Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 11 czerwca 2013

ABC i tak dalej

...czyli okołobeskidzkich wspomnień
z dzieciństwa i młodości spora garść ;)
 
 ***
Kiedy 30 września 2011 roku po wielu latach przerwy wsiadałem znów do pociągu jadącego do Bielska miał to być tylko epizod, swego rodzaju dalszy ciąg wspomnieniowych odwiedzin w miejscach znanych mi i zapamiętanych z dzieciństwa i wczesnej młodości. Po spacerze przez osiedle na którym dorastałem, po wzruszającej do łez łazędze po umarłej kopalni Kleofas, a „chwilę” przed powrotem po kilku dekadach do szpitala w którym jako osiemnastolatek przeżywałem zauroczenie pewną pielęgniarką, znalazły się Beskidy.
Chciałem tylko na nie zerknąć, poszukać przeszłości i wrócić.  Ale o ile moje osiedle było już tylko pustą, de facto obcą mi skorupką, kopalnia strupieszałymi ruinami, a szpital w znanej mi wersji dobiegał właśnie końca swych dni za sprawą generalnego remontu, to w górach nikt nie kazał mi biec. Przeszłość trwała tam tak samo pewnie jak wtedy, gdy była teraźniejszością. To chyba dlatego już później przy każdej kolejnej wycieczce, nawet w zupełnie nowe, nieznane mi miejsca czułem się jak gdybym przechodził przez lustro, wprost do krainy zaczarowanego, słodkiego dzieciństwa, gdzie nic być nie musi, a wszystko może.
 
 *** 
Bielsko-Biała w tych wspomnieniach to właściwie tylko okolice dworca. Sam budynek od pierwszego spotkania wydający mi się sympatycznym, gmach BPBP naprzeciwko, oczywiście dworzec autobusowy, estakada i przystanek „mojej” ukochanej ósemki. Dlaczego ukochanej? Może dlatego, że zawsze wzruszał mnie napis „Szyndzielnia” na tabliczce, a teraz wyświetlaczu. Wydawał się jakiś nierealny w porównaniu z różnymi „osiedlami”, „pętlami” i wszystkim podobnym. I choć w każdym mieście są takie dziwne nazwy (w Katowicach był kiedyś autobus „zatytułowany” „Wesoła kopalnia Lenin”) to jednak ta spodobała mi się najbardziej ze wszystkich.

Na tym przystanku od lat wszystko jest (dla mnie) niezmienne. Zimny, czasem chmurny poranek, ludzie, wcale nie turyści, zwykli codzienni szarzy ludzie wracający do domów z zakupami, szumiące z dala pociągi i wreszcie….
-Jedzie!
-Masz bilety?
 
Czasem wstydzę się spojrzeć w oczy współpasażerom, bo moje prawie że wzruszenie może wydać im się śmiesznym, ale tak samo dwadzieścia osiem lat temu jak i dziś z nosem przyklejonym do szyby przeżywam całym sobą niedługą przecież w sumie podróż, by wreszcie na cichym, otoczonym lasem i górami placyku obok dolnej stacji kolejki linowej wysiąść i rozejrzeć się za każdym razem nie umiejąc pochłonąć naraz tego piękna.

Prosta, prozaiczna wręcz trasa od szczytu Szyndzielni poprzez Klimczok do Szczyrku jest dla mnie również wyjątkowa z wielu względów. To tędy po raz pierwszy w życiu szedłem z ojcem na górską wycieczkę, to tędy szła lat ileś wcześniej także z nim moja mama („A wiesz jak mnie kolana bolały!?”), to też tutaj deptał z podobnie jak ja pierwszego dnia kwaśną miną jego brat. Wszyscy my nieco "na siłę" ciągnięci w Beskidy. Ale czar działał. Z bratem jeździł mój tata jeszcze wiele razy (w tym na rowerach z Katowic do Wisły na przykład!), mama do dziś wspomina panoramy z Klimczoka, a ja…
A ja zrozumiałem dopiero niedawno, że wśród wielu spraw małych i dużych w których oczekiwań ojca nie spełniłem jest ta jedna przynajmniej z której na pewno gdyby żył byłby szczęśliwy. Pokochałem jego góry. A może należałoby napisać; zrozumiałem.

