieście. Tam słyszy się uderzenia butów o asfalt, bruk czy płytki. Tutaj słyszy się chrzęst kamieni, nie buty. Tutaj słyszy się świat, nie siebie.

Pac, pac, pac…
Jakby ktoś opuszkiem palca zaczepiał rybę w wielkim akwarium. Ale to nie ryba. To dzięcioł. Malutki czarny dzięcioł tuż nade mną. Nie stuka tak jak te z telewizji, on „paca” („pacuje”?) właśnie tak. Cicho, śmiesznie, powoli. Mały sympatyczny tubylec.

Ludzie jeżdżą po świecie. Zwiedzają. Dziś mało jest takich, którzy nie byli we Włoszech, Grecji czy Tunezji, którzy nie leżeli na chorwackich plażach.
To wszystko jest proste. Modne. Gotowe.
Byłeś? Byłem. I co? No fajnie. Widziałeś? Widziałem.

Tutaj się nie widzi. Tutaj się czuje.

Czasem to wielkie i ważne czego szukamy przez całe życie przez pół życia jest tuż obok.

Zatrzymuję się.
Nic. Tylko mój oddech.
Ruszam nogą. Chrzęszczą kamienie. Dotykam liści i trawy. Krople rosy, wielkie, grube, cieżkie spływają wolno w dół ze źdźbła na źdźbło. Prawie erotycznie.


A między drzewami bajorko. Malutkie. Z całę pewnością zaczarowane. ;)

Teraz stromo w dół. Dopiero tu spotykam pierwszego innego turystę. Mijamy się i znów zapada cisza. Wychodzę na skraj lasu. Ścieżka wije się tutaj prawie jak w rysunkowym filmie. Daleko, aż po horyzont tylko góry. Mój telefon chwilowo odzyskał zasięg. Pstrykam fotkę i wysyłam (pierwszy w swoim życiu!) MMS łamiąc tym samym zasadę milczenia ;)
Ale to tylko ta jedna wiadomość.


Parę kroków dalej zasięg znów znika. Maszeruję pod górę. 
Teraz polana. Większa, inna. Jakby wypalona słońcem. 


Stołowy albo jak kto woli Stołów. Kilkanaście metrów przez znacznie już rzadszy lasek i coś, co od zawsze nazywam sobie „Dzikim Zachodem”.  Wysokie żółte trawy, gdzieniegdzie wyschnięte konary rachitycznych drzewek. Nie zdziwiłbym się gdyby zza wzgórza wyłonili się kowboje…


Szlak teraz łagodnie się zniża. Uspokaja. Las, początkowo rzadszy, gęścieje na kilkanaście minut i zdaje się wracać, gdy nagle urywa się jak ucięty nożem i zamienia w przełęcz Błatniej.

To najpiękniejsze miejsce całej wycieczki.

Stałem tu już tyle razy, a jednak…

-O Boże… - szepczę sam do siebie – Jak tu pięknie…

Po lewej rozciąga się wspaniała panorama Beskidów, niebo idealnie czyste z drobnymi tylko śladami jakby omyłkowo dotkniętymi pędzlem, słońce, nie to męczące, letnie, ale ciepłe, spokojne, już prawie jesienne. Obrót w drugą stronę. Bielsko. Jakie małe! Jak daleko!


Za mną las i droga którą przyszedłem. Przede mną Błatnia, zwana od niedawna znów Błotnym. Na szczycie ściśnięta grupa kilkunastu wycieczkowiczów pstrykajaca nerwowo zdjęcia na wszystkie możliwe strony. Pstrykam i ja. Tutaj. Na polany, łąki, góry, niebo…

Na obrazku to nie działa.
Miliony ładniejszych można znaleźć w Internecie.
Ale TUTAJ to JEST


Wolnym krokiem zbliżam się do szczytu. "Stado" dawno już zniknęło. Znów jest cicho. Nagle widzę tą parę. Ona i on. Może po dwadzieścia lat. Inni.
Zwalniam kroku. Ona robi zdjęcie jemu, on jej, potem typowe „naszoklasowe - z ręki”…
A później on ją całuje.
Nie tak jak robią to pary w parkach.
Inaczej.

Stoją tak na tym szczycie i przytuleni do siebie trwają. Jakby swoim uczuciem chcieli wzmóc cały ten sen dookoła.  Przysiągłbym, że gdyby zmierzchało od nich biłby wprost do nieba promień światła...
Nie zrobię tego jednego zdjęcia. To nieważne.

Ważne, że ONI zostaną w mojej pamięci tak nieruchomi i przytuleni w potędze swojego milczenia.

Błatnia. 917 m. npm. 
Omijając wierzchołek docieram do schroniska. Dziwne. Na szlakach nikogo, a tutaj jak w typowym barze. Kiełbaski, muzyka, gwar. Po co iść w góry i brać ze sobą miasto? Od miasta należy uciekać.


