Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 8 maja 2013

Heartbreak Ridge

WYCIECZKA DZIESIĄTA:
RADZIECHOWY- SZCZYRK SALMOPOL
 
Na zapomnianej malutkiej stacyjce zatrzymał się właśnie przykurzony pociąg. Z ostatniego pulmana mrużącego w porannym świetle zdziwione czerwone lampy wyskakuje na peron jeden jedyny pasażer. Jest tutaj obcy. Nikt go nie zna, nikt nie oczekuje. Rzucając krótkie spojrzenie za odjeżdżającym zarośniętym torem składem poprawia stary wojskowy plecak i wolno rusza skrajem pustej o tej porze asfaltowej drogi w kierunku miasteczka…

  ---

Przez całą zimę dziesiątki, a może setki razy wyobrażałem sobie tę pierwszą wiosenną wycieczkę, wertowałem przewodniki, notowałem swoje pomysły, dokupowałem kolejne mapy, rysowałem mniej lub bardziej racjonalnie rozłożone trasy. A gdy nadszedł dwudziesty piąty kwietnia wszystkie przygotowane wcześniej plany rzuciłem w kąt i wybrałem miasteczko, a właściwie wieś, która zaciekawiła mnie swoim oddaleniem od znanych szczytów i masowo pokonywanych szlaków. Już przed dwudziestu laty pisano, że droga, na którą się decyduję jest zapomniana i niedoceniana. Gdy tylko przeczytałem te słowa wiedziałem już, że innej nie chcę.

A zatem do rzeczy.

Punkt rozpoczęcia mojej dziesiątej wycieczki w Beskid Śląski to Radziechowy, a dokładniej Radziechowy-Wieprz, stacja kolejowa na trasie Bielsko-BiałaZwardoń, oddalona od Katowic o niecałe dwie godziny jazdy pociągiem. Chcącym pójść moim śladem mogę od razu podpowiedzieć by gdy tylko pociąg ruszy z Żywca zaczęli zbierać manatki, ponieważ od wysiadania dzieli ich wtedy jakieś plus minus pięć minut. Punktami orientacyjnymi niech będą widziane po prawej najpierw budynki browaru, a potem jeziorko. Zaraz za nimi spodziewać się należy przystanku. Dla urozmaicenia po lewej stronie.

Tutaj ważne zastrzeżenie. Ta wycieczka jest moją pierwszą z włączonym dosyć długim odcinkiem nieznakowanym. Szlaku turystycznego de iure początkowo po prostu nie ma, choć moim zdaniem powinien być – czarny – łącznikowy. Kto więc chciałby swój marsz rozpocząć bardziej oficjalnie ma prostą alternatywę – dojazd ze stacji autobusem miejskim linii 5 do ostatniego przystanku w Radziechowach. Kierunek jazdy to, że się tak wyrażę „za pociągiem”, czyli gdy staniemy twarzą do Drogi Krajowej 69 biegnącej wzdłuż torów, je same mając za plecami - po prostu w lewo. Wybierający jak ja wersję pieszą podążają w tym samym kierunku mijając przydrożny krzyż i wypatrując nieco dalej budynku najpierw banku a później gminy Radziechowy. Przy nich skręcić należy z drogi, którą do tej pory szliśmy w prawo na ulicę Główną i nią maszerować już cały czas prosto.

Czy warto pokonywać te pierwsze kilometry na nogach? Zależy czego się szuka. Jeżeli sennego spokoju i autentycznych podmiejsko wiejskich klimatów nieskażonych komercją, od jakiej roi się np. w Szczyrku, to z pewnością tak. Mnie w każdym razie się spodobało. Kilkanaście bardzo ciekawych i starych zarazem domostw, ustrojone kwiatami kapliczki, szumiący tuż przy drodze potok Wieśnik, urokliwy kościół Św. Marcina, beczące w zagrodach owce i wylegujące się na asfalcie koty to tylko niektóre z powodów, by autobus sobie darować. Nie od rzeczy będzie tu dodać, że w swego rodzaju wzruszenie i zakłopotanie zarazem wprawiały mnie miejscowe dzieciaki maszerujące rankiem do szkoły i w ogromnej większości grzecznie mówiące mi dzień dobry. Jakieś to inne takie, ale przecież bardzo miłe.








Ulica Główna zmienia się obok kościoła, o którym wspomniałem wyżej w ulicę Świętego Marcina i jako taka już dochodzi do miejsca gdzie zaczyna się oficjalny szlak niebieski na Halę Radziechowską. Jak je rozpoznać? Już mówię. Uwaga! Po prawej stronie niewielkiego placyku zobaczymy drogowskaz z oznaczeniem szlaku, po lewej pierwszą stację Drogi Krzyżowej na Matyskę, a na godzinie ósmej powrotny przystanek mającego tu pętlę autobusu. Szlak turystyczny i Droga Krzyżowa przez dłuższy czas prowadzą tym samym traktem, co jest jednym jeszcze z argumentów, by gdy się rozejdą zajrzeć jednak zbaczając ponownie na kilkanaście minut z oficjalnej trasy na szczyt Matyski. Podstawowym jest oczywiście sława i oryginalność tego miejsca, moim zdaniem mimo symboliki religijnej wartego uwagi także z punktu widzenia „świeckiego” turysty.

