Czy ktoś pamięta jeszcze
powiedzonko „robota musi się rodzić”? Ja prawie o nim zapomniałem, a
przypomniał mi kolega, który wciąż stosuje ową maksymę na co dzień i nieźle mu
się z tym wiedzie. (Nie, nie ma do nich przyjęć, też pytałem.)
Już pierwsze skojarzenie ze
wspomnianą sentencją sprawiło, że parsknąłem śmiechem. Jeszcze minutę wcześniej
nawet nie pamiętałem, że coś takiego w ogóle mi się przytrafiło, a tu nagle pootwierało się w mojej głowie kilka przykurzonych
szufladek i właśnie tym co w nich znalazłem postanowiłem się dziś z Wami
podzielić. Od razu
jednak zaznaczę, że anegdotki te będą nieco odbiegały od wyżej wspomnianego hasła
kierując się bardziej w stronę obijactwa sensu stricto niż nieporównanie
ambitniejszego „wymyślania sobie roboty”.
Nie całkiem w zgodzie z
porządkiem chronologicznym pozwolę sobie zacząć właśnie od przygody która tak mnie po latach rozśmieszyła.
Było to dawno, dawno temu, kiedy zaczynałem
dopiero swoją pierwszą w życiu pracę. Zaczynałem jak wszyscy chyba wtedy fizyczni od…
ganiania do sklepu. Pytanio stwierdzenie „No, kto tu jest najmłodszy?” wyjaśniało wszelkie wątpliwości.
Znał więc człowiek siłą rzeczy wszystkie dziury w płocie,
tajne przejścia, sposoby na strażników (czyli ówczesnych ochroniarzy) i w
przeciwieństwie do wiedzy fachowej w tym akurat mógł zdawać egzamin nawet w
środku nocy. Ale wszystko do czasu. Któryś z moich kolegów pragnący
jednocześnie mieć pełny stan brygady i pełny stan baku zaproponował mi abym
dosyć długie do tej pory spacery do sklepu (a wydłużane przeze mnie oczywiście
celowo) skrócił radykalnie wnosząc napitki przez… główną bramę naszej kopalni.
Jak? Ano zwyczajnie – w butelce po półtoralitrowej oranżadzie. Dobrano mi nawet
odpowiedni smak – brzoskwiniowy, którego kolor mógł mieć w powszechnym
mniemaniu dosyć szerokie spektrum odcieni.
I faktycznie, zadziałało! Wchodziłem z
butelką w ręce tuż przed nosem wartowników a nikt nawet przez moment nie
pomyślał, że różowy płyn wewnątrz NIE JEST napojem gazowanym.
Operacja cała wyglądała tak. Kupowałem dwa famfaramfam (czyli wina marki wino) i przelewałem je za budką trafo :) do przyniesionej w ukryciu za koszulą butelki po oranżadzie. Dwa razy 0,75 = 1,5 litra. Rachunek był prosty. Potem już tylko szkło do kubła, „napój” w rękę i fru! I pewnie proceder cały trwałby
miesiącami gdyby nie pechowy przypadek.
Wszystko miałem opanowane. No wszyściuchno. Sklep,
sprzedawczynie, ceny, trasę, minę, nóż do korków i nawet mini lejek (sic!), ale
niestety nie odpowiedź na pytanie: No i co? wypowiedziane przez naszego
majstra DOKŁADNIE W CHWILI, gdy zaczynałem przelewać jedno w drugie!
Skubany wracając skądś zobaczył mnie maszerującego ze sklepu wprost za osiedlową rozdzielnię i cóż... po prostu podążył na paluszkach za mną...
Dziś mnie to wszystko
śmieszy, ale wtedy dla siedemnastolatka był to stres wręcz kosmiczny. Pierwsze
tygodnie pracy i taka wpadka! Wina oczywiście musiałem oddać (Dokładnie jedno,
a to drugie, już otwarte - wylać) i na długie miesiące stałem się dla reszty oddziału
„Lemoniadowym Joe”. Na szczęście, jako że czasy były jednak nieco inne niż obecnie, żadnych konsekwencji
nie poniosłem.
Przykładem wcześniejszym, jeszcze
z zawodówki niech będzie inna historia. Podczas trwającego w przyszkolnym internacie remontu wywoziłem wraz z kolegą gruz z przekuć na drzwi i okna. Nie da się ukryć, że jazda zdezelowaną taczką po ciemnych korytarzach pełnych różnych nieprzewidywalnych przeszkód za każdym razem trochę trwała. Przy którymś z kolejnych pomieszczeń uświadomiliśmy sobie, że nie damy rady skończyć zadania w ramach (jak nam to nakazano) jednej dniówki.