Tu przecież także rozmawiało nam się najlepiej. Jakoś inaczej, spokojniej, cieplej. I pewnie że tak jest zawsze na spacerach. Z każdym i w każdym miejscu. Ale jednak dla nas dwóch taka zgoda i bliskość to były uczucia raczej rzadkie na co dzień, a TAM w standardzie od pierwszego metra szlaku.
 
No i to Bielsko, cóż z nim? Ano niewiele. Niewiele, bo Bielska jako miasta prawie nie znam. Wydaje mi się ładne, nawet bardzo ładne, być może poprzez różnicę historyczno architektoniczną pomiędzy nim a Katowicami, ale mimo tej sympatii nie czuję się uprawniony do szerszych ocen.

Cieszyn. No tak, a gdzie góry? Jak to nie ma? To po co tu przyjechaliśmy?
W Cieszynie byłem w połowie lat 80 ub. wieku także w ramach wycieczek z ojcem i poza oczywiście Studnią Trzech Braci i Górą Zamkową najmocniej utkwiło mi w pamięci przejście graniczne na Moście Przyjaźni. Ostatni dom po lewej stronie ulicy Zamkowej miał zdaje się tabliczkę z napisem „przejście tylko dla mieszkańców” i chyba nawet łańcuch pomiędzy barierką a ścianą. Żeby nikogo nie kusiło iść dalej. Taka to była ta „przyjaźń”.
 
Spacerowaliśmy nad Olzą (która z przyczyn mam nadzieję zrozumiałych kojarzy mi się głównie z… wafelkami śmietankowymi) i dyskutowali o historii. To wtedy po raz pierwszy usłyszałem o sztucznym podziale miasta i wydarzeniach które się do tego przyczyniły. To tu także zdziwiony (ale nie zamierzam kłamać, że nie dumny) dowiedziałem się o roku 1938 i polskich czołgach po drugiej stronie rzeki…
Ale to była daleka przeszłość. Teraźniejszość komunizmu wyglądała znacznie szarzej. Spacerowiczów podobnych do nas było sporo, różniastych szeptanych opowieści także. Niepewnych spojrzeń na pograniczników i wszystko dookoła tym więcej.
-Chodźmy, bo to milicja na pewno! – drżącym głosem zwrócił się mój rówieśnik do swoich rodziców wskazując na dwóch Bogu ducha winnych mężczyzn przyglądających nam się z drugiej strony Olzy.

Ciekawe czy oni tam też odbierali nas podobnie…
 
Jaworze (Górne). Górne, bo innego nie było. Dla mnie przynajmniej. Do Jaworza trafiłem w ramach wymiany miejsc w zakładowych ośrodkach wczasowych. Krótko mówiąc ktoś z firmy X pojechał na wczasy do ośrodka prowadzonego przez zakład Y – miejsce pracy mojego taty, a mój tata (albo ktokolwiek inny) – wręcz przeciwnie. Tak czy siak dzisiejszy hotel Jawor był wtedy zwyczajnym, choć bez wątpienia luksusowym jak na PRL domem wczasowym. 
 
Co zapamiętałem? Sympatyczny sklepik (istniejący do dziś) i bar tuż za płotem. Pierwsze cukierki bez kartek (jakieś obrzydliwe praliny), kozę w gospodarstwie nieco dalej, którą owymi pralinami, twarogiem, chlebem oraz karmelkami miętowymi (niech mi to Pan Bóg wybaczy!) nie całkiem legalnie chyba dokarmialiśmy oraz cudowny zimny potok w którym można było się kąpać lub nad jego brzegami polegiwać w upalne dni.

Były jeszcze pekaesy marki Ikarus, które wcale nie były TYMI Ikarusami (tylko produktem jugosłowiańskim), turyści z NRD z którymi zdobywaliśmy Błotny czując się trochę jak pod Stalingradem i wreszcie historia z „Walką o ogień” o której już kiedyś na tym blogu opowiadałem.
Do ośrodka przyjechało któregoś dnia objazdowe kino. Był to stały punkt praktycznie wszystkich przeżytych przeze mnie wczasów w PRL-u. Tak się złożyło, że wtedy puszczano miedzy innymi właśnie „Walkę o ogień”, która dozwolona była od lat osiemnastu z racji bodajże dwóch scen męsko damskich, a bardziej małpoludzko małpoludzkich. Jako że obecni bardzo licznie małoletni nie chcieli mimo kilku wezwań operatorów opuścić świetlicy zagrożono nam wreszcie, że póki nie wyjdzie z sali ostatnia osoba nie mająca osiemnastu lat żadnego filmu nie będzie. Wychodziłem chyba jako ostatni w poczuciu strasznej krzywdy…