Z placyku droga kieruje się w lewo pod górkę pomiędzy domostwami, by po kilku minutach lekkim łukiem w prawo wznieść się na pełne porannej rosy łąki. Dopiero tutaj mogę z pełnym przekonaniem uśmiechnąć się, krzycząc sobie gdzieś w duszy: Hurra! Wróciłem!

Asfaltem wijącym się wśród pól (z tyłu po lewej widać już… Skrzyczne!) dochodzę do rozwidlenia, na którym szlak turystyczny skręca w prawo do przysiółka Cuhadla (wg innych źródeł Suchedla), zaś stacje Drogi Krzyżowej odchodzą w lewo. Dodać tutaj należy, że jest też i droga prowadząca prosto – do Przybędzy, skąd także jak w Radziechowach dostępne są połączenia autobusowe. Generalnie podkreślić muszę, że szlak niebieski jest bardzo rzadko i źle oznakowany praktycznie na całej długości, dlatego nawet w przewodnikach zaznacza się, że punktem do odbicia w prawo jest drewniany krzyż obok ławeczki przy rozstaju dróg.

Po krótkiej przerwie wybieram marsz w stronę Krzyża Milenijnego, czyli kolejny dziś fragment trasy bez oznaczeń. Wznoszącą się łagodnie szeroką polną drogą już po kilku minutach docieram do szczytu. Określenie szczyt brzmi tu zresztą nieco ironicznie, kiedy się weźmie pod uwagę, że Matyska ma ledwie 609 metrów n.p.m., ale proszę mi wierzyć na słowo – widoki stąd są lepsze niż z wielu bardziej znanych i uznawanych miejsc w Beskidach. Nie darmo w końcu poza religijnym znaczeniem tej góry jest ona także kojarzona przez wielu z lotniarstwem czy… fotografią. W każdej z tych „specjalności” zdaje egzamin na piątkę.


I znów jak przy marszu ze stacji zapyta ktoś czy warto wydłużać szlak zaglądając tutaj? Bez wątpienia tak! Po pierwsze owo wydłużenie i w czasie i w odległości i w wysokości nawet jest relatywnie małe, po drugie bardzo nietypowe, dla wielu miejscami kontrowersyjne stacje Drogi Krzyżowej wraz z ogromnym Krzyżem Milenijnym stanowią ciekawe doświadczenie estetyczne, po trzecie wreszcie już na szczycie można siadając na gustownych ławeczkach w ciszy i spokoju odpocząć, posilić się czy na przykład przemyśleć to i owo.

Po zrobieniu kilku zdjęć, przyjrzeniu się panoramom i chwili spędzonej w zadumie na pustym o tej porze wzgórzu wracam wolnym krokiem do rozstaju i kieruję się w stronę lasu, by w nim skręcić zaraz w prawo (droga prowadzi także prosto, a oznaczeń szlaku nadal jak na lekarstwo!), a następnie łukiem pomiędzy kilkoma gospodarstwami w lewo.

Kolejny krótki wprawdzie, ale dosyć trudny leśny odcinek wiodący podmokłą, pełną gałęzi i liści ścieżką powyżej Cuhadli doprowadza mnie do Chatki Puchatka, a właściwie to ciężko napisać, czego dokładnie. Sympatyczny drewniany domek, a może bardziej altanka z romantyczną huśtawką tuż obok, przygotowanym miejscem do rozpalenia ogniska i nawet koszem na odpadki wydają się czymś bliskim złudzeniu znając polskie standardy. Efekt potęguje czyściutka i gotowa do przyjęcia… gości sławojka, czyli przybytek wiadomy tuż pod lasem.

Siadam, a właściwie siadamy, bo towarzyszem mojej dziesiątej jubileuszowej wycieczki jest… pluszowy świstak Alojzy i po raz ostatni przed „wyjściem na pełne morze” przepakowuję zawartość kieszeni i plecaka układając wszystko tak, by nie utrudniało marszu.


