Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 9 sierpnia 2012

Samowolka

Beskid Śląski. 2 sierpnia 2012
Trasa: Skoczów - Górki Wielkie - Zebrzydka - Łazek - Cisowa - Błotny - Wapienica.

Odległość 19,1 km, mój czas przejścia 7 godzin.


Zacznijmy może od tego, że żadnej wycieczki miało nie być. Obudziłem się około drugiej w nocy, wyłączyłem nastawiony na rano budzik i obróciłem na drugi bok z przekonaniem, że nie i już. Nie tym razem, jak to odpowiadała mężowi w niekoniecznie identycznej sytuacji pewna kobieta po wizycie listonosza.

Ale gdy już wstałem około wpół do ósmej zrobiło mi się przykro. Za oknem świeciło słońce, w komórce brzęczał sms „No i jak? Zdobyłeś już jakiś szczyt?”, a ja nad poranną herbatą z irytacją wysłuchiwałem jak najbardziej pozytywnej prognozy pogody. Nagle coś zaświtało mi w głowie. Jedną z rozpatrywanych wczoraj tras była dosyć nietypowa z racji przebiegu i niskiej chyba popularności marszruta z Jaworza Nałęża na Łazek, a następnie do Skoczowa. Około dwunastu kilometrów, w sumie jedna chyba tylko „prawdziwa” góra po drodze, czas przejścia krótszy niż cztery godziny…
To, co wczoraj było wadą, dziś może być zaletą! 

Dawać pociąg! Bielsko… Bielsko… Nie! Skoczów! Zacznę od końca, będzie ciekawiej. Mam godzinę czasu do odjazdu! No to do roboty!

Kanapki, mapa, bluza, parasol, plecak i jeszcze kartka na stół „Pojechałem w góry, będę wieczorem.” A teraz już tylko desanty na nogi i wio!

Kilka minut po dziewiątej wsiadam do ultranowoczesnego pociągu Kolei Śląskich jadącego do Wisły i tak to ni stąd ni zowąd, jak to mi się ostatnio coraz częściej zdarza wbrew wszystkim rozpatrywanym od kilku dni planom zjawiam się w Skoczowie punktualnie o dziesiątej dwadzieścia osiem.


Właściwie dopiero wtedy uświadamiam sobie, że moja mapa tej akurat miejscowości nie obejmuje, a jedyne co wiem, to że szlak z Łazka miał być zielony…

Green Way :)

I jest! Stojąc przed budynkiem dworca i rozglądając się wokół natrafiam na drogowskaz i w sekundę wszystko staje się jasne. Górki Wielkie dwie godziny, Błotny cztery i pół (w życiu Karola!). Do towarzystwa jest też chwilowo przynajmniej szlak żółty na Równicę. Równica jak widać „śledzi mnie” już drugą wycieczkę. Trzeba będzie i tam kiedyś zajrzeć.

No to ruszam. Nazwa Górki Wielkie nic wprawdzie mi nie mówi (a raczej odstrasza), ale skoro miałem STAMTĄD zielonym dojść TU, to i w drugą stronę nie mam co szukać innej trasy.

A na razie skręcam w prawo i najpierw obok torów, a po kolejnym zakręcie chodnikiem wzdłuż drogi maszeruję w kierunku Wisły (rzeki rzecz jasna). Teraz skręt w lewo pod ostatnie przęsło estakady i już jestem nad wodą. Spoglądam na zegarek – dziesięć minut. Dobrze. 