Nieco innego rodzaju zawód spotkał mnie podczas obiadu na którym (menu wisiało zawsze wcześniej na korytarzu i było bardzo wyczekiwaną przez wczasowiczów lekturą) miano podać pstrąga w cieście. Jakie może mieć skojarzenia bardzo młody człowiek czytając taką informację? Ano coś w stylu, że pstrąg ów będzie serwowany w jakimś gigantycznym serniku, makowcu czy innym jabłeczniku. Dziwne, prawda? Ale przecież logiczne.
I jak to jeść teraz?
Pstrąg okazał się oczywiście PSTRĄGIEM W PANIERCE i rozczarował srodze moją rozbuchaną wyobraźnię swą jakże nikczemną ilością, natomiast niebywale zafrapował smakiem.

O turystach z DDR-u wspominałem? Wspominałem, OK. Z nimi to maszerowałem na wycieczkę, której clou było pierwsze w moim życiu zdobywanie góry bez użycia krzesełka czy wagonika. A górą tą była oczywiście Błatnia, czyli Błotny żeby trzymać się prawidłowego dziś nazewnictwa. I niby wszystko było fajnie, pogoda jak marzenie, widoki także (szlak żółty, gdyby kogoś ciekawiło), pan przewodnik zaś dużo i ciekawie mówił o oddychaniu, odpowiednim stawianiu stóp, rozkładaniu sił i górach tak w ogóle, niemniej dyszący po niemiecku za plecami enerdowcy psuli nastrój i nasuwali skojarzenia, których wolałbym tu nie przytaczać. Ale to tylko pod górę, bo w drugą stronę pamiętam już wyłącznie ból w kolanach i spokojny głos naszego komandofuehrera ;)
-Jeżeli nie będą się państwo stosować do moich rad, to możecie poczuć pewien dyskomfort przy schodzeniu.
Dyskomfort?!
Scheisse!!!

Nigdy więcej gór! – jak to sobie powtarzam po każdej wycieczce.

I wreszcie skojarzynka ostatnia. Fruwa moja marynara, czyli o buraku i czereśniach. Szliśmy pewnego dnia na spacer i w którymś z mijanych ogródków rodzice postanowili zaopatrzyć się w czereśnie, które stały się jakimś chyba symbolem tych akurat wczasów. Poszedł tata. Poszedł, kupił, wrócił i coś dziwnie się śmieje.
-Co jest? – pytam
-A ta pani mówi żebym pozdrowił od jej córki tego przystojniaka w garniturze!
-Yyy…

Donaszałem (kurcze, głowę bym dał, że nie ma takiego słowa) wtedy garnitur po ojcu, jakieś tam szkaradziejstwo koloru blue jeans, które jednak z racji odwiecznej sympatii do wszelkich krawatów, mankietów, kantów (sic!) i tym podobnych oznak luksusu bardzo lubiłem. Ale tutaj poczułem się… dziwnie. W końcu żaden mój rówieśnik tak się nie ubierał.
-No idź tam, ona chce cię poznać!
-Weź, tato!
 
Tak, tak. Były czasy. A teraz to już tylko komornik o mnie pyta…
 
Klimczok wprawdzie nie jest miejscowością, a szczytem, ale umieszczam go w tym zestawieniu z racji symboliki. W końcu do 2011 roku słowo Beskidy oznaczało dla mnie trójkąt Błotny, Klimczok, Szyndzielnia. Niechaj więc będzie. Zwykle z racji wrodzonego lenistwa sam szczyt omijałem. Ale został  mi w głowie obrazek… mielonki turystycznej tamże kiedyś zjedzonej już nawet nie wiem z kim. O co chodzi? Ano o to tylko, że wtedy jeszcze mielonka turystyczna zawierała mięso i można ją było jeść. Dziś bym się na to nie odważył.
A poważniej mówiąc, to rzeczywiście wierzchołek Klimczoka poznałem dużo później niż przełęcz między nim a Magurą i gdy już poznałem, to bardzo polubiłem. Tym bardziej jeszcze gdy zupełnie niedawno odnalazłem w czeluściach szuflad stare zdjęcia z jednej z takich wycieczek.