-Syp tam! – mój towarzysz prawie
przewrócił mnie wraz z ładunkiem ciągnąc taczkę do sali obok.
-Opieprzą nas!
-Chcesz tu siedzieć do trzeciej?
-No nie…
A więc zaczęło się. Gruz zamiast na zewnątrz transportowaliśmy teraz tylko za ścianę do jednego z "nie naszych"
pomieszczeń i tam ładnie uklepywaliśmy w kanale podłogowym, którym prowadzono centralne ogrzewanie. Było z tym trochę gimnastyki, tym bardziej, że
rurki gorące jak diabli, ale nieważne. Zmieściliśmy się w czasie. O trzynastej zero zero pokoje były już czyste, praca
skończona i mogliśmy wychodzić.
Nasza klasa miała praktyki w
trzech albo i czasem czterech różnych miejscach. Nasze było wśród tych lepiej
notowanych. Tym bardziej więc zadziwiliśmy wszystkich pchając się dobrowolnie
od następnego dnia na inną, typową już, pełną gliny i dymiących spalinami
ZIŁ-ów budowę. A potem na jeszcze i jeszcze inną.
O gruzie w kanale prawie
zapomnieliśmy…
Po chyba miesiącu z jednej z
takich budów zabrano nas w trakcie dniówki samochodem.
-Jest ważna sprawa i „Ciorała”
(majster przezywany tak ze względu na charakterystyczny chód) uparł się, że to
was dwóch trzeba ściągnąć – usłyszeliśmy od kierowcy.
Czy zaskoczę kogoś, jeśli powiem,
że „nasz” gruz leżał dokładnie w tym samym miejscu w
którym go zostawiliśmy, mimo że w budynku prace posunęły się daleko do przodu?
-Nie wyjdziecie stąd dopóki tam
będzie choć kamyczek – zapowiedział nam majster głucho.
Jak dwa Kopciuszki zaciskając
zęby z wściekłości zaczęliśmy rękami wyjmować spod parzących rur… swoją głupotę.
I wiecie co? Dziś uważam, że dobra to
była nauka.
Kilka lat później na tej samej
kopalni przyszło mi pracować ze starszym panem, którego od przejścia na
emeryturę dzieliły bodajże tygodnie. Nie byłem tym układem zachwycony, bo ów
kolega wydawał mi się (nie pracowaliśmy wcześniej razem) dość surowy i zasadniczy.
Przekonany byłem, że da mi w kość od dzwona do dzwona i jeszcze każe, jak co
niektórzy, wykonywać najgorsze prace za niego. Myliłem się całkowicie.
Z kopalni szliśmy w kierunku
szybu wentylacyjnego przez las. Mój groźnie milczący dotychczas towarzysz podał
mi nagle swoją torbę i rzekł tylko: Postaw herbatę na grzejnik. Ja idę na
grzyby.
-Aha… Dobrze… - wydukałem i
nie wierząc własnym oczom i uszom podreptałem dalej. A co jeśli kierownik albo
majster? Jeśli transport z materiałem? Jeśli kto zapyta?
Nikt nie zapytał. Nikt nie
przyjechał. Starszy pan z siatką pełną grzybów dotarł do mnie przed dziewiątą
i uśmiechając się wskazał na swoją zdobycz – Spójrz jakie okazy! I dodał: A jak tam w budzie? Herbata ciepła? No to idziemy śniodać.
Od dziewiątej trzydzieści
pracowaliśmy już normalnie, ale gdy w toku tej pracy zaczynałem właśnie zmieniać powoli
opinię o starszym koledze, ten powalił mnie na łopatki krótkim: No to
teraz posprzątaj tu ładnie i jutro widzimy się rano! Po czym poszedł się umyć,
a następnie wyjął z torby pakuneczek ze spodniami, sandałkami i koszulką i punkt
trzynasta… wsiadł do autobusu mającego pętlę tuż za kopalnianym murem!
Ponieważ zadania które przed nami postawiono absolutnie nie dało się wykonać samodzielnie od tejże
trzynastej do końca dniówki leżałem sobie w taczce (sic!), gapiłem w niebo
i… dziękowałem mu, że dało mi takiego oto współpracownika!