I może to właściwy moment, żeby coś wyjaśnić. Kilku już osobom odpowiadałem na pytanie, dlaczego nie noszę sportowych butów, dresów, turystycznego plecaka i temu podobnych rzeczy. Tylko raz byłem w górach w adidasach. Nigdy więcej tego błędu nie powtórzę. Moje stopy wyglądały wtedy jak Andrzej Gołota po przegranej walce. Były poobijane. W wojskowych butach nic takiego mi nie grozi, a nadto nogi się nie pocą, nie męczą (wbrew wyglądowi i… wadze, takie buty są lekkie) i są doskonale przygotowane na każdą pogodę od upału po śnieg.  Co do reszty argumenty są identyczne. Wygoda, wytrzymałość, jakość, cena. Spodnie mają mnóstwo kieszeni, nie gniotą się i są przewiewne. Koszulka wchłania pot. Pojemność małego w sumie plecaka można zwiększyć o ponad 100% rozkładając wewnętrzny „kołnierz” i tak dalej i tym podobne. Tak więc śmiejąc się z ochroniarzy z „chorobą pagonową” i unikając jak nomen omen ognia wszelkich groźnych atrybutów w swojej pracy, tutaj korzystam z zalet „militaryzmu” w dwójnasób. Za to nie na pokaz, a praktycznie.

Około dziesiątej czterdzieści staję zatem nad zaniedbanym, ale mimo to urokliwym brzegiem Wisły. Widok, jaki roztacza się od samego zejścia spod estakady jest imponujący. Pobłyskująca w słońcu rzeka, mnóstwo zieleni wokół i góry w dalekim tle. Cisza i spokój, mimo, że za krzakami jest przecież droga szybkiego ruchu. Ale tu jej hałas prawie nie dociera. 

Kucam nad wodą przyglądając się pstrągom. Miałem nadzieję, że inaczej niż jesienią ubiegłego roku w Jaworzu, tutaj uda mi się zobaczyć ich chociaż kilka. I udaje się. Tyle, że nie kilka, a kilkaset co najmniej. Ryb jest tu po prostu zatrzęsienie. Duże, małe, czarne, jaśniejsze. Pływają w płytkiej (około pół do miejscami metra) wspaniale zimnej i czystej wodzie i raz po raz „udają deszcz” dotykając pyszczkami jej powierzchni.  Można przyglądać się im godzinami.

Dla chcących zrelaksować się już tutaj natura przygotowała małe wysepki i pojedyncze ogromne kamienie, na których można siedzieć lub leżeć mocząc nogi w rzece opływającej nas dookoła. Zresztą niektórzy siadają wprost na progach wodnych lub na leżakach wstawionych tuż przed nimi i tak łączą opalanie z kąpielą. Na krótkie kilka minut i ja po przejściu kilkuset metrów daję się skusić i przysiadam na betonowym brzegu. 

Ale nie nad rzekę przecież przyjechałem, ruszam więc zaraz w dalszą drogę. Raz nad samą wodą, raz pomiędzy zaroślami szlak prowadzi mnie najpierw do miejsca, w którym Brennica łączy się z Wisłą, a kilka minut później do mostku, po którym przejść należy w lewo właśnie Wisłę przekraczając, a Brennicę „goniąc”. Tutaj też szlak żółty na Równicę oddziela się od mojego zielonego.

Mostek jakimś cudem (?) kojarzy mi się oczywiście z wiadomym filmem. Jakby nie patrzeć też przecież wysiadłem na tej stacji tylko dlatego, że „było ładnie”, prawda? Niestety żadnej miejscowej Meryl Streep w okolicy nie widać, pozostaje mi zatem iść dalej wierząc, że gdzieś na mnie czeka…

I tutaj pierwsza niespodzianka. Mimo, że zostawiając za sobą Wisłę wchodzę w ciemny las, to jest to tylko złudne, bo ledwie parominutowe przejście do wiejskiej uliczki, rozrzuconych między polami uroczych, co muszę tu przyznać, tradycyjnych gospodarstw i wreszcie do brzegu Brennicy, wzdłuż którego należy przemieszczać się dalej. Góry, choć cały czas widoczne są jeszcze bardzo daleko. 