Za to na przykład Magury, czyli szczytu, który KAŻDY będąc na Klimczoku fotografuje (vide: okładka mojej książeczki) nigdy jeszcze nie odwiedziłem, przekonany, że nie ma stamtąd dokąd iść. Jedna z zaplanowanych acz jak widać odwlekanych z różnych względów wycieczek na ten sezon zajrzenie tam jednak obejmuje i mało tego, prowadzi także ciut dalej.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
 
Kubalonka jest miejscem nieco mnie irytującym pamięciowo, jeśli mogę się tak wyrazić. Raz, że byłem jej już zupełnie blisko schodząc ze Stożka przez Mraźnicę, ale to nic, gorzej, że byłem tam też faktycznie podczas którejś z wycieczek w latach 80, a bardzo niewiele kojarzę, poza bólem nóg i stromizną.

Ale z tą właśnie zamgloną wycieczką wiąże się inna historia. Gdzieś na początku lub końcu trasy (ale gdzie?!) kupiliśmy, a dokładnie tata kupił po moim stanowczym żądaniu prawdziwą ciężką… maczugę. Tak, tak. Nie przesłyszeliście się. Maczugę. Z solidnym trzonkiem, kulą wielkości sporego grejpfruta i kolcami na niej dającymi pewne szanse nawet przy spotkaniu z tyranozaurem. Nie wiem jakim cudem toto wtedy sprzedawano, ale ponieważ zapas ciupag i znaczków – plakietek miałem już solidny, uparłem się właśnie na taką pamiątkę.

Wszystko było super w górach i w pociągu, bo zabawka (?) była schowana, ale gdy wracaliśmy z Piotrowic pieszo przez park na Zadolu coś podkusiło mnie by wystawić pałę (nie chciałbym być źle zrozumiany) na widok publiczny.
Tata stał w kolejce po colę, a do mnie podszedł jakiś student…
-Przepraszam kolego… Mogę zerknąć?
-Proszę.
-Eee!!! Chłopaki!!! Patrzcie, jaka maszyna!!!
I teraz te pół kawiarnianego ogródka spoglądające na moją „pamiątkę”. Studenci bijący brawa…
I nadbiegający z wnętrza kawiarni ojciec.
-Schowaj to! Schowaj, bo nas zamkną!
 
Pietrzykowice. No właśnie, o tym na śmierć zapomniałem. Tam także zajrzałem swego czasu. Latem w 1988 roku pracowałem z tatą przy budowie domu dla jego znajomych. Pisząc prościej zarabiałem na drugą część wakacji. Spaliśmy we trzech (był jeszcze kolega) w uroczym kempingu przerobionym chyba z jakiegoś barakowozu, słuchali po nocach Festiwalu Piosenki Polskiej w Witebsku (brr!) i wzdychali do zdobiącej sklejkową ścianę okładki tygodnika jakiegoś tam z portretem Marii Probosz…
 
Pietrzykowice leżą w Kotlinie Żywieckiej, a zatem trudno by je było nazwać miejscowością górską, ale jednak klimat (dosłownie i w przenośni) był górski niewątpliwie. Cudowne powietrze, zieleń, kiełbaski z rusztu, nieosiągalna za komuny w Katowicach Pepsi Cola i niedzielne wyprawy nad jezioro. Super!

Pod tym hasłem zachował mi się w głowie także inny obrazek. Razem z naszą trójką pracowali przy budowie sami gospodarze oraz ich dorosły syn, zaś jego żona i kilkuletnia córeczka dojechały w któryś sobotni wieczór samochodem z Katowic. Pamiętam że gdy już przebrani i najedzeni siedzieliśmy wszyscy na ławeczkach przed starym domem (nowy powstawał tuż obok) do tego właśnie syna właścicieli przysiadły się z obu stron jak by to dzisiaj powiedziano „jego panie” i po prostu przytuliły się do niego wpatrując w ogień.
 
