Często mówimy, że jakaś piosenka kojarzy nam się z konkretnym miejscem czy
osobą, a czasem nawet, że z jakimś dłuższym okresem naszego życia („Godzina
piąta, minut trzydzieści!!!”). Jest jak okładka zeszytu, pierwsze zdanie
ulubionego wiersza albo… drogowskaz na szlaku. Nadaje kierunek naszej pamięci.
Pospacerowałem więc sobie wczoraj troszkę po swojej przeszłości, odnalazłem kilka zapomnianych już prawie obrazków i doszedłem do wniosku,
że chyba nagrać powinienem taką płytkę z soundtrackiem do mojego CV. I wcale
nie byłoby tam wyłącznie moich naj naj naj przebojów, a po prostu takie właśnie skojarzynki…
Mieczysław Wojnicki - Kaczuszka i mak
Kiedy byłem zupełnym maluchem a zachowywałem się niegrzecznie, mój tata zamiast prosić czy grozić... śpiewał mi tę piosenkę. I starczało kilka chwil bym był zalany łzami. Nie wiem skąd mi się to wzięło, nie wiem dlaczego ZAWSZE skutkowało, ale nie wiedzieli tego także moi rodzice. Ważne, że "kaczuszka" to było ich wunderwaffe na moje szaleństwa. Przez długie, długie lata.
Dużo później, gdy byłem już dorosły, ojciec zapytał mnie, co tak działało na mnie w tej historyjce. Po głębszym zastanowieniu (No mów, bo zacznę ci śpiewać!) doszedłem do wniosku, że strasznie żal mi było biednej kaczuszki, która zamiast prawdziwych róż cieszyć się musiała tylko zwykłymi makami... Takie nic, zwykły kwiatek, a ona nawet tego nie miała.
Kaczuszko wiesz maki są tak duże, duże, duże
a ty masz krótkie nóżki jak zwykle u kaczuszki
Kaczuszko wiesz maki są czerwone tak jak róże
kaczuszki są nieduże i tak już w życiu jest...
Jasny gwint! Miałem tylko skopiować i wkleić ten kawałek tekstu, nie czytając!
Ma ktoś chusteczkę?
Andrzej Rybiński – Nie liczę godzin i lat
Wielki hit wakacji 1983, a dla mnie
prywatnie obrazek z wczasów nad morzem w luksusowym jak na PRL przynajmniej (a
o dziwo istniejącym do dziś) ośrodku „Grodno II” koło Międzyzdrojów. Niepowtarzalny
jak to pisywała Stefania (nomen omen) Grodzieńska „zapach hotelu” ubarwiony
smakiem nieosiągalnej na Śląsku Pepsi Coli. Zygzakowate zejście na plażę,
dmuchane kolorowe piłki, plastikowy samolot z kręcącymi się skrzydłami,
wariackie rowerowe rajdy po okolicy i… bąk (albo inny podobny stwór), który użądlił mnie dokładnie
pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Musiało naprawdę boleć, skoro pamiętam
to po trzech dekadach, no ale przecież NIE LICZĘ godzin i lat…
Urszula – Malinowy król
Malutka wioska w dalekim województwie, środek wakacji i jazda rozklekotanym
Autosanem na targ ostatniego dnia przed powrotem do Katowic. Prawie pusty
autobus i ta piosenka w głośniku. Kolorowe pola za oknem, pasące się w dali
krowy, senny nierzeczywisty krajobraz i lato, jakiego już nigdy nie będzie.
A maliny… Maliny rosły u mojej babci za domem. Soczyste, pachnące, słodkie.
Nadal być może rosną, bo jak niedawno z gęsią skórką
sprawdzałem w Google Street View
domek i ogród stoją jak stały, mimo, że od ponad ćwierci wieku mieszka już tam
ktoś zupełnie obcy…
Malinowy król malowanych róż
Zawsze nas od złego obroni
Jakbym mogła Ci narysować sny
A w nich dom, drogę, drzwi
Majka Jeżowska – Najpiękniejsza w klasie
Zanim pani Jeżowska wpadła w szufladkę piosenek dla dzieci nagrała co
najmniej dwa genialne utwory zupełnie dorosłe – Papierowy Man – czyli
niezmiennie kojarzący mi się z wczesną Madonną hit oraz coś co nazwałbym
harcerskim reggae - właśnie Najpiękniejszą w klasie. Piosenka ta jest dosyć uniwersalna i powracała do
mnie w różnych momentach życia, ale jednak najmocniej skojarzyła się z pewną
dziewczyną z którą pod jakże romantyczną muszlą koncertową w parku obok kopalni
Katowice umówiłem się na pierwszą w życiu randkę.