Brennica niczym nie różni się od Wisły ani pod względem szerokości, głębokości czy otoczenia ani tym bardziej oblężenia wypoczywającymi w wodzie i okolicach ludźmi w każdym wieku, a mnie zastanawia tylko ich odporność psychofizyczna na zalegające po krzakach stosy odpadków…

Cóż… Kulturę to my może i mamy, ale ciągle jeszcze bardziej na pokaz niż na co dzień. Nie wiem zresztą, co tu decyduje. Inteligencja? Zarobki? Wychowanie? Nie mam prawdopodobnie w nadmiarze żadnego z tych przymiotów, a jakoś nie zdarzyło mi się wyrzucić nawet biletu czy papierka po cukierku. Bo to w końcu MÓJ KRAJ, prawda? Mój kraj i mój mały patriotyzm.
Kontra małe rozumki.

Idziemy dalej. 
Po kilkunastu minutach przechodzę na drugi brzeg rzeki i dość szeroką ścieżką jakby w tunelu pomiędzy lasem a zaroślami dochodzę wreszcie do większego już mostu i ruchliwej drogi, która okazuje się… dalszą częścią szlaku.

I tutaj robi mi się dziwnie. Jakie to góry, jak nie ma gór? Faktycznie od mostu na Brennicy do skrzyżowania w Górkach Wielkich idzie się przez sympatyczną nawet miejscowość, ale jednak asfalt i samochody psują nastrój. Cóż zatem można na to poradzić? Od dworca PKP w Skoczowie dojechać tu możemy autobusem. Skróci nam to marsz o około 1,15 do 1,30 godziny. Pytanie czy warto? Coś za coś. Jeśli ktoś ma ochotę posiedzieć nad rzeką, zobaczyć pstrągi, wymoczyć nogi, a przede wszystkim przespacerować się przez okolicę niejednokrotnie bardzo miłą oku, to polecam wersję „nożną”. Jeżeli już się tą trasą szło i pragnie tylko… hmm… szybkiego że tak powiem szczytowania :) można podjechać pekaesem. 

Tak czy siak w pewnym momencie znajdziemy się na skrzyżowaniu. Jak je rozpoznamy? Idąc od mostu na Brennicy z daleka już widać wieżę kościoła i to kościół właśnie jest naszym drogowskazem jakkolwiek szumnie to teraz zabrzmiało. A zatem od Brennicy patrząc skręcamy w lewo, a z kierunku Górki Małe -  w prawo.

Przechodząc drogą pomiędzy kościołem a cmentarzem wkraczam na pierwsze, lekkie jeszcze wzniesienie. Zabudowania szybko się przerzedzają i wśród pól i pastwisk (stada koni – niesamowity widok!) dochodzę coraz bardziej stromą wiejską drogą do lasu gdzie po dwóch godzinach od wyruszenia ze stacji zaczyna się wreszcie „prawdziwy” szlak. Muszę dodać, że warto, odwrotnie niż w życiu, oglądać się tu często za siebie, albowiem panoramy gór za nami są naprawdę przepiękne.

A oto i Zebrzydka. Takie sobie maleństwo, którego na większości map próżno by szukać. Podejście zaczynające się od posesji nr 110 prowadzi dosyć stromo poprzez ciemny, chłodny las, pośród którego harcują czarne wiewiórki (jedna bidulka rąbnęła nawet na moich oczach z dość wysokiego drzewa, ale na szczęście zaraz popędziła z powrotem do góry), a potem zamienia się w spokojny pełen opadłych liści prawie parkowy szlak. Ostatni odcinek bardzo krótkiego w sumie marszu jest tatrzańsko stromy, pełen kamieni i nie ma co ukrywać trudny. A na szczycie cóż, od razu uprzedzam, że dalekich widoków nie ma żadnych, bo dookoła tylko las, ale sama okolica ma w sobie jakiś tajemny urok złego snu. 