Jak wspomniałem nie jestem pewien czy miejsce to jest rzeczywiście przeznaczone dla wszystkich czy też stanowi prywatną własność, ale niezależnie od tego każdemu podążającemu za mną tą trasą polecam zrobienie sobie w okolicy małego postoju albowiem dosłownie kilkanaście kroków dalej ścieżka skręca bardzo stromo w górę i może być dla wielu męcząca.
Po krótkim i ostrym podejściu rozpoczyna się odcinek wiodący lasem, gdyby brać pod uwagę tylko różnicę wysokości dość łatwy, ale za to przynajmniej podczas mojej wycieczki szalenie niewdzięczny ze względu na zalegające na nim ogromne ilości liści, gałęzi i kory po trwającej w okolicy wycince. Bardzo łatwo w takim miejscu o potknięcie, dlatego między innymi nie polecam wybierania się tutaj z dziećmi czy zwierzętami. Obawiam się nawet niestety, że uwagę tę można przenieść na całą dzisiejszą trasę, choć zaznaczam, że to tylko moje prywatne, bardzo subiektywne odczucie (i świstaków na baterie z pewnością nie dotyczy!).

Łagodny skręt w prawo wyprowadza mnie najpierw na polanę a później znów w lewo poprzez zasypany gałęziami las do czegoś na kształt wąwozu, którym maszeruję po łuku mając z jednej strony odległą jeszcze Baranią Górę z przyległościami, z drugiej równie dalekie Skrzyczne, a pod nogami… jaszczurki, korzenie i pewnie ze sto innych podobnie wątpliwych udogodnień.

Po kilkunastu minutach przekraczam wysypaną drobnym kamieniem wcale wygodną drogę i po raz pierwszy dziś napotykam... śnieg. Najpierw tylko wzrokowo, dostrzegając go gdzieś bardzo daleko na halach, ale po chwili już całkiem namacalnie – zatapiając się weń po kostki. Jak na złość zresztą „białe szaleństwo” zalega tutaj głównie na szlaku, a prawie wcale poza nim. Ciekawe to przeżycie, ponieważ tak się złożyło, że nigdy nie widziałem jeszcze śniegu w górach, ale już na pewno nie spodziewałem się że to pierwsze spotkanie będzie miało miejsce przy temperaturze 23 stopni Celsjusza na plusie! Na tym etapie jednak jest to doświadczenie przede wszystkim zabawne, jego nomen omen minusy przyjdzie mi poznać dużo później...

Kilkadziesiąt metrów dalej biel znika ustępując miejsca budzącej się wokół roślinności, a szlak prowadzący od drogi o której wspominałem najpierw w prawo, potem dłuższy czas prosto, wynosi mnie lekkim łukiem na przepiękną Halę Radziechowską gdzie też się kończy. Stąd maszeruję już kolorem czerwonym, czyli fragmentem GSB dochodzącym tu od strony Węgierskiej Górki.


Otoczony czarownymi widokami, ciszą i słońcem zbliżam się do szczytu Magurki Radziechowskiej, gdzie z prawej dołącza szlak zielony z Ostrego.

Ścieżka wiedzie teraz zupełnie połogo w lewo, pozornie wprost na Baranią Górę. Po kolejnym postoju (polecam widoki na Skrzyczne i całą dolinę dzielącą nas od niego) ruszam dalej mając już przed oczami następny na swej drodze szczyt – Magurkę Wiślańską.








Od początku trasy nie licząc ludzi pracujących przy zwózce nie spotkałem nikogo, łaty śniegu na szlaku przyjąłem jako ciekawe urozmaicenie, a korzenie i ścięte drzewa przeskakiwałem (w swoim przynajmniej odczuciu) niczym młoda kozica, ale właśnie w tym momencie staje mi przed oczami i uszami zwłaszcza rozmowa z pewnym bardzo doświadczonym i odznaczonym turystą, (nota bene synem długoletniego górskiego przewodnika), od którego kupowałem zimą książki. Nie wchodząc w szczegóły wyrażał się on o Beskidzie Śląskim nieco pobłażliwie, uważając go razem z Małym, za co najwyżej trening przed prawdziwymi górami. Te prawdziwe zaś według niego miały zaczynać się od Soły…

Oto mam teraz ten jego „trening” właśnie przed sobą. Szlak prowadzi grzbietem, czymś na kształt grobli ze stokami opadającymi miejscami dość stromo, a wprost przede mną na odcinku kilkunastu metrów leżą zwalone jak kostki domina drzewa. Nie ścięte, nie przewrócone. Wyrwane z korzeniami i całymi płatami ziemi. Leżą jak barykada, obok siebie, na sobie i za sobą i nie ma żadnej, najmniejszej nawet szansy na ich przejście górą lub dołem.

Skręcam w prawo, w kierunku koron. Nie da rady. Stromo. Dodatkowo gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony i powierzchnia, którą musiałbym ominąć jest zbyt duża. Wracam zatem i próbuję obejścia od strony korzeni, a raczej ogromnych placków ziemi i trawy jakimi są oblepione. Pierwsza myśl mieszczucha to oczywiście coś w stylu „poproszę książkę skarg i wniosków!”, ale po chwili przychodzi otrzeźwienie: to przecież ten PRAWDZIWY ŚWIAT, którego sam chciałem! Chciałem, to i mam.