Moja sympatia chodziła do starszej niż ja klasy i jak to często bywało a chyba i bywa
należała do grupki trzech papużek nierozłączek, w której była tą
średnią, pomiędzy najbardziej wygadaną i tą całkiem nieśmiałą. A któregoś dnia
jej odważniejsza koleżanka zajrzała przez drzwi do naszej klasy i zapytała zdaje się
swoją kuzynkę, a moją rówieśniczkę „Jak ten wysoki się nazywa?”.
I teraz proszę sobie wyobrazić taką scenę. WF, jakieś tam biegi czy coś i
CAŁA żeńska część tamtej (starszej!) klasy skandująca na cały plac moje
imię! Plus miny kolegów wśród których z całą pewnością nie byłem ani
najbardziej wysportowany ani najprzystojniejszy…
-To… to do ciebie?
-Taaa… To moje fanki…
Starałem się pomiędzy wymienianymi później na przerwach szczeniackimi
żartami ze wszystkich sił przekazać „Wielkiej Trójce”, która to z jej hmm… części
interesuje mnie najbardziej i wreszcie się udało…
Przyjdziesz o szesnastej pod muszlę w parku? – przeczytałem któregoś dnia
na malutkim karteluszku. Spojrzałem na trzy dziewczyny siedzące na ławeczce za
salą gimnastyczną. Tylko jedna się zarumieniła…
Najpiękniejsza w klasie bez dwóch
zdań
Na przerwach biłeś o nią się nie raz
Jej obraz choć zamglony w sercu masz
I nie zapomnisz nie, nie, nie, nie!
Frankie Goes To Hollywood – Relax
„Rylaks dontułyt wenułony sakatułyt”
darliśmy się na całe gardło z kumplami wracając z wagarów i nie mając zielonego
pojęcia ani o sado maso homoseksualnym podtekście utworu ani w ogóle (jak
widać) o języku angielskim. Ale przecież na „Świadka mimo woli”, dość średni,
bądźmy szczerzy film chodziło się po dziesięć razy z dwóch tylko powodów:
ćwierć pornograficznych scenek i właśnie „Franków” w trakcie najdłuższej z nich.
I jeszcze to „Huaaah!” –
wokalisty pod koniec!
To dopiero był power, to znaczy pałer, przepraszam!
Ken Laszlo – Glasses Man
Kiedy leżałem w szpitalu kolega z łóżka obok pożyczał mi walkmana. Miał
tylko kilka kaset i nie był pewien czy cokolwiek z tego mnie zainteresuje, ale
okazało się, że słuchamy tej samej dyskotekowej seryjnej produkcji. Kena Laszlo
na przykład.
Polegiwałem więc ze słuchawkami na uszach, kiwałem w rytm piosenek palcami
u nóg i wpatrując się w nie myślałem o operacji, o strachu, o bólu i o… pięknej
pielęgniarce, zapewne mojej rówieśniczce, która jako jedyna nie mówiła mi per
pan a zwyczajnie na ty.
Czy mogłem wtedy przypuszczać, że wiele lat później, jako bardzo już dorosły
mężczyzna trafię jeszcze raz dokładnie w to samo miejsce,
w którym jako nastolatek schowałem za podwieszanym sufitem liścik „dla
potomnych”? Że będę dotykał tej samej boazerii, chadzał tymi samymi schodami,
śnił te same sny i wyczekiwał spacerując pustymi korytarzami tego samego magicznego uśmiechu?
I wreszcie, że z kieszeni identycznego prawie co wtedy granatowego dresu
wprost do moich uszu będzie leciał z empetrójki ten sam dyskotekowy hit?
Sun of rain, you don't care
Glasses man, you always dance in the night
You are looking for protection
Of your interior light
Formacja Nieżywych Schabuff – Klub wesołego szampana
Końcówka lat 80. Osiedle Tysiąclecia w Katowicach. Wymieszany tłum
żołnierzy, uczniów budowlanki i kogo tam jeszcze można było sobie wyobrazić.
Krążące we wszystkich kierunkach butelki z tanim winem i śpiew taki, że aż okna drżały. W Osinobusie, bo
tego nie dopisałem. W Osinobusie pędzącym w stronę kopalni Kleofas. I to nie
był autobus, mili państwo, to był deliriobus!
A gdybym był młotkowym,
W fabryce z młotkiem szalał?