Pomyślałem wtedy, że oto ten człowiek jest naprawdę szczęśliwy…
 
Szczyrk. Fasolka po bretońsku. Aha. Fasolka właśnie. Za jakieś kosmiczne pieniądze kupowana w istniejącym do dziś barze „Bagatela” nazywanym przeze mnie od tego czasu (znów końcówka lat 80) nader wymownie barem „Bagatela tysiąc złotych”.

W Szczyrku kończyła się trasa wycieczki z Szyndzielni i tu także przy wtórze hitów Elvisa Presleya płynących z ogromnej szafy grającej ową fasolkę się konsumowało. Tutaj także w którymś z miliona tandetnych od zawsze sklepików kupowałem karty pocztowe, góralską chatkę wskazującą pogodę (jak w swojej naiwności wierzyłem) oraz dziesiątą ciupagę i setną plakietkę "Beskidy" noszoną potem dumnie jak medal.
 
Skoro zaś Szczyrk to i Skrzyczne. Najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego (dziś już wiem na pamięć – 1257 m. npm.), którego… nigdy nie zdobyłem. Ano tak. Ileś tam razy wjechałem kolejką, jesienią ubiegłego roku doszedłem od Malinowskiej Skały, ale tak dosłownie pod górę nie zdarzyło mi się nigdy. Za to kolejka musiała być obowiązkowo mimo drwin mojego taty, że gdzie mnie nie wwiozą tam w swoim lenistwie nigdy sam nie wejdę. Za każdym też razem strzelaliśmy sobie pamiątkowe fotki robione przez fotografa dyżurującego na dolnej stacji wyciągu. Jedna z przodu, uśmiech, i druga z tyłu (proszę się odwrócić, ręka za oparcie, uśmiech!). Czarno białe toto było, sztampowe do bólu, ale jednak cieszyło duszę. Zdjęcia wisiały potem w gablotce i po zjeździe można je było wykupić. Dziś pewnie przesyłaliby na maila, prawda?
 
Szyndzielnia.  O Szyndzielni trochę już było. Pierwsza góra, jaką na oczy zobaczyłem i na nogi przedeptałem. Przez lata znana tylko od górnej stacji kolejki, a od niedawna także zdobyta marszem zarówno od strony Olszówki jak i bardzo męczącym szlakiem od Wapienicy.
Moje wspomnienia z tym miejscem zaczynają się jednak nietypowo, bo od… ubikacji. Proszę wybaczyć, ale kiedy człowiek jest silnie skoncentrowany (wyraz skupiony w takim miejscu może brzmieć zbyt dosłownie) i nagle w plecy wali go kawał tynku z sufitu, to naprawdę może to być trauma na całe życie. A niżej podpisanemu to właśnie się przytrafiło wieki temu w schronisku na szczycie o którym mowa. 
 
Obok podstawowej i już kilka razy tu wspominanej trasy do Szczyrku wiedzie przez Szyndzielnię także mój szlak numer dwa – ten do Jaworza. I myślę sobie nawet nieskromnie, że tak jak mój tato prowadził kolejne osoby ścieżką schodzącą z Przełęczy Kowiorek, tak ja „objąłem we władanie” tę właśnie drugą drogę i to ją uważam już za „dożywotnio swoją”. 
 
Ślemień. Jedyne miejsce w tym spisie, w którym tak naprawdę nigdy nie byłem, ale za to wiążące się w mojej pamięci z pewnym przykrym wspomnieniem. Ojciec pracując tam kiedyś u kogoś zaproponował mi wspólny wyjazd i dorobienie sobie paru groszy, ale ja nie wiedzieć czemu mu odmówiłem. Później okazało się, że gospodarze z udziałem nader licznych przedstawicielek płci (nam) przeciwnej zorganizowali po pracy amatorski konkurs mokrego podkoszulka!

Do dziś pluję sobie w brodę ;))
 
Ustroń (Polana).  Polana, bo w tym "prawdziwym" Ustroniu także jeszcze mnie nie widziano. Kwestia czasu, mam nadzieję.
 