Balansując na pełnym połamanych konarów stoku i korzystając z korzeni jak poręczy zataczam spory łuk schodząc, a potem znów powracając na szlak. Z jednej strony męczące to i irytujące doświadczenie, ale z drugiej swego rodzaju zimny prysznic i dobra szkoła szacunku dla gór. Każdych gór.

Po kilku minutach lekko w prawo i już ostrzej podchodzę brnąc znów w śniegu ku szczytowi Magurki Wiślańskiej. Doskonale stąd widoczna i relatywnie bliska Barania Góra (tylko godzina drogi!) kusi, ale ten kierunek pozostawiam sobie na lato. Teraz za to z czerwonego schodzę na szlak zielony i podążam nim (oficjalnie przynajmniej) ku Malinowskiej Skale.

Idealnym rozwiązaniem jak to sobie właśnie w tym momencie uświadamiam byłoby istnienie na Baraniej kolejki linowej. Mógłbym przecież dojść tam w miarę szybko i zjechać wygodnie na przykład do Wisły. Niestety, nie ma na tym szczycie takowego udogodnienia, a biorąc pod uwagę już przebyty dystans oraz widoczny z daleka w sporych ilościach śnieg zalegający na zboczach, próba wejścia i zejścia stamtąd pieszo byłaby w mojej sytuacji zwyczajną nieodpowiedzialnością.

A jak się sprawy mają tutaj? Cóż, Bogiem a prawdą niewiele lepiej...


Przed Halą Radziechowską śniegu było ledwie trochę i to tylko miejscami, na szczyt Magurki Wiślańskiej podchodziłem już zapadając się grubo ponad kostki, a skoro za plecami według mapy mam południe, to raczej im dalej, tym będzie gorzej. Północne zbocza, cień, chłód, las… A sił także przecież nie przybywa. Hmm... Inne wyjścia? Nie ma. W każdą stronę równie daleko. Skoro więc jest jak jest, to trzeba zagryźć zęby (pamiętając o ograniczonej wytrzymałości plomb z NFZ!) i podążać dalej. Jak hardkor to hardkor, psia jego mać!

Od szczytu szlak znów nieco wysycha i zielenieje. Schodzę po szerokich kamiennych płytach przekraczając połyskujące na nich drobne strumyczki i oddychając pełną piersią podziwiam piękne widoki. Trasa wiedzie teraz krawędzią baraniogórskiego rezerwatu przyrody, o czym co rusz informują mnie odpowiednie tablice, a do tego oferuje praktycznie z każdej strony wspaniałe panoramy. I tak przed sobą mam Zielony Kopiec, po lewej najpierw Cienków, potem Wisłę, a plus minus na godzinie dziewiątej widoczny o dziwo nawet stąd Zamek Prezydenta Mościckiego na Zadnim Groniu, zaś po prawej dla odmiany Skrzyczne i całą drogę do niego, a na godzinie czwartej urocze Jezioro Żywieckie zapamiętane przeze mnie z czasów, gdy jako wchodzący dopiero w dorosłość malowałem w ramach delegacji domki campingowe ówczesnego ośrodka wczasowego KWK Kleofas. TUTAJ możesz o tym przeczytać. 






W pewnym momencie na ścieżce znów pojawia się śnieg. Zgodnie z moimi czarnymi przewidywaniami jest go za każdym razem coraz więcej. Upstrzony igliwiem jak młode ziemniaki koperkiem towarzyszy mi aż do miejsca, w którym z lewej dochodzi szlak żółty z Wisły Nowej Osady i zaczyna się krótki odcinek powtórkowy w stosunku do mojej ostatniej zeszłorocznej wycieczki na trasie Wisła Głębce – Skrzyczne.

To Gawlas albo według innych źródeł (w tym tutejszej tabliczki informacyjnej) Gawlasi – w obu przypadkach nazwa jednakowo trudna w odmianie, a zatem pozwolą Państwo, darujemy sobie jakieś głębsze na nią rozważania.

Śnieg zmienia się w błoto, błoto w wilgotną ziemię, a ziemia w kamienisty trakt podejściowy na szczyt Zielonego Kopca. Słońce przypieka tu niemiłosiernie, zapasy mineralnej szybko się kończą, a mój zegarek bezlitośnie wskazuje że prosty początkowo cel jakim było załapanie się na autobus odjeżdżający z Białego Krzyża o 14:45 staje pod wielkim znakiem zapytania…


Na szczycie jest przyjemnie. Sucho, słonecznie i świeżo. Zupełnie jak wtedy, gdy byłem tu jesienią, ale jest jednak jedna znacząca różnica. Zaczyna się ona zaraz na zejściu i wywołuje u mnie atak nerwowego śmiechu. To śnieg. Duuużo śniegu. Co gorsza nic nie wskazuje, aby ktokolwiek przede mną po nim przechodził! O, pardon! Są ślady. Według moich mądrych książek to sarna. Najpierw sarna, potem baran – klnę sam siebie w myślach zatapiając się prawie po kolana z każdym krokiem. Ścieżka z Zielonego Kopca nawet w lato jest trudna, bardzo stroma, wąska i pełna kamieni. Teraz pod zdradliwym, raz twardym jak asfalt a raz miękkim jak bagno śniegiem staje się jeszcze groźniejsza. Pachnąca roślinność wokół wydaje się kpiną, gdy na szlaku I TYLKO NA NIM leżą setki kilogramów zmarzliny...