I tak przez ponad tydzień…
W zupełnie zaś innym miejscu
Katowic mieścił się drugi szyb wentylacyjny na terenie którego także pracowała
czasem nasza remontówka i do którego takoż samo dostawać się trzeba było na
piechotę.
Tutaj różnicą były składy osobowe
brygad. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wysyłano nas tam mniej niż
czterech jednocześnie. Robiliśmy różne rzeczy od przebudowy rozdzielni poprzez
montaż ekranów filtrujących powietrze aż do rozmaitych mniejszych i większych
prac konserwacyjnych. Grzybów wprawdzie nikt nie zbierał, ale to tylko dlatego
że ich nie było. Mieliśmy za to inne rozrywki.
Po drodze był szaberplac, czyli powiedzmy to bardziej
po polsku: czarny rynek, targowisko na którym przy odrobinie szczęścia dałoby
się zapewne kupić i kałasznikowa, za to bez jakiegokolwiek wysiłku nabyć można było
w dowolnych ilościach pirackie kasety, spirytus Royal, filmy porno na VHS-ach, wódkę
Stolichnaya oraz radiomagnetofony International, ubrania i co tylko się komu
zamarzyło.
Poza bronią i pornosami właściwie wszystko to kupowaliśmy nader chętnie,
poświęcając zresztą na spacer między stoiskami jakieś pół godziny każdego
dnia, ale historyjka o której teraz wydarzyła się akurat nie tam, choć blisko, tuż za płotem…
Obok szabru było targowisko „świeckie”, takie zwyczajne z jabłkami,
ziemniakami i kalafiorem. I na nim kiedyś zaczepił nas pewien pan proponując darmo
kilka skrzynek nektarynek. Nektarynki owe jak się łatwo domyśleć, do
najświeższych nie należały, a nasz handlarz miał tego tyle, że zwyczajnie nie
mógł opuścić samochodu spacerując gdzieś z pudełkami. Dał je więc nam razem z
zawartością w prezencie sugerując jednak po prostu wyrzucenie znakomitej (?) większości.
Ale kto by tam po przeżyciu komunizmu coś wyrzucał! Szczególnie nektarynki, o których NIGDY wcześniej nawet nie
słyszeliśmy! Zaczęło się wielkie żarcie…
Pierwszego dnia wszystko było w
porządku, każdy z nas zabrał jeszcze po pracy reklamówkę owoców do domu, ale drugiego,
gdy jeszcze na pożegnanie z egzotycznymi kuleczkami ogryzaliśmy ostatnie ich
egzemplarze zaczęło się piekło… Tego dnia nie zrobiliśmy nic. Absolutnie nic od rana do końca
dniówki. Cała brygada zwijając się jak
supełki okupowała wiadomy przybytek oraz okoliczne zarośla…
A następną nektarynkę odważyłem
się skonsumować po piętnastu latach!
DALEKO OD SZOSY
Rozpoczynając swoją pierwszą pracę zetknąłem się jeszcze przez moment ze zjawiskiem odchodzącym już wtedy w przeszłość - ludźmi z gatunku "wiecznych pomocników". Może się to wydawać niewiarygodne, ale tłumy takich jak oni przewalały się swego czasu przez wszystkie budowy PRL-u. Mówiąc najkrócej byli to osobnicy, którzy zarówno mając lat dwadzieścia jak i sześćdziesiąt umieli tyle samo - czyli nic i wcale im to nie przeszkadzało. Mieszali zaprawę, podawali cegłę, sprzątali, odśnieżali, kuli, załadowywali, rozładowywali i tak mijało im życie. Jako ciekawostkę w ciekawostce dodam, że "moje dwa egzemplarze" wyróżniały się jeszcze czymś - (uwaga!) a-n-a-l-f-a-b-e-t-y-z-m-e-m. Tak, tak, też trudno mi było w to uwierzyć, ale w poniższym przypadku fakt ten nie miał akurat żadnego znaczenia. Tu rolę odegrała raczej "cygańska dusza".
I jeden z takich to kolegów nader nonszalancko (co akurat nie było niczym odosobnionym) traktujący swoje obowiązki pewnego ranka podczas felezunku (sprawdzenie obecności i rozdział prac do wykonania) poddany został przez kierownika takiemu oto przesłuchaniu:
-Gdzie pan miał wczoraj pracować?
-Na zachodnim.
-A gdzie pan był?
-No... tutaj.
-A CO pan robił tutaj?
-No... Naprawiali ostrówek za garażami i trochę im pomagałem.
