Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Tyle samo prawd...

Czasem w życiu bywa tak, że słyszy się bicie własnego serca, a może zresztą bardziej nawet odczuwa niż słyszy. Świat zwęża się wtedy niemalże do jednego zmysłu, jak w sytuacji ekstremalnego zagrożenia, nawet, jeśli to zagrożenie realnie nie istnieje, a jest tylko mglistą obawą przed nim. Tak właśnie czuję się dziś. Stoję opierając się lekko rękami o śliski blat stołu. Ponad przerastającym wszystko oceanem szumu w mojej głowie unosi się ostatnia cienka nitka realności po której płynie do mnie głos odczytujący zdania na które czekałem wiele miesięcy, a których nie wiedzieć czemu zacząłem się bać ledwie kilkadziesiąt minut temu...
 
...uznaje, że w wymienionym okresie był zatrudniony na umowę o pracę...
...zasądza...
...bez wątpienia...
...czynnik ekonomiczny nie uzasadnia stosowania takich rozwiązań wobec pracowników...
 
Fala nagle opada, szum ustępuje, serce wraca na swoje miejsce. Nie, to mi się nie śni. Wygrałem. Spoglądam na ławkę naprzeciwko. Moja dawna "władza najwyższa" z miną skrzywdzonego dziecka, nie wierząca w to co słyszy, zirytowany i jakby skulony jej prawnik całym sobą mówiący "nieważne, chodźmy stąd i przygotujmy PRAWDZIWY odwet", jego podobnie zagubiona koleżanka, jakaś nieznana mi pani na widowni. A sędzia spokojnie wygłasza kolejne zdania... Uśmiecham się. Przecież ten "czynnik ekonomiczny nie uzasadniający takich działań" to moje własne słowa sprzed kilkunastu minut. Dziwnym trafem po raz już drugi w życiu moje słowa trafiają do wyroku sądu pracy. Kiedyś było to w sprawie mojego kolegi zdanie "przełożony to nie tylko osoba wydająca polecenia, ale przede wszystkim MAJĄCA PRAWO wydawania poleceń". No bo czyż nie tak właśnie jest? Nie chwaląc się zresztą, to akurat zdanie było jednym z punktów które pozwoliły mu wygrać wtedy z pracodawcą wystawiającym umowy o dzieło zamiast o pracę.

Czego się zatem bałem, skoro prawda jest tylko jedna?

Nie wiem. Może dlatego strach był większy.

Prawie dwa lata temu, o wiele za późno, złożyłem skargę do Inspekcji Pracy na firmę w której byłem podówczas zatrudniony na umowie śmieciowej i za śmieciowe pieniądze. Kiedy dziś sięgam pamięcią do tych dni, w zasadzie trudno jest mi ocenić co miało tu znaczenie decydujące, ale najprawdopodobniej był to jakiś drobiazg, który po prostu przepełnił przysłowiową czarę goryczy. Wniosek trafił więc pocztą do PIP, a sama inspekcja w kilka tygodni później pojawiła się w moim zakładzie. Przewertowano tomy akt osobowych, przesłuchano kilkunastu przypadkowych ochroniarzy, potem mojego kierownika, jego szefa i wreszcie gdzieś między pomiędzy, oczywiście niby to przypadkiem, mnie. Inspektor po przeanalizowaniu dokumentacji, sytuacji na obiektach oraz zeznań pracowników bez cienia wątpliwości uznał, że stosunek łączący mnie z firmą jest stosunkiem pracy, nie umową cywilnoprawną. To samo orzeczono wobec każdego z przesłuchiwanych w trakcie kontroli moich kolegów. Jedno tylko wyglądało inaczej. Poza pewnym emerytem, któremu jak sam stwierdził aż tak na tej pracy nie zależało oraz mną NIKT inny nie zgodził się na podpisanie w protokole stwierdzenia, że nie akceptuje obecnej formy zatrudnienia i domaga się umowy o pracę.  Nie oceniam tych ludzi, ponieważ w dużej mierze ich rozumiem, ale przypomnieli mi się, gdy pewna osoba twierdziła potem w sądzie, że na grube setki pracowników takich jak ja "zbuntowanych" można by przez lata policzyć na palcach jednej ręki...