Jak wyglądałbym teraz w mainstreamowych „adidaskach” zwanych butami górskimi, które niektórzy tak namiętnie wielbią? Wolę nawet nie myśleć. Na szczęście moje kochane stare wojskowe buciory sprawdzają w takich i każdych innych warunkach idealnie. Podwijam tylko nogawki wyżej i twardo brnę do przodu.

Do czasu…

Przede mną na śniegu czerwienieje plama krwi. Staję przypominając sobie momentalnie wszystkie czytane ostatnimi tygodniami doniesienia o niedźwiedzicy wałęsającej się z młodym pomiędzy Ostrem, Malinowską Skałą a Magurką Wiślańską. Po plecach wolno maszerują mi mrówki…

„Przed niedźwiedziem się nie ucieka, bo nie można uciec” – tak zaczynają się i kończą wszystkie rady nt. zachowania w przypadku spotkania owego zwierzęcia na szlaku, jakie znalazłem w książkach i Internecie. Rozglądam się powoli. Za kopą śniegu kilka metrów dalej leży martwa sarna, zapewne ta sama, po której śladach tu zszedłem. A dokładniej POŁOWA sarny. Truchło, które omijam na miękkich nogach jest rozerwane na pół jak pusty wielkanocny zajączek...

Dziwne to takie... Ten śnieg, te wyrwane drzewa, teraz to. I nikogo poza mną. Jakbym obudził się w jakimś świecie, który jest tuż obok realności, ale jednak jedną nogą po stronie nocnego koszmaru.

Uff... Kilka głębokich oddechów i ruszam dalej.

Na rozstaju skręcam w lewo łącznikiem koloru niebieskiego zostawiając po prawej szlak żółty do Ostrego i na wprost dalszy bieg zielonego na szczyt Malinowskiej Skały a później Skrzycznego. Podmokłą, ale już na szczęście bezśnieżną ścieżką docieram w kilka minut do Przełęczy Malinowskiej, tej samej, z której w październiku podchodziłem na szczyt. Tym razem Skałę jednak omijam i razem z nią żegnam także część powtórkową mojej wycieczki. Jestem na szlaku czerwonym. Przede mną Malinów.







Kamienistym traktem wspinam się mozolnie ku rozpalonemu słońcem szczytowi zastanawiając się, dlaczego o Malinowskiej Skale słyszał prawie każdy, a o Malinowie nie, skoro różnią się niespełna czterdziestoma metrami wysokości? A i widoki wokół także niczego sobie przecież.

Gdzieś w dali słyszę cichuteńki jeszcze odgłos silnika samochodu i na powrót budzi się we mnie nadzieja, że rzutem na taśmę (a bardziej na twarz chyba) zdążę gdzie chciałem. Niestety, już na Malinowie okazuje się, że do Białego Krzyża zostało mi jeszcze pół godziny, co czyni marsz tam absolutnie pozbawionym sensu. Zalesiony wierzchołek oferuje mi wprawdzie kolejny punkt do odpoczynku w postaci stołu i ciężkich ław, z którego jednak tym razem bez wahania rezygnuję. Czas nagli. Zatrzymując się tylko na chwilę dla zrobienia jeszcze kilku fotografii decyduję się na zejście szlakiem zielonym do Szczyrku-Salmopola, a dokładnie przystanku PKS Szczyrk Solisko, z którego autobusy do Bielska jeżdżą znacznie częściej. Trasa według znaków jest dłuższa (1 godzina i 15 minut), ale z pozoru wydaje się bardziej logiczna w moim położeniu. Pozory jednak mają to do siebie, że lubią my(d)lić oczy…

Zostawiając szlak czerwony na godzinie jedenastej skręcam w prawo i plus minus na drugiej rozpoczynam zejście lesistą ścieżką zieloną. Z tym tylko, że zielona to ona jest w lato. Dwudziestego piątego kwietnia 2013 była biała jak szlag i zejście nią okazało się kolejnym tego dnia ekstremum. Mówiąc krótko przywitał mnie tam śnieg prawie pod kolana.