-A pan robi w sprzęcie ciężkim czy w budowlance?
-Ale tak naprawdę to ja tam tylko tak se stałem i patrzyłem. Oni to wszystko sami zrobili.
PIŁKARSKI POKER
Typowym jak sądzę przykładem
„roboty, która musi się rodzić” było workowanie cementu. Generalnie cel
był taki, żeby strawić na to całą dniówkę. Wbrew pozorom nie było to wcale
takie łatwe, bo ilości zamawiane przez nasz oddział bywały różne i czasem trzeba
było w jeden dzień załadować tyle ile „normalnie” na trzy razy. Ale ja nie o
tym.
Cement dowożono do wielkich
silosów, skąd sypany był bezpośrednio do wagoników zwożących go pod ziemię (przypominam: rzecz dzieje się na kopalni). My, jako powierzchniowi
pobieraliśmy go trochę bardziej detalicznie. Organizowało się palety,
odpowiednią ilość papierowych worków, sznurek, folię i zależnie od masy
zlecenia trzech albo czterech jak najmniej rachitycznych mężczyzn. Szefem akcji
był najczęściej jeden z kolegów, który do perfekcji miał opanowane wszystkie
aspekty zadania, od „planowych awarii” i „długich poszukiwań podnośnika” po
„problemy z ciężarówką” i „zatarasowany dojazd do magazynu”. Niezależnie bowiem od wszelkich tych
przeszkód jakimś cudem ZAWSZE o czternastej mieliśmy wszystko zrobione i nikt
już nie miał sumienia (ani chyba pomysłów) by nakazywać nam przed fajrantem
wykonanie czegokolwiek innego.
Wiele lat później takim samym
talentem wykazał się zresztą zupełnie inny pan w zupełnie innej także firmie, który podczas obsługi agregatu tynkarskiego (rodzaj betoniarki wannowej z pompą) miał w
programie nawet „planowane zatkania węży” (sic!) również umożliwiające
przeciągnięcie pracy trzyosobowej ekipy o ładnych kilkadziesiąt albo i więcej
minut…
Złote to były chłopaki, nieprawdaż? ;)
Albo inna historyjka. Jeden z moich młodszych kolegów z pomysłem jakże
prostym, a przecież skutecznym. Skierowano go kiedyś wraz z drugim
jeszcze panem do wymiany wełny mineralnej (błędnie utożsamianej
przez wielu z watą szklaną) na pewne poddasze, wyposażono w specjalny kombinezon i polecono
(jak zawsze) się sprężać.
Jako że z poddasza widok na świat
był przedni, zaś ze świata na poddasze bynajmniej, obydwaj opisywani panowie spędzili tam
kilkanaście nadzwyczaj spokojnych dniówek i tylko na
widok zamierzającego ich sprawdzić majstra robili trochę zadymy, która
skutecznie go od włazu odpędzała.
-Uff! Ale tu zapylone! Dobra! Ja wam
nie przeszkadzam, róbcie, róbcie.
DOKTOR DOLITTLE
No i przecież był także na tej samej budowie mistrz nad
mistrze – przyrodnik.
Od niedawna pracujący wtedy w
firmie mężczyzna miał za zadanie dowozić nam beton małą przyczepką
ciągnioną przez nysę. Praca dziecinnie
prosta, bo odległość między budową a betoniarnią to circa dziesięć minut wolnym
krokiem, ale z transportem ciągle były problemy. Kierowca po prostu znikał co
jakiś czas i gdy przyczepka była pusta, a brygada czekała na kolejną dostawę
najpierw trzeba było go odnaleźć. Dopóki robił to któryś z nas było znośnie,
ale kiedy „szukaj” trafiło na majstra, ten już poważnie się wkurzył.
Jeszcze mocniej zresztą, gdy
wracając z naszą zgubą usłyszał od niej, to jest pardon, od niego:
-Ślimaków
szukałem, a tu są takie piękne okazy za budynkiem…
VABANK II
CZYLI RIPOSTA
Lata dwutysięczne. Pracujemy przy wymianie elewacji. Jako że jest nadzwyczaj zimno moi koledzy wypraszają u majstra zgodę na kupienie i zażycie czegoś wysokoprocentowego. Majster się zgadza dodając tylko: Ale uważajcie na tego tam, pisarza (czyli na mnie – wydawałem wtedy gazetkę w naszej firmie).
Po chwili słyszę jakże znajome pytanie: Stary dał nam na flachę. Polecisz?