Czerwcowy dzień w schyłkowym PRL-u. Autobus marki Sanos, szkolna wycieczka i szkolne zakochanie – wypisz, wymaluj gotowy teledysk. Młodzież w bluzach a`la Dieter Bohlen, co bogatsi z walkmanami przy paskach, najbogatszy z własnym aparatem fotograficznym. Spacerkiem z Równicy, na którą przywiózł nas autobus (profanacja!) do Ustronia i potem wjazd kolejką na Czantorię. Nic specjalnego, wycieczka jakich każdy przeżył co najmniej kilka, a jednak…
Przecież była tam Ona.
I działo się coś wcześniej nieznanego. Otwierał się świat, w którym szkolna koleżanka to już nie tylko ta czy tamta dziewczyna, ale także pierwszy raz – kobieta…
 
Chciałem powiedzieć coś, czego sam jeszcze zrozumieć nie potrafiłem. Szukałem jej wzroku i głosu. I tylko gdy przez chwilę znikała docierało do mnie jak ważne i jak wyjątkowe jest to ciepło pulsujące w sercu…
 
Wisła. Za obudową świetlówki przymocowanej do półeczki nad łóżkiem w pewnym domu wczasowym jest może jeszcze ta karteczka, którą włożyłem tam dawno dawno temu. Malutki świstek z moim imieniem, nazwiskiem, datą, nazwą miasta z którego przyjechałem…
Może jest, a może nie ma.
 
Długi, wyłożony obowiązkowo grubo lakierowanym parkietem korytarz i te właśnie drzwi, przedostatnie. To za nimi czytywałem „Przygody kanoniera Dolasa” wypożyczone z miejscowej biblioteki, to na balkonie tego pokoju wpatrywałem się w panoramę miasta i gór przeżuwając cudem kupione od niemieckich turystów miśki Haribo.  To z tego pokoju wychodziłem na spacery po Wiśle, rozmyślania nad wolno płynącą wodą albo bardziej prozaiczne myszkowanie po sklepach.

Dom wczasowy w którym mieszkaliśmy był przytulnie ciemny, pełen boazerii, paskudnych zielonych chodników i skrzypiących parkietowych podłóg. Taki dosyć typowy "FWP-owski" klimat który można było odnaleźć wtedy chyba wszędzie od Zakopanego po Świnoujście.
Przy naszym stoliku siedziała trzyosobowa rodzina. Ona, on i ich córka. Piękna szczupła dziewczyna o nieokreślonym „polnym” kolorze włosów, uroczych kształtnych paznokciach i czarującym głosie. Sam już nie wiem, czy bardziej cieszyło mnie jej towarzystwo czy to, że nie cierpiała twarożku na słono i zawsze oddawała mi swoją porcję :)

Dziecinne miłości mają to do siebie że łączą sprawy wielkie i te zupełnie drobne, a mimo to pozostają logiczną całością. Dorosłym ta sztuka wychodzi już znacznie gorzej...
 
Podczas któregoś spaceru pod koniec turnusu doszliśmy z rodzicami do wniosku, że wracać do Katowic będziemy ze stacji Wisła Głębce. Raz żeby zobaczyć „koniec świata”, czyli miejsce gdzie nie ma już dalej torów, a dwa żeby oczywiście przejechać przez magiczny wiadukt. Pamiętam ten dzień. Ogrom gór i grube futro lasów na nich, słońce wstającego poranka i nasz piętrus. Nos przyklejony do szyby i przejazd wiaduktem, a potem ostatnie spojrzenie na ośrodek w którym przez dwa tygodnie mieszkaliśmy.
 
Czy przyszłoby mi wtedy do głowy, że następny raz odwiedzę to miejsce w 2012 roku?
 
Żywiec. Moja pierwsza i jedyna w życiu delegacja. Nie powiedziałbym że ostatni, ale z całą pewnością jeden z ostatnich akcentów czystego PRL-u. Szumne zapowiedzi odnawiania domków kempingowych zamienione w praktyce w lekkie drapu drapu szczotką, szybkie malu malu lakierem i… namiętne alkoholizowanie się (moich kolegów przynajmniej, bo ja od zawsze byłem anty).

Klimat kultowy, temu zaprzeczyć się nie da. Sama jazda żukiem pośród puszek i worków już była swego rodzaju przeżyciem, widok „cykniętego” kierownika zbierającego z uśmiechem na ustach naręcza kwiecia jakby premią wizualną, a cała reszta… całą resztę już na tym blogu opowiadałem.
 
O tutaj KLIK!