A czy warto schodzić tędy przy lepszych warunkach? Tak i nie. Początkowa część szlaku prowadzi mało atrakcyjnym lasem i dopiero przy górnej stacji wyciągu narciarskiego staje się interesująca widokowo. Niewątpliwie jednak dla osób jak ja skazanych na komunikację zbiorową jest to rozwiązanie bardziej praktyczne niż Przełęcz Salmopolska ze swoimi czterema autobusami dziennie (choć i stamtąd można zejść do Soliska szlakiem żółtym).  Od wspomnianego wyciągu zresztą widoki są już znacznie bardziej intrygujące i tym samym warte uwiecznienia.

Trasa początkowo jest jasna, dlatego głównie, że prowadzi leśną ścieżką, od chwili jednak, gdy wkraczam na polanę obok wyciągu takową być przestaje za sprawą… farby olejnej zielonej (braku).

Przy początku trasy zjazdowej znak wskazuje skręt w prawo. W porządku, ale dokąd w prawo? Bo dalszych oznakowań nie widać. Schodząc środkiem, miejscami także jeszcze nieźle zaśnieżonego stoku wypatruję bezskutecznie kolejnych znaczków i po raz pierwszy dopuszczam do siebie myśl, że jednak coś pomieszałem. Wrażenie to potęguje się gdy staję nad ogromnym stromym zjazdem u którego dołu widzę… mój upragniony autobus! Malutki stąd, ale jakże bliski sercu, chciałoby się powiedzieć. Pierwszą nasuwającą się w desperacji myśl o zjeździe w dół na plecaku za radą świstaka Alojzego odrzucam i wracam na lewą stronę wpatrując się po drodze w każdy słup i drzewo wzrokiem który prawie wypala na nich tak bardzo potrzebne mi teraz znaczki.

I wreszcie są!

Proszę zapamiętać. Jeżeli tylko nie znajdujecie się Państwo tutaj w sezonie narciarskim najlepiej jest schodzić generalnie środkiem zjazdu od górnej stacji kolejki ignorując oczywiście stromiznę po prawej, a w pewnym momencie przechodząc lekko w lewo przez jakby bramkę szlak „sam się odnajdzie”.

Polną drogą schodzę najpierw przez polanę, potem rzadkim lasem właśnie w lewo, a wreszcie już niżej i po ostrym zakręcie w prawo podziwiając wspaniałe panoramy Szczyrku i dziwiąc się determinacji Śmiertki z Matyski, która z każdym krokiem zdaje się wbijać mi swoje grube gwoździe w kolana. Ból jest jednak jasnym dowodem, że cel wędrówki jest coraz bliżej i wcale nie mam tu na myśli wędrówki po ziemskim padole.

Jednoznacznie już opadającym traktem biegnącym wzdłuż widocznej w dole drogi z Białego Krzyża przemierzam ostatnie dziesiątki metrów jak emeryt po viagrze, czyli z szybkością odwrotnie proporcjonalną do pragnienia osiągnięcia celu. Ale wreszcie jestem! Po ośmiu i pół godzinie marszu staję na asfalcie i ze stoickim spokojem przyglądam się pustemu pekaesowi odjeżdżającemu właśnie z przystanku.


Szczyrk Salmopol. Szesnasta dwie.

Wycieczka dziesiąta dobiegła końca. Sezon 2013 rozpoczęty!

 ---


25 kwietnia 2013
Trasa: Radziechowy-Wieprz PKP - Matyska - Hala Radziechowska - Magurka Radziechowska - Magurka Wiślańska - Zielony Kopiec - Przełęcz Malinowska - Malinów - Szczyrk Salmopol








Punkty do wyszukania na mapie: Radziechowy-Wieprz PKP, Radziechowy, Matyska, Magurka Wiślańska, Zielony Kopiec, Malinów, Szczyrk Salmopol.

Stopień trudności: średnio-wysoki.

Up & Down: Początek trasy równy, podejście na Matyskę i przejście przez Cuhadlę bardzo łagodne, krótki dość stromy odcinek za nią, potem lekko wznoszący aż do Magurki Radziechowskiej, skąd do Magurki Wiślańskiej zupełnie połogo poza ostatnim kilkudziesięciometrowym podejściem. Za Magurką umiarkowanie stromo w dół, podobnie w górę przed Zielonym Kopcem, z którego bardzo strome zejście, a potem równy odcinek aż do podejścia na Malinów. Z Malinowa do Szczyrku szlak umiarkowanie opadający.

Atrakcje widokowe: Matyska, Hala Radziechowska, Magurka Radziechowska i Wiślańska, Zielony Kopiec.

Schroniska, żywność, odpoczynek: Na całej trasie nie ma schronisk. Sklepy i bary w Radziechowach i ew. w Szczyrku Salmopolu (część tylko w sezonie).

Komunikacja: Do Radziechów koleją lub autobusem miejskim linii 5 z Żywca (pomijamy wtedy dojście od stacji do początku szlaku niebieskiego), ze Szczyrku PKS i busy do Bielska.