Ze szczytu schodzi się stromo i wciąż przez las do przełęczy pomiędzy Zebrzydką i Łazkiem, a z niej piaszczystym szlakiem w lewo podchodzi znów w górę. I dokładnie jedno jest tylko naprawdę ciekawe z punktu widzenia fotograficzno estetycznego miejsce widokowe po drodze. Zresztą nietypowe, bo absolutnie pozbawione gór. Mamy za to przed sobą ogromne różnokolorowe „rafy” lasów i dalekie wsie i miasteczka aż po horyzont. Zawsze w takich miejscach zastanawiam się, dlaczego martwią mnie czasem różne małe problemy, skoro stąd są takie mikroskopijne wobec ogromu wszechświata…


I nagle stop! Koniec! Gdybym miał lepsze wykształcenie napisałbym teraz, że jestem skonfundowany. Strzałka na szlaku bezwstydnie informuje mnie, że do końca mojej trasy, czyli do Jaworza Nałęża pozostało 45 minut. Na dobrą sprawę z racji braku oznaczeń nie wiem nawet czy to sam szczyt Łazka czy tylko jego okolica, ale tak czy tak wycieczka nie nadaje się do niczego jeśli mam ją poprowadzić zgodnie z planem.

Jest trzynasta czterdzieści. Siadam na plecaku, wyjmuję mapę, piję wodę i myślę co robić dalej. Alternatywą jest oczywiście Błotny. Niby tylko półtorej godziny, ale jednak idę już ponad trzy, a temperatura wokół przekracza 30 stopni…

Raz portierowi śmierć jak mawia mój kolega wyjmując poduszkę z szafki na nocnym dyżurze.
Idę na Błotny!

Mały szczegół, że stamtąd trzeba dojść jeszcze do jakiejś cywilizacji, a dokładniej komunikacji na razie ignoruję.

Szlak (teraz już) czerwony bardzo łagodnie prowadzi mnie w górę, potem przez chwilę po równym (długo oczekiwane „filmowe” widoki dookoła) a wreszcie zagłębia się w dużo gęściejszy niż do tej pory las...

W pobliżu leśnej kapliczki robię pierwszą większą przerwę i przysiadam wyjmując chleb z plecaka. O ile nad Wisłą i Brennicą spotykałem całe masy ludzi, tutaj od samej Zebrzydki (aż do Błotnego jak się później okaże!) nie widzę nikogo. I jakoś mi to nie przeszkadza.

Znajomi pytali mnie parę razy czy się nie boję maszerując tak godzinami w samotności. Cóż, oczywiście, że się boję. Niedźwiedzi, wilków, dzików. Tylko ich. Amen.

Pisałem kiedyś, że moc gór nie tkwi w górach, ale jak w przypadku wszystkiego, co nas w życiu spotyka, w nas samych. Góry tylko otwierają nam oczy. Do wewnątrz.

Jestem kimś innym siedząc teraz na kamieniu i przyglądając się odblaskom słońca na czubkach moich zszarzałych od polnego pyłu butów. Nie mam lat, czasu, obowiązków. Mam tylko chleb, wodę i wojskowy nóż. Bo to jest moja wojna. Ze słabością, z wiekiem, z chorobą, z temperaturą i z niewiarą. I mam dziś zamiar (jak to mawiało się w filmach kategorii C) skopać im wszystkim tyłek!

No to kopię. Chwilowo w plecaku. Kupione po drodze kwaśne żelki pozwalają mi zbić nieco poziom adrenaliny i kontynuować marsz bez strat w ludziach.

I teraz tak. Według przewodników mijam Czupel, a potem poprzez Małą Cisową kieruję się na Błotny, ale proszę nie pytać mnie, co jest gdzie, bo nie wiem. Po wyjściu z lasu poprzez łagodne obniżenie trafiam na spaloną słońcem przestrzeń i po kilku minutach rozpoczynam podchodzenie kamienistą ścieżką pod właśnie jak sądzę na logikę Małą Cisową, ale jeśli ona jest mała, to o dużej proszę mi nawet nie wspominać!

Sama trasa nie jest może bardzo stroma, ale z pewnością nie powinno się jej przemierzać przy takich temperaturach jak dziś. Mimo to jak wspominałem w poprzedniej opowieści wyrobiłem się już na tyle, że mimo krótkich przerw dla nabrania oddechu idę bez większych kłopotów. Po wejściu na szczyt trafiam na rzadszy już las i pomiędzy dwa ogrodzone siatką tereny. Zza zarośli widać już zupełnie inny krajobraz nieodparcie kojarzący się z tym, który pamiętam z okolic pomnika milicjantów za Błotnym.