Uciekam więc. Skręcam w prawo i łagodnie opadającym szlakiem kieruję się w las. Moja trasa wyglądająca z góry jak wielka podkowa wchodzi właśnie w swoją ostatnią prostą. Jeszcze jakieś półtorej godziny.

A jednak…
A jednak jest taka myśl, że gdyby teraz wszystkie drogi powrotne pozarastały, a drogowskazy zniknęły, to można by iść dalej i dalej w marzenia ponad ocenami i chmurami, poprzez tęczowe mosty i zielone doliny…

Tam dokąd wracam ludzie są ślepi.

Znów mrok. Gęsty las, ale bez traw, suchy, podobny do tych znanych mi znad morza. Szkolna wycieczka. Maluchy w parach, trójkach i czwórkach na kilkudziesięciu metrach wszystkie bez wyjątku pozdrawiają mnie jak to jest w starym górskim zwyczaju. Śmieszne, że akurat one to wiedzą, a te cztery czy pięć osób wcześniej nie.
Wprawdzie kiedyś mówiło się Szczęść Boże, a dziś już tylko dzień dobry, ale ileż daje taki drobny gest solidarności na szlaku! Dziękuję Wam krasnale!

Inna jest Błatnia. Mokra. Ze szczytu sączą się drobne strużki i przecinają szlak w korytkach z pni drzew. Na dole, w Jaworzu spotkają się w strumieniu pełnym pstrągów.


Choć jeszcze wiele minut marszu przede mną, teraz nie idę już „dokądś”, a tylko schodzę. Nie bardzo chcę.


Jest jakieś nieodgadnione piękno w tych powalonych drzewach, w tych leśnych źródełkach, w stromych zboczach i głębokich wąwozach obok których niebezpiecznie blisko przechodzę.
One są prawdziwe.


Nie, nie jestem zmęczony. Minęła trzynasta trzydzieści. Gdybym ten czas marszu od 9:40 przepracował na takim samym słońcu w Katowicach bolała by mnie głowa, wypiłbym ze dwa litry jakiegoś napoju, a po plecach lałby mi się pot. Tutaj tylko bolą mnie kolana od schodzenia „na hamulcu”, poza tym jestem wciąż głodny wędrówki. Chciałbym iść aż do zawsze. Bez końca.
Słonecznieję.

Jaworze. Mała wioska. A właściwie to część miasteczka dzielącego się na Jaworze Górne, Środkowe i Dolne. Typowa miejscowość wypoczynkowa. Dla mnie jednak nazwa ta kojarzy się wyłącznie z Jaworzem Górnym w którym kiedyś byłem na wczasach z rodzicami, a które potem wielokrotnie odwiedzałem idąc trasą taką jak ta. (Jak wspomniałem, druga jej wersja prowadzi z Klimczoka do Szczyrku).

Miasteczko zaczyna się, a raczej patrząc od strony świata – kończy placem parkingowym z dziwnym ni to domkiem ni wiatą w kształcie góralskiej chatki, w którym pielgrzymi tacy jak ja mogą usiąść i rozprostować nogi po długim marszu. Nie odmówię sobie tego przywileju, ale usiądę gdzie indziej, nad „moją rzeką”.

Pierwsza przerwa od Szyndzielni! Jakie to piękne móc umyć ręce i twarz w górskim strumieniu, poczuć to zimno płynące wprost z gór, tą naturalność i prostotę. I jakże inna wydaje się być ta woda od czegoś co płynie na co dzień z naszych kranów!

Obok mnie, tuż za progiem z kamieni pływa sobie ryb. Jeden ryb marki pstrąg. :) To on będzie mi towarzyszył w tym spóźnionym posiłku. Siedzę na kamieniach w kotlince, poniżej zabudowań, moczę nieco obolałe stopy w wodzie i zjadam wreszcie kanapki rozmyślając o wszystkich moich wcześniejszych tu wizytach. Strumień się zmienił. To pierwsze miejsce od przyjazdu, w którym nie mogę powiedzieć, że jest takie samo. Teraz to ledwie cień tamtego w którym kąpałem się w latach osiemdziesiatych, a bez problemu brodziłem po kolana jeszcze w 1999, gdy byłem tu po raz ostatni. Teraz zostały ledwie dwie strużki, które w pustym smutnym korycie co parę metrów tworzą jakby stawiki i sącząc się osiągają dopiero wygląd prawdziwego strumienia kilkaset metrów dalej, niestety tam także oszczędni i inteligentni inaczej tubylcy wlewają do niego przydomowe ścieki…

Spacer przez Jaworze obok „mojego” domu wczasowego, potem przez pola do dolnej części miasteczka na skróty. Jeszcze jakaś fotka krowy z cielakiem, pola, mostku i koguta nie wiedzieć czemu o tej godzinie piejącego na pobudkę. Może to do mnie?
Wake up!