Po kontroli inspektorzy nakazali mojemu pracodawcy natychmiastową zmianę formy mojego i moich kolegów zatrudnienia, co ten oczywiście (?) zignorował. Prawnicy z PIP-u zajęli się zatem sporządzeniem pozwu do sądu. Mój udział w tym, to kilkustronicowe zeznanie, przygotowane zresztą samodzielnie przed spotkaniem z inspektorem, w którym to piśmie zawarłem wszystkie swoje usystematyzowane już wtedy pretensje i argumenty co do warunków zatrudnienia i płacy oraz kilka dodatkowych smaczków obrazujących jak firma podchodzi do poszanowania prawa w ogóle.

Około roku temu rozpoczęła się wreszcie sprawa sądowa. Przesłuchiwano w jej trakcie moich kolegów z obiektu, kierownika, dyrektora, a wreszcie samą wierchuszkę z zarządu i last but not least mnie. Padały różne słowa, od takich które świadomie lub nie wpasowywały się  moją narrację poprzez te zwyczajne, zwyczajnie również jej zaprzeczające, aż po takie po których włosy stawały dęba, gdy się miało świadomość, że są co najmniej dalekie od rzeczywistości a mimo to wygłaszane bez cienia zażenowania. Dla mnie jednak najdziwniejszym było coś innego. Oczywiście w sądach, także sądach pracy, bywałem już w życiu parokrotnie, ale jakoś zawsze wcześniej moje zeznania to było coś w rodzaju "niech świadek opowie...", a więc po prostu opowiadałem. Tutaj głównie odpowiadałem na pytania i to pytania czasem mające mnie urazić, obrazić lub zirytować. Byłem także łapany za słowa, wciągany w pułapki i atakowany na różne sposoby w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób. I to ani łatwe ani miłe nie było, ale zaręczam że odwdzięczałem się potem pięknym za nadobne określając pewne działania mojego eks pracodawcy wprost takimi za jakie je uważałem, a to na pewno bolało.

Nie opiszę tu szczegółów ponieważ ani nie chcę, ani mi jeszcze nie wypada, ani nawet nie o nie chodzi. Opowiadam za to z grubsza o całej historii, gdyż ważniejszym w niej jest to, jak właściwie sprawa toczyła się od momentu gdy zebrałem się w sobie by zawalczyć z dotychczasowym zakładem pracy, aż do chwili gdy usłyszałem korzystny wyrok sądu. Cóż, jak widać, nie było tam niczego co byłoby nie do przejścia dla średnio rozgarniętego Kowalskiego. Tym bardziej, że rozpoczęcie od kontroli PIP dało mi także wsparcie prawne, oczywiście darmowe, na każdym etapie sprawy (i rozprawy) a także zdjęło ze mnie obowiązek sformułowania pozwu, któremu pewnie bym podołał, ale jednak nie z takim profesjonalizmem jak fachowcy dla których to codzienność.

Czy to więc już koniec? Czy mam świadectwo pracy, nową umowę i kilkadziesiąt tysięcy złotych w kieszeni?
Nie.

Bez wątpienia moi adwersarze odwołają się jeszcze a walka potrwa dłużej. Jestem na nią gotowy. Myślę, że teraz znacznie bardziej niż na początku.

Chciałbym, żeby tak samo jak ja dwa lata temu, ale przede wszystkim jak ja dziś, pomyślały w podobnej sytuacji setki tysięcy ludzi, którzy w imię posiadania jakiegoś tam zatrudnienia godzą się na warunki krzywdzące ich lub przynajmniej umniejszające to, co im się z mocy prawa należy.

Owszem, życie to nie film. Każdy czasem się boi, każdy zająknie, pomyli słowa, wpakuje na minę ku radości przeciwnika. Mało który też portier czy sprzątaczka znają na wskroś prawo pracy i fachową terminologię. Ale prawda jest jedna. Tylko jedna. Zdrowi i silni czy pokiereszowani codziennością na śmieciówkach musimy mieć odwagę o nią walczyć, skoro innym nie brakuje odwagi by ją wypaczać na swoją korzyść.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.