Opis marszruty: Od stacji PKP Radziechowy Wieprz poprzez Radziechowy bez znaków, następnie szlak niebieski na Halę Radziechowską (odbicie na Matyskę bez znaków), skąd szlak czerwony (GSB) na Magurkę Wiślańską z niej zielony do rozstaju przed Malinowską Skałą, dalej niebieski do Przełęczy Malinowskiej, czerwony na Malinów i zielony do Szczyrku Soliska.

Odległość: Wycieczka nie ujęta w znanych autorowi wyliczeniach, zapewne około 17 kilometrów, mój czas przejścia osiem i pół godziny.

Opinia: Do Matyski w zasadzie typowy nizinny szlak spacerowy, do Magurki Wiślańskiej umiarkowanie trudny (bardzo słabe oznakowanie szlaku, zalegające gałęzie) dalej klasyczny, o raczej średnim stopniu trudności. Ze względu jednak na długość, skomplikowanie i braki w oznakowaniu trasa raczej nie dla tych zupełnie początkujących.

Możliwości zmian: 1. Dojazd autobusem linii 5 z Żywca lub stacji Radziechowy-Wieprz do ostatniego przystanku w Radziechowach. 2. Skrócenie trasy poprzez ominięcie Matyski. 3. Podejście na Halę Radziechowską szlakiem czerwonym od Węgierskiej Górki. 4. Zejście z Magurki Radziechowskiej szlakiem zielonym do Ostrego. 5. Zejście do Wisły Nowej Osady kolorem żółtym przed Zielonym Kopcem. 6. Zejście z rozstaju przed Malinowską Skałą kolorem żółtym do Ostrego. 7. Zaliczenie szczytu Malinowskiej Skały (zielonym i zejście czerwonym). 8. Skrócenie trasy poprzez zejście z Malinowa do Przełęczy Salmopolskiej.

Specjalna jubileuszowa edycja filmiku z trasy poniżej.
Nieco wolniej i z inną niż zwykle muzyką. Plus bonus.
 
Wersja standardowa dostępna na moim kanale YT .



14 komentarzy:

  1. No to niesamowity jubileusz :)! Gratuluję! :)... Śnieg trochę zaskoczył, w zeszłym roku też był w okolicach Malinowskiej w tym czasie, ale... Jakoś się nie spodziewałam, że aż tyle będzie jeszcze w tym roku. No cóż, niespodzianki ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie powiem żeby mnie samego nie zaskoczył. Ale w końcu to mój pierwszy śnieg w górach, tak że nie mogę narzekać - wreszcie go zobaczyłem. Poza tym spalić się na brąz w jeden dzień i to w kwietniu, to także nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło. Same nowości.

      Szpak Marceli dziwi się światu ;))

      Usuń
    2. Dziwić się światu to pozostać dzieckiem :)... Pięknie.

      Usuń
    3. A widziałaś kiedy doroslego ze świstakiem wystającym z plecaka? :))
      Ale bardzo chciał jechać, nie miałem wyjścia.

      Kurka, z roboty mnie wyrzucą jak ktoś przeczyta te herezje ;DD

      Usuń
    4. Faktycznie niesamowite :) Może się świstaki kiedyś gdzieś spotkają na szlaku :)) Pozdrawiam :)

      Usuń
    5. No nie wiem...
      Mój zeżarł mi czekoladę z plecaka i teraz mamy ciche dni ;))

      A tak poważniej to od tego czasu miałem już dwie wycieczki, ale na razie bez niego. Myślę jednak, że jeszcze kiedyś go zabiorę.

      Usuń
  2. No to dreszczyk emocji też był :)
    Ładna trasa, te rejony przed klęską lasów nie były tak ciekawe widokowo. Można nawet powiedzieć, że ta przykra przyrodniczo sytuacja podniosła znacznie walory widokowe całego pasma, od Baraniej po Skrzyczne.
    Graty za ładną inaugurację sezonu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo.
      Wśród paru kilogramów przewodników w które zaopatrzyłem się przez zimę znakomita większość pochodzi z ubiegłego stulecia i właśnie tak tam czytam, że "dochodząc lasem do Magurki Wiślańskiej..."
      Jakim lasem?!
      Teraz już bym pomyślał; Jakim lasem jak ostatnie drzewa Portier przewrócił w 2013!? :))

      Najładniejszym miejscem wydała mi się jednak bezdyskusyjnie Hala Radziechowska. Klimaty trochę jak przy dojściu na Błotny od Wielkiej Cisowej, czyli moje ulubione.