Ale nie, to jeszcze za wcześnie. W każdym razie muszę powiedzieć, że takie otoczenie jest mi najmilsze z dzisiaj widzianych. Ścieżka prowadzi łagodnie przez łąki otoczone lasem, a dookoła góry, góry i tylko góry. I ta woń, ta cisza, ta inność! To jest to, co uwielbiam!

Jeszcze jedno łagodne podejście w las, kilka zabudowań po prawej i kapliczka po lewej, a przede mną łąka i… tak!!! Pomnik!!!
O rany! Dotarłem!

Zaraz, o co chodzi? Skąd ta radość? Nie brałem takiej trasy nigdy pod uwagę. Może przez moment odwrotną, która jest bardziej z górki, o wiele bardziej z górki, ale tak – w życiu! A tutaj proszę, jestem. Jesteeeem!!!

Dopiero teraz spotykam pierwszych ludzi. Ona i on na spacerze z psem. Pies chyba najbardziej zadowolony, bo upaćkany błotem z okolicznych kałuż i merdający wesoło ogonem do całego świata.

Na obmurowaniu pomnika siedzi pani z kijkami. Odkąd pamiętam takie właśnie panie mijały mnie w momentach kryzysu dobijając jeszcze swoją kondycją, ale teraz to ja mam kondycję, a ona nie.
-Dzień dobry!
-Dzień dobry. Na Błatnią?
-Na i przez. Potem gdzieś się muszę do autobusu dostać.
-A skąd pan idzie?
-Od dworca w Skoczowie.
-Uuu… Nie za gorąco na takie trasy?
-Stanowczo za gorąco – uśmiecham się – ale już wolę to niż deszcz.
-No tak. 

Siadam w cieniu, tuż obok drewnianego krzyża i dopijając resztkę wody studiuję mapę. Wyboru wielkiego nie ma. W każdą stronę tyle samo. Decyduję się na Wapienicę, bo w porównaniu do zejścia do Jaworza trasa wydaje mi się jakby łagodniejsza, a poza tym z Jaworza są tylko pekaesy, a z Wapienicy jednak normalne miejskie autobusy. 

Po dojedzeniu kanapki ruszam do schroniska. Ostatni raz byłem w nim około 1988 roku i z radością stwierdzam, że nic się prawie nie zmieniło. Łącznie z cenami.
Nadal są ko(s)miczne.
Woda mineralna no name kosztuje pięć złotych. Dobrze, okej, nie będę przeliczał, nie będę porównywał. Kupiłbym ją nawet gdyby kosztowała stówę.

Jak rasowy turysta, z pewnym lekceważeniem patrzący na grupkę młodych ludzi w białych koszulach i czarnych garniturowych spodniach zajadających się czymś przy wtórze muzyki z przenośnego radia wyrzucam do kubła puste butelki, papierki po jedzeniu i inne paprochy, a potem robię łyk wody, chowam ją do plecaka, zapinam paski i… ruszam w dalszą drogę. 

Wolno, spalony słońcem schodzę z Błotnego ku rozwidleniu szlaków i zgodnie z wcześniejszym wyborem idę tym zeszłotygodniowym do Wapienicy. Nagle coś jakby ukłucie każe mi spojrzeć w lewo. No jasne!  „Mój” kwiatek! Ten sam, który poprzednio sfotografowałem. Zatrzymuję się nad nim i powtarzam zdjęcie ciesząc się, że pamięć mnie nie zawodzi. O kolanach tego samego powiedzieć bym nie mógł. 