Godzina oczekiwania na PKS, a potem powrót nim na dworzec autobusowy do Bielska. I znów przejście na drugą stronę ulicy, dwadzieścia minut do pociągu i jazda do Katowic. Tym razem dla odmiany w towarzystwie wesołych studentek czytających na głos horoskopy erotyczne…

Ale to już zupełnie inna historia.

14 komentarzy:

  1. Dwa razy próbowałam wysłać komentarz na Twoim blogu i dwa razy mi zezarło. Niby mówią, że do trzech razy sztuka, ale machnęłam ręką - nie, to nie. Poradzę sobie inaczej, czyli jak zwykle.
    Nie jestem górskim stworzeniem, przy górskich wedrówkach brak mi oddechu, męczę się bardziej niż wszyscy. Ale Twój wpis też tak na mnie podziałał - czytałam z zapartym oddechem. Dzięki za Twoją wrażliwość i za humor, za który cenię Cię przecież od dawna. I to by było na tyle


    **komentarz przesłany mailem (polecam ten sposób osobom nie mogącym wpisać go wprost na blogu)** - dop. Portiera

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też zeżarło, to znaczy może nie tyle mnie, ile mój komentarz, to znaczy Twój komentarz, to znaczy... no wiesz...
    Zakałapućkałem się. :))

    Bardzo Ci dziękuję za te słowa. Faktycznie jestem jeszcze naćpany tą wolnością (wycieczka była w piątek) i prawie fizycznie boli mnie, że za chwilę będzie już jesień. Stąd też na Twoje "I to by było na tyle" odpowiem tylko, że może jeszcze nie na tyle, cały czas rozważam jakiś podobny wypad w najbliższym czasie. Kto wie...

    Obudziła się we mnie dusza wędrowca ;)

    Ukłony

    OdpowiedzUsuń
  3. No i naszła mnie tęsknota za górami , choć jak sobie przypomnę ostanie wczołgiwanie się na czworakach na Kasprowy to na jakiś wypad muszę wybrać też takie ustronne miejsce .Maga

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdecydowanie. Jak to tam napisałem: po co brać miasto ze sobą? Oko w oko z naturą jest znacznie ciekawiej.
    Ja teraz tylko porównuję mój grafik z pracy z prognozami pogody i czekam... czekam... czekam...
    Może uda mi się jeszcze gdzieś podeptać przed zimą.

    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj,

    Ja też górskim stworzeniem nie jestem, choć Twe sugestywne opisy spowodowały, że zatęskniłem trochę aby pojechać na Szyndzielnię. I tak jak to zwykle bywało w końcówce lat 80-tych wybrać się na wycieczkę jakąś trasą. Wtedy były to wycieczki z ojcem, który góry kochał a dzieci swoje trochę nimi męczył (w każdym razie mnie) :) Wychodzi na to że w swoich dzieciach tej miłości nie zaszczepił. Ale na samą Szyndzielnię bym się wybrał, i powspominał moje dzieciństwo !

    Pozdrawiam
    Rafał

    OdpowiedzUsuń
  6. Miło powitać ;)

    Wychodzi na to że mieliśmy tego samego ojca ;))

    Pamiętam jak jadąc jako dzieciak z tatą do Bielska byłem bliski łez, gdy dowiedziałem się, że to nie Tatry. O innych górach po prostu nigdy nie słyszałem.

    I pewnie wtedy największą radością była jazda kolejką, właśnie na Szyndzielnię, a potem w Szczyrku na Skrzyczne, ale teraz chyba bardziej cieszy mnie natura w swojej (jeszcze) czystej postaci.

    Tak przy okazji. Bilet na Szyndzielnię kosztuje 15 zł gdy jedziesz do góry (albo na dół), a tylko 20 gdy w obie strony. Sporo turystów wjeżdża na górę pooddychać świeżym powietrzem, połazić wokół szczytu i... wrócić. Tyle, że moim zdaniem widok z kolejki, nawet najpiękniejszy nie zastąpi tego co można dotknąć i poczuć.

    Żeby tak ta pogoda utrzymała się do piątku...
    Jadę! Sprzedaję (drugą) nerkę i jadę.
    Prognozy jednak są mało optymistyczne jak na razie.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Hejka,

    Co do samych Beskidów, jak pierwszy raz tam przyjechałem, zapewne byłem lekko zdegustowany, gdyż wyobrażałem sobie zapewne góry jako same skały. A tu nic z tego - niestety :)

    W sumie te nasze Tatry są jak dla mnie trochę za mocno przereklamowane, ale są to jedne z nielicznych miejsc w kraju gdzie jakieś skały są widoczne.