Po moim powrocie i jeszcze kilkunastu minutach w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia zaglądam do korytarza, w którym oddzieleni od wiatru foliową zasłoną pracują nasi płytkarze i w tej samej sekundzie staję oko w oko z przełożonym własnoręcznie polewającym moim współtowarzyszom kolejkę, aby tylko nie odrywać ich od roboty...
Jak to się mówi w pewnej reklamie: jego mina – bezcenna.
INCEPCJA
I na dobranoc anegdotka ostatnia, ponownie z lat 90 ubiegłego już wieku.
Na budowie potężnego szpitala trwały tego dnia poszukiwania jednego z kolegów, który samotnie tynkował korytarz. Do śniadania był, na śniadaniu był, po śniadaniu zaprawę brał, a potem... zniknął. Budowa to nie przelewki (przelewki robi się jak pamiętamy za budką trafo) więc nikomu nie było do śmiechu. Wielopiętrowy gmach, puste szyby windowe, ciemne zakamarki, nie kontrolowane latami piwnice. Nie bardzo wiadomo w co zajrzeć.
I wreszcie jeden z majstrów trafia w desperacji około południa do szpitalnej kaplicy, gdzie zza ołtarza dobiega go smaczne chrapanie...
Bo kombinować, drodzy moi, to tyż trza umieć!
Niesamowitą budowę ma ten post :)!... I przygód sporo ;) :D...
OdpowiedzUsuńA wyobraź to sobie tak...
UsuńZadymiony, bardzo dawno niemalowany pokój, na przykład w hotelu robotniczym, pożółkłe firanki, rozkopana pościel a na stole pośród niedopitych herbat, petów i puszek po "konserwie turystycznej" zatłuszczony magnetowid (albo lepiej gwiazda tamtych czasów - odtwarzacz z mozliwością nagrywania!) i zwisające obok kabelki do telewizora. Gość po którym od razu widzimy, że z niejednego pieca chleb jadł nerwowo przerzuca kasety oglądając z każdej z coraz większym zdenerwowaniem tylko po kilka chwil i ciągle nie znajdując tego, czego wyraźnie szuka.
Teraz kamera wycofuje się i widzimy go z tyłu, po chwili jeszcze dalej i już z korytarza poprzez framugę drzwi. Nagle obraz zasłania nam wyraźnie zniecierpliwona biała postać z kosą...
Ciemność. Napisy.
A tytuł bym dał "Sens życia" :)))
Ale historie :-))) Jest co wspominać po latach. Czytając Twojego posta przeniosłam się w czasie, tak z 20 lat temu byłam na rodzinnym ognisku i wujek budowlaniec (po kilku głębszych) snuł podobne opowieści :-) Świetnie się tego słuchało (podobnie jak tu - czytało), zazdroszcząc, że nie ma się takich przygód ;-)
OdpowiedzUsuńDziękuję. Kiedyś i kopalnia i budowa miały specyficzny klimat, a mnie trafiło się połączenie obu, czyli właśnie kopalniana remontówka. Zresztą dodać by tu należało, że duży wpływ na tę dziwność miało rozpowszechnione wtedy traktowanie pracy jak no nie wiem, grypy, którą trzeba w miarę bezboleśnie przetrwać. Praca jako czynność i praca jako przełożeni to były takie tyczki na stoku, które należało omijać szerokimi łukami.
UsuńI te urocze ;) obrazki pijanych w sztok śpiących na przystankach (zależnie od miejsca zatrudnienia) około pierwszego lub piętnastego każdego miesiąca... Bajka ;))
Tak na deser powiem Ci, że kończyłem kopalnianą "karierę" na oddziale szkoleniowym, czyli tym, na którym cała reszta świata ją zaczynała! I bardzo dziwnie było mi czuć się np. brygadzistą grupy uczniów malujących jakieś tam konstrukcje, a samemu liczyć dni do końca wypowiedzenia.
Swoją drogą mam w głowie takich obrazków całkiem sporo, może kiedyś znów jakieś wykopię :) Pozdrowienia.