7 komentarzy:

  1. Fajny ten Twój alfabet :). Bliski taki :D...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z natury rzeczy, bo przecież to ABC moich dawnych wspomnień z Beskidów, nie jakieś całościowe ;)

      Usuń
  2. Twoich wspomnień to mogłabym słuchać, no dobrze, dobrze - czytać :) na okrągło dzień i noc. Są nie tylko pięknie i interesująco opowiadane przez Ciebie, ale mają też w sobie czar minionych lat, ich koloryt, nastrój i to coś, co w tej chwili trudno jest mi jeszcze określić – chyba chodzi mi o prostotę, a tym samym o ich niebanalność i niezwykłość mimo swojej zwyczajności właśnie. Tak! Twoje wspomnienia są niezwykłe bo opowiadasz je duszą i sercem i dlatego chwytają one za duszę i serce. Hmm, chyba właśnie to chciałam powiedzieć. :)

    Gdy jest mi smutno lub jestem zmęczona to przychodzę tu do Ciebie i wsłuchuję się, mimo iż tylko czytam w tętniące w Twoich opowieściach życie. Wyciszam się wtedy, uspokajam i nabieram sił jakbym czerpała orzeźwiającą wodę ze studni. Szkoda tylko, że ostatnio tak niewiele miałam/mam czasu na „gaszenie” nią swojego „pragnienia”. Zaglądam tu jednak do Ciebie kiedy tylko mogę i chociaż nie zostawiam śladu mojej wizyty w postaci komentarza, za co Cię bardzo przepraszam, to możesz być pewny, że kiedyś to odrobię. Póki co czerpię tylko z Twojego wnętrza to piękno, którym dzielisz się niesamolubnie z Twoimi czytelnikami. Dziękuję, bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i przesyłam Ci wakacyjny uśmiech. :)

    Zagoniona Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytałem "zaginiona Karolina" i trochę się wystraszyłem :)) Bardzo się cieszę, że Ci się te wspominki spodobały. Kiedyś tak sobie rozmyślałem o tym gdzie też bywałem przed moim "wielkim powrotem" w 2011 roku i okazało się, że jak widać troszkę tego było. Swoją drogą zwróciłaś uwagę, ile tych "przygód" wiąże się mniej lub bardziej z jedzeniem? Przez żołądek do serca.

      Teraz siedzę sobie na urlopie i choć już tydzień mi przeleciał nigdzie nie pojechałem. Zdrowie nie to, khe, khe...

      Pozdrowienia

      Usuń
  3. Mam nadzieję, że już czujesz się lepiej. W każdym razie życzę Ci tego. Ja również złapałam jakieś przeziębienie, ale bagatelizuję je jak to ja i robię swoje. Biegam jak nakręcona i z ciągłym poczuciem, że brakuje mi czasu. Chciałabym podnieść go do potęgi, by ze wszystkim zdążyć, by niejako przeżyć więcej niż tylko jedno życie ma do zaoferowania, ale niestety ... , to jest niemożliwe, ha ha ha! Jedni narzekają na nudę, inni jak ja, nie wiedzą jak zdążyć ze wszystkimi swoimi zainteresowaniami + te normalne codzienne obowiązki. Świat i ludzie są tak bardzo intrygujący i warci poznania, a ja ciągle jestem ich nienasycona. I na nic się zda to, że od zawsze byłam niesamowicie energiczną osóbką, i tak brakuje mi czasu na to wszystko, co chciałabym zdążyć zrobić, poznać i doświadczyć.

    „Zaginiona Karolina”! Ha ha ha! Dobre! Czasami naprawdę czuję się jakbym była zaginiona, ale we własnym ja. :) Dobrze, że jednak zawsze w końcu siebie odnajduję, chociaż nie zawsze bez problemowo. Hi hi hi! Ponoć życie składa się z samych doświadczeń, a tych mi nie brakuje. Chciałabym móc je jeszcze pozbierać podobnie jak Ty i znaleźć czas na przemyślenia i refleksje. Może jak się postaram, to mi się to uda (?), może? :)