Skojarzenie kolejne. Dwa spojrzenia, nie na rośliny tym razem. Z okolicy pomnika milicjantów tydzień temu trasa do Skoczowa wydawała mi się „wiejską” drogą przez pola, a słupy elektryczne w wysokiej trawie jeszcze mnie w tym obrazie utwierdzały. W rzeczywistości „wiejsko bieszczadzki” krajobraz to tylko kilkadziesiąt metrów! Potem (czyli z mojego dzisiejszego punktu widzenia – wcześniej) jest tam zupełnie inaczej! I takie samo złudzenie tutaj. Pisałem, że polecam podejście na Błotny od Wapienicy, bo jest zrównoważone i w związku z tym łatwiejsze niż to z Jaworza na przykład. Podtrzymuję to zdanie, ale z zastrzeżeniem, że tak wygląda tylko, gdy pokonuje je wypoczęty turysta zaczynający dopiero swój marsz.  Gdyby ktoś np. zszedł najpierw żółtym z Szyndzielni pod zaporę, a potem wchodził na Błotny, to… pewnie by doszedł, ale jakim kosztem!

I ja właśnie teraz nie mogę się odnaleźć. Trasa, mimo, że bez wątpienia z górki wydaje się jednak bardziej stroma niżby to wyglądało przy podchodzeniu, a odwieczny problem co jest bardziej męczące w górach, podejście czy schodzenie,  pozostaje tym samym nierozwiązany.

Do Palenicy idę siłą rozpędu z radości, że dotarłem tak daleko, ale już na zejściu… Odległości rzędu kilkudziesięciu metrów pokonuję tip-topami, noga za nogą, pocieszając się jednak, że po pierwsze coraz później na każdej kolejnej trasie przychodzi mi ten moment ewidentnego kryzysu, a po drugie, że już blisko, blisko, blisko…

Moje kolana!!!
Ratunkuuuu!!!


O siedemnastej trzydzieści melduję się „u prezydenta Mościckiego”.
Ponad dziewiętnaście kilometrów w nogach przy temperaturze powyżej 30 stopni!
I niech teraz tylko nie będzie autobusu!
A dlaczego ma nie być? Jest!

I wiecie co? Następnego dnia rano budzę się i właściwie, to nic mnie nie boli! A nie wspomniałem jeszcze o tym, że już w Katowicach trasę z ligockiego dworca do domu pokonałem także na piechotę.

Chyba odnalazłem eliksir młodości :)



Pełna galeria zdjęć + bonus >> TUTAJ!

================================



 

10 komentarzy:

  1. Pobiegłam co tchu do galerii zdjęć, tam mogę bez zadyszki:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna wycieczka. Ze zdjęć najbardziej podoba mi się "Podejście na Zebrzydkę". Jest takie magiczne :) Dobrego dnia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczycie jest klimatycznie. Same drzewa dookoła, ale tak jakoś jak ze złego snu, bo nie ma żadnych krzaków czy traw tylko one. Mam nawet z tego filmik. Całe chyba 20 sekund mrożące krew w żyłach. Może tu wkleję jak znajdę.

      Ale i tak chyba najbardziej przeżywałem radość, że wreszcie idę w cieniu :))

      Katowice pozdrawiają Katowice :)

      Usuń
  3. PS: Ten filmik przypomina mi wykrawek horroru Blair Witch Project :) Dla mnie jest magiczny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wykrawek? Dziwne słowo :))

      Też miałem takie skojarzenia choć moja edukacja horrorowa zakończyła się na Koszmarze z ulicy Wiązów, czego zresztą wcale nie żałuję, bo Freddy to dziś klasyka.

      Usuń
  4. Ale Ci zazdroszczę! Ja już tak bardzo tęsknię za górami, że zrobiłam się chyba marudna. Góry uzależniają ;)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty masz jednak trochę bliżej niż ja ;))

      Ale racja. Mając "wakacje" dziś i jutro już przeglądałem prognozy z taką cichą myślą "A może?" :)

      Czasem staję gdzieś na szlaku i jestem przerażony, że nie mogę nałapać, zebrać, wynieść stamtąd całego tego czaru, którym tak hojnie jestem obdarowywany.

      Usuń
    2. Doskonale rozumiem to uczucie... :)

      Usuń
    3. A potem wracam do Katowic (które lubię, nie ma co do tego wątpliwości) i tak mi tu jakoś ciasno! Auuuu!!!

      "Słodkiego, miłego życia/ Jest tyle gór do zdobycia" ":))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.