Witaj Portierze
OdpowiedzUsuńCały tydzień nie miałam okazji odwiedzić Twojego bloga. Przyznam, że bardzo się już stęskniłam za Twoimi opowieściami. I proszę! Ledwo otworzyłam drzwi do Ciebie, a tu sypiesz opowiastkami jak z rękawa. Jedna lepsza od drugiej. Masz niezłe doświadczenia i wspomnienia – takie niby zwyczajne, a jednak niezwyczajne. Utalentowany z Ciebie rejestrator minionej codzienności zwykłego człowieka i niedoskonałości systemu w jakim on żył. To co mi się najbardziej u Ciebie podoba, to sposób w jaki podchodzisz do odtwarzanych w pamięci wydarzeń z Twojego życia i ich przekaz – lekki i przyjemny, ale dający wiele do myślenia i zastanowienia się. Zwyczajne wydarzenia potrafisz tak opowiedzieć, że czytając je widzi się scenki jak na ekranie kina, z tą tylko różnicą, że Twoje scenki zawsze mają ukrytą, bądź jawną puentę. Dziękuję i pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.
Karolina
Przestań, bo uwierzę! :))
UsuńA tak serio to bardzo Ci dziękuję jeśli tak to odbierasz. dokładnie o to mi chodziło. Pozdrowienia z wreszcie rozgrzanych słoneczkiem Katowic
Dlaczego mam przestać? Dlaczego masz nie wierzyć w swój talent? Ty naprawdę go masz! Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. :)
OdpowiedzUsuńŻe właśnie tak to odbieram, jak odbieram jest Twoją zasługą. Jeszcze nigdy i na żadnym blogu nie spędziłam tyle czasu co na Twoim. Jak myślisz, dlaczego? Właśnie dlatego, że to co piszesz jest nie tylko interesujące, ale przede wszystkim zmuszające do myślenia, do zatrzymania się na chwilę i zastanowienia się. Piszesz samą prawdę, pokazujesz świat zarówno przeszły, jak i teraźniejszość takim jakim był i jest, a więc prawdziwym, widzianym oczami zwykłego śmiertelnika. Moim zdaniem, to właśnie to jest prawdziwą historią przy której warto jest się zatrzymać na chwilkę. Niezmiennie Ci za to dziękuję i proszę byś nigdy nie przestał opisywać świata wg Twojego punktu widzenia. To ma ogromną wartość i wierz mi nie tylko dla mnie.:)
Jak już nie raz Ci pisałam, uważam, że jesteś kimś bardzo ważnym dla swojego regionu i mam nadzieję, że nie tylko ja to widzę, że nie tylko ja to doceniam. Ty jesteś szczególnym kronikarzem zarówno przeszłości, jak i teraźniejszych wydarzeń umiłowanego przez Ciebie Śląska.
Teraz Ci powiem w tajemnicy, że Śląsk jest również moją małą Ojczyzną. To na nim wyrosłam, wychowałam się i to do niego tęsknię najbardziej gdy myślę o Polsce. Tam została ogromna cząstka mnie chociaż nie jestem Ślązaczką. Uwielbiam Cię za to co robisz i ufam, ze Śląsk również to doceni. :)
Bardzo ciepło Cię pozdrawiam i życzę Ci by to słońce w Katowicach nie przestało świecić dosłownie i w przenośni i żeby w Beskidzie Śląskim również mocno przygrzało, tak byś mógł wreszcie wyruszyć na swoje upragnione deptanie, a ja razem z Tobą …………….., jak na razie wirtualnie oczywiście. :)
Z głębokim szacunkiem
Karolina
Niewiele osób potrafi ubrać opowieść swego życia w taki sposób, żeby zaciekawić czytelnika i zarazem wycisnąć z niego określone emocje. Należysz do tej garstki blogowiczów, którzy to potrafią. Więcej już Ci słodzić nie będę :) Po prostu, uwierz w to.
OdpowiedzUsuńJesteś tendencyjna, bo wybierasz najlepsze wpisy, to łatwo ci to mówić :P
UsuńAle dziękuję, bardzo dziękuję za te słowa.
Praca w czasach komunizmu wyglądała zupełnie inaczej - dzisiaj żaden uczeń nie zgodziłby się na darmową pracę przy remoncie internatu. Kombinacje były różne, by się nie narobić, czego efekty były widoczne wszędzie.
OdpowiedzUsuńTeraz za to mamy kombinatorów spamerów, którzy dla wciśnięcia komuś reklamy swojej strony są w stanie pisać niby to prawdziwe komentarze. Współczuję pracy.
UsuńPolecam kurs czytania ze zrozumieniem. Praktyki były częścią nauki zawodu i jako takie były płatne.
To ostatni komentarz spamerski jaki po usunięciu linku publikuję. Kolejne będą kasowane w całości. Nie pozdrawiam.