    Życzę Tobie aby pogoda utrzymała się nie tylko do piątku i proszę, wręcz nalegam nie pozbywaj się swojej ostatniej nerki !

    Może znajdzie się jeszcze jakiś inny sparowany organ, za który uda się wycieczkę sfinansować ? :)))

    A do wspólnego ojca, to nigdy nie wiadomo... :) Tylko kto w takim razie z nas wychowywał się z nie swoim ? :)

    Pozdrawiam

    Rafał Jurowski

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie byłem w Tatrach (nie licząc przejażdżki tatrą wywrotką), ale skały to chyba nie to. A w Beskidach też jak Ty spodziewałem się, że skoro to góry, to będzie jak w Himalajach.

    Co do sprzedaży organów, to faktycznie jest tu kilka możliwości. A najlepiej chyba płacą za klepki, bo znam kilku bez piątej :)))

    Ukłony

    OdpowiedzUsuń
  9. W Tatrach byłem, ale jakoś nie tęsknię.

    A co do klepek, widząc po blogu masz ich wystarczającą ilość a chyba nawet ich nadmiar, aby móc choć jedną odsprzedać:) Mam tylko nadzieję, że kupujący doceni i zapłaci adekwatną cenę do jej jakości !

    No i liczę na następny reportaż z wyprawy !

    Pozdrawiam
    RJ

    OdpowiedzUsuń
  10. Dzięki Ci.

    Co do "wypraw" to wszystko w rękach... serwisów pogodowych ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Bardzo wzruszające są Twoje opowieści z gór...
    Mogłam zapisać na zawsze wiele fragmentów (jeśli nie większość), ale ten:"To się smakuje jak dobre wino. To się chłonie i podziwia. Tym się daje przesiąknąć. Jeszcze raz spoglądam na wyświetlacz. Zero.
    Bo tutaj telefon ani zegar nie mają racji bytu. Tutaj nie ma kalendarzy. Może wyjdę z tego lasu i będzie rok 1800? Albo 800? A tu i tak niczego to nie zmieni.
    Wspaniale!" sobie wezmę i już :D... :). A w tym miejscu, gdzie robiłeś zdjęcie pod Błatnią, jest to drzewo z "wiejącymi" gałęziami nawet bez wiatru: (http://1.bp.blogspot.com/-vf6SO0uzL9A/Tfcxps9dS2I/AAAAAAAAOSc/qSGdrCQ1OSg/s1600/05_06_00029.jpg - u Ciebie jest chyba to z prawej?)... :D. Następnym razem, gdy będę wędrowała po górach na pewno pomyślę o Tobie :)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie mi miło. Dla mnie te góry to takie jak to prywatnie nazywam "granie w filmie". Inny dzień, inny świat. Przecież nie powinno mnie tu być...

      Sztuką życia jest będąc dorosłym umieć pozostać dzieckiem. Tak sądzę.

      Cieszę się, że jako "tubylec" też odnalazłaś w tym spacerze coś ciekawego. Myślę, że wkrótce dopiszę tu kolejną historię, bo bilety na pociąg już leżą obok plecaka :))

      I oczywiście czekolada też.

      Usuń
  12. Magiczne widoki, magiczny spacer, magiczny przebytego przez Ciebie szlaku opis. Jednak w tym czytaniu bardziej niż w poprzednich przykuło moją uwagę Twoje Portierze wnętrze. Tak wiele w nim jest ze mnie (?). Wczoraj byłam na spacerze w lesie z moim cudnym „Brzydalem”. Było pięknie, ale krótko ...... ., dla mnie. Na jego: „Idziemy już do domu, jestem zmęczony!” – odpowiedziałam – jak chcesz kochanie, myśląc jednocześnie dokładnie jak Ty, TAM wtedy - dlaczego już? Jestem wciąż głodna wędrówki, chciałabym tak iść do zawsze, bez końca, a przynajmniej jeszcze trochę. Posmutniałam. Ponieważ ze mnie czyta się jak z otwartej książki, usłyszałam – „No wiesz, jakoś po zimie brakuje mi kondycji.” Skręciliśmy w kierunku domu dużo za wcześnie. Dzisiaj tą moją myśl znalazłam w Twoim wpisie i nie tylko tą, było też kilka innych.

    Pozdrawiam na dzień dobry i dobrego dnia życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że jakość wycieczki, jakość w sensie emocjonalnym, wspomnieniowym itp. nie jest tożsama z jej długością. Na przykład ja dzisiaj biegając od rana po urzędach wszelakich mojego miasta tez widziałem mnóstwo ciekawych miejsc i ludzi, choć Katowice znam na wylot. A i przecież nie zwiedzanie było moim celem, a załatwianie poważnych spraw w poważnych biurach.

      Tak że nie czas, nie miejsce i nawet nie odległość się liczą. Świat jest w naszej głowie.

      Pozdrowienia

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.