      Co do dreszczyka emocji, to nie ukrywam, że "od sarny" wszystko większe niż pół metra na stokach Malinowskiej wydawało mi się czekającym na mnie niedźwiedziem ;D

      Usuń
  3. Bardzo mi się spodobał kompan twojego inauguracyjnego w tym roku deptania. Miałeś rację twierdząc, że nigdy bym się nie domyśliła. Duży dzieciak z Ciebie. :) Jak to dobrze, że jeszcze są tacy ludzie jak Ty. Dzięki temu świat wydaje się być piękniejszym i jeszcze nie takim złym.

    Piękną, pełną wrażeń i niespodzianek miałeś wycieczkę, o przepraszam - mieliście razem z Alojzym. :) Przytul go ode mnie. Moje gratulacje dla was obydwóch. Byliście bardzo dzielni i odważni zważywszy na możliwość spotkania się oko w oko z niedźwiedziem rozpruwaczem. :)

    Ja tydzień temu, po raz drugi deptałam w moich górkach. Tym razem już nie było śniegu, zima odeszła tu u nas w zapomnienie. Mogłam podziwiać budzącą się do życia wiosnę w zamian. Było pięknie, ale tylko pięknie, żadnych specjalnych wrażeń jak u Ciebie.

    Dziękuję i pozdrawiam Cię serdecznie
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Sam bym nie przypuszczał, że go ze sobą zabiorę. Świstak trafił do mnie przypadkiem. Licytowałem coś na Allegro i gdzies przy okazji trafiłem na niego. Rozbawił mnie opis. Było tam coś o tym, że gwizdał nie zawsze fair i dlatego zostały mu wyciągnięte karnie baterie :)) A poza tym taki sam stworek był kiedyś "na straży" w sklepiku osiedlowym i stąd mile mi się kojarzył. No to pro forma zaoferowałem... 9 zł i wygrałem! A że zwierz ma czapkę, szalik i plecak, to skojarzenie go z turystyką nie było trudne. Nie da się zaprzeczyć, że jest fotogeniczny a jednocześnie pozwala mi zachować nadal anonimowość. Ot i cała historia. Aha! Jeszcze imię. Ponieważ wygląda na spryciarza, kombinatorka takiego, to nie mogło być jakieś "przytulalskie", tylko właśnie ...

      Wycieczka była... inna. Inna bo po raz pierwszy sporo bez znaków (a przecież w zupełnie obcym miejscu), a poza tym wyrwanych drzew i śniegu z pewnością nie było w planach. Resztek obiadku pana misia także.
      Z drugiej strony było "po mojemu". Cisza, spokój, znakomita większość trasy bezludna, cudowne widoki, płynące zewsząd strumyczki i przede wszystkim piękne słońce.

      Alojzego pozdrowiłem, ale mówi, że gwizda na pozdrowienia, żąda nowych baterii i wraca w góry! ;)) Swoją drogą muszę powiedzieć, że baterie miał na wycieczce wyciągnięte, bo inaczej gwizdałby mi całą drogę.

      Dzięki Ci za wszystkie miłe słowa. Pozdrowienia.

      Usuń
  4. Coraz bardziej lubię Alojzego. Ha ha ha! Niezły z niego łobuziak. Nie dziwię się, że się z nim zaprzyjaźniłeś. Powiem Ci w tajemnicy, że ja też bardzo lubię łobuziaków, szczególnie takich, których można uciszyć wyciągając im baterie. ;)) Gwizdnij mu do ucha, że ja gwiżdżę na to, że on gwiżdże na moje pozdrowienia. I tak go lubię. :) Pozdrowionka dla was obu, dzielnych deptaczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzię-ku-je-my!!!

      Kto wie, może zabiorę o jeszcze na jakąś wycieczkę. Ze wszystkich zdjęć jakie zrobiłem akurat to z jego dziubem na tle gór jest chyba najoryginalniejsze. Dziwny taki, prawda? Zupełnie jak jego pan ;))

      Usuń
    2. Nie chyba, ale koniecznie musisz to zrobić. Już zawsze będę kojarzyć Alojzego z Tobą i z górami.

      Tak! Wygląda na nim jak Yeti, stwór gór. Jest super.

      Dla mnie Alojzy wcale nie jest dziwny, jest zwyczajnym, niezwyczajnym deptaczem, podobnie jak jego Pan z tym, że trochę puchatym i świszczącym. Świetny miałeś pomysł z zabraniem go ze sobą w góry. Pozdrowionka dla was obu i podrap Alojzego ode mnie za uszkiem, pewnie to lubi jak każdy oswojony czworonóg. :)

      Usuń
    3. I wiesz co? Wbrew pozorom on tam w tym futrze ma oczy! Dopiero po miesiącu to odkryłem :))

      Postaram się jeszcze w maju gdzieś pojechać. Mam nadzieję, że pogoda dopasuje się do mojego grafiku. Na razie za dwie godziny wracam na kolejną nockę do pracy.

      Alojzego podrapałem. On mnie też - za dziwne zaczepki. To jednak jest dziki zwierz, nie można sobie pozwalać za wiele ;))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.