    ... „przed moim wielkim powrotem” ...? Czy masz tu na myśli swój szaroświat, o którym wspominałeś w którymś ze swoich postów? Zawsze powtarzam i sobie, moim bliskim i zaprzyjaźnionym ze mną, że: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.” Twój „powrót” jest tego dowodem. Jesteś wspaniałym, wrażliwym i silnym człowiekiem. Twój Ojciec na pewno byłby dumny z Ciebie. To co Cię nie zabiło wzmocniło tylko Ciebie i uszlachetniło – moje szczere gratulacje. :) Masz tak wiele do przekazania innym, że tylko Ci dziękować za Twoje doświadczenia i odwagę z jaką o nich opowiadasz na swoim cudnym blogu. Tacy ludzie jak Ty – PRAWDZIWI – na drzewach nie rosną. Takich już dzisiaj na palcach policzysz. Gdyby nie ta różnica wieku i fakt, że mamy swoje rodziny, to nie zawahała bym się powalczyć o Twoje uczucia. Zawsze mówię co myślę i nie zamierzam tego zmieniać, ani tym bardziej wstydzić się tego. :)

    Przez żołądek do serca! Hmm, to ponoć działa na facetów. :) Z nami kobietami, to już nie jest takie proste. Naszych serc nie można zdobyć tylko jedzeniem. Ha ha ha! Przesyłam Ci wianuszek buziaczków i pozdrowionka. :)

    Pozytywnie zakręcona
    Karolina


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zakładając w 2009 roku tego bloga postawiłem sobie dwa, z pozoru sprzeczne założenia. Z jednej strony nie taić swojego wykształcenia, sposobu zarabiania na życie czy np. (dla kogoś zapewne) mało ambitnych gustów muzycznych, ale z drugiej nie pokazywać swoich zdjęć, nie używać imienia czy nazwiska. A dlaczego piszę, że to sprzeczne tylko z pozoru? Dlatego, że chcialbym pokazać tu nie tyle siebie, jakiegoś tam "Jana Kowalskiego", ale człowieka, ludzi mojego pokroju niejako zbiorowo. Tych biednych, gorzej wykształconych, nie zawsze wszystko rozumiejących, nie zawsze nadążających za światem, a przecież przez to (też) nie zawsze tak zwyczajnie i bezdyskusyjnie głupich.
      Świat nie jest prosty.

      "Wielki powrót" miał oznaczać tylko powrót w góry, w których tyle lat nie bylem i o których tyle lat nawet nie pomyślałem. Co do szaroświata, to on jest czymś innym i akurat z tym wpisem ani moją odpowiedzią na Twój komentarz nie ma nic wspólnego.

      Szaroświat to po mojemu bieda, choroba, głod, niezaradność życiowa, staczanie się coraz niżej. Osobna historia.

      Co do mojego ojca i gór, to cóż, wiele spraw uświadamiam sobie teraz dopiero, gdy go nie ma. Być może on także jak ja przed czymś uciekał. Bo ja przecież w góry uciekam. Przed szaroświatem właśnie.

      Jeśli chodzi o zdrowie, to lato nie jest dla mnie najlepszą porą. Mści się zeszłoroczna spartolona jak się okazuje operacja, ale to nie miejsce i czas na takie opowieści.

      Z jedzeniem wreszcie to może nie jest to takie wprost, ale zwyczajnie rozśmieszyło mnie, że tyle wspomnień ma w sobie nomen omen smaczki jedzeniowe. Fasolka, żelki, twarożki, czereśnie... Prawie słowa klucze. A skoro klucze to i portier.

      Pozdrowienia, pani zakręcona ;)

      Usuń
  4. Udało Ci się! Gratuluję jeszcze raz. :)

    Nie wiem jak inni, ale ja nie potrzebuję widzieć Twojego zdjęcia w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dla mnie cały Twój blog jest Twoim zdjęciem. Widzę na nim bardzo przystojnego, o pięknym wnętrzu mężczyznę. Prawdziwego faceta. :) Człowieka z krwi i kości. Dzisiaj takich jest już coraz mniej, niestety. Większość udaje/gra kogoś kim nie jest.

    Przykro mi z powodu tej spartolonej operacji. Życzę Ci całkowitego powrotu do zdrowia. Mam nadzieję, że jest to możliwe. Co do jedzenia, to też myślę, że jest ono tłem wielu naszych, ludzkich wspomnień.
    Dziękuję za pozdrowienia i życzę Ci miłego dnia. Sama wyruszam za chwilę na wycieczkę rowerową dookoła mojego miasta, a przynajmniej jednej jego części. Do następnego razu.

    Karolina

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.