To co byś powiedziała,
Czy coś byś przeciw miała?
Drżałabym, drżała, drżałabym, drżała.
Nie trzęś tak, bo wszystko rozlejesz!
Papa Dance – O- la – la (Gdzie jest Ola?)
Włoży tylko klucz pod słomiankę
Zostawi kartkę: „Musiałam tak”
I nigdy nikt nie trafi na
najmniejszy ślad
Jak by jej nigdy nie było...
Ta piosenka to już Beskidy, a właściwie wczasy w Jaworzu Górnym. Czereśnie,
polegiwanie nad strumieniem, koza karmiona cukierkami miętowymi i autobusy
Ikarus, które wcale nie były tymi Ikarusami znanymi z reszty Polski. A poza tym
moje pierwsze podejście na jakąkolwiek górę (czyli Błotny, bo cóżby innego)
„bez użycia” kolejki i także pierwsze od stanu wojennego praliny bez kartek.
A refren piosenki śpiewaliśmy wtedy razem z tatą mojej mamie, która tak
właśnie ma na imię.
Sydney Youngblood – Sit and Wait
Na przełomie lat 80 i 90 pomieszkiwałem okresowo w Budapeszcie. Wtedy właśnie
ten leciutki, melodyjny utworek był tam sporym przebojem, a dla mnie już na
zawsze skojarzył się z moją Paskomliget
utca, targowiskiem na które chodziłem po owoce, skrzypiącymi żółtymi
tramwajami i szumiącym Dunajem.
Nie znając słowa po węgiersku wędrowałem całymi dniami sam po obcym sobie mieście
bez mapy i przewodnika. Zwiedzałem dalekie dzielnice, przesiadałem się z metra
na autobus, a z autobusu na tramwaj, bawiłem w wesołym miasteczku (w którym
jechałem nawet tą samą górską kolejką co bohaterowie C.K. Dezerterów!) i
marzyłem o spotkaniu jakiejś pięknej Węgierki gdzie indziej niż tylko na
stoisku ze śliwkami.
Dla kogoś, kto życie spędził w biednym, szarym i smutnym PRL-u tamten
Budapeszt był jednocześnie Paryżem, Pekinem i Waszyngtonem. Całym światem.
A co rano budziła mnie w nim ta sama zupełnie zwyczajna piosenka, o której
dziś już prawie nikt nie pamięta...
I could run away touch the sun
Where there`s a spark could be a fire
Impossible dreams promised
Still I ain`t nothing I ain`t nowhere
Peter Gabriel – Sledgehammer
Możecie zapytać moją mamę czy lubi Petera Gabriela. Powie wam pewnie, że
nie czai gościa, ale dodajcie tylko magiczny zwrot, że to PAN OD ZDECHŁYCH
KURCZAKÓW, a zaraz się ucieszy. Albowiem tak go lata temu z racji słynnego
fragmentu jeszcze słynniejszego teledysku nazwaliśmy i pod taką nazwą między
nami funkcjonuje.
A wszystko zaczęło się od tego, że jakimś cudem poprzez instalację anteny
zbiorczej mogłem oglądać to samo, co oglądali moi sąsiedzi. Chętnie przyjmę
jakieś wyjaśnienia co do tego stanu rzeczy, bo dotychczas ich nie znam, ale to
sprawa drugoplanowa. W każdym razie wystarczyło włączyć telewizor na kanał
magnetowidu (bodajże 36) nie włączając jego samego, a kabelkiem ze zbiorczej
leciał do nas sygnał od sąsiadów z góry. Tak oglądałem swego czasu Terminatora
II czy Polowanie na Czerwony Październik, tak śledziłem sąsiadów życie
seksualne doświadczając wraz z nimi czaru niemieckich filmów o tematyce
wiadomej (wraz z przewijaniem części gadanej!) i także samo oglądałem… czeską
telewizję.
Aha!
Oni mieli antenę, ja kabel.
Jakie czasy, taki Snowden.
A na czeskim kanale puszczano wtedy do znudzenia mix trzech utworków. Sledgehammera
właśnie, Shock The Monkey i Big Time, czyli dokładnie tego, co u Gabriela
najlepsze.
Tak właśnie „pan od zdechłych kurczaków” stał się naszym domowym
powerplayem.
Numero Uno – Tora, Tora, Tora
Są takie piosenki, których słucha sie latami. Dwa, pięć, dziesięć,
dwadzieścia, bez znaczenia. Zawsze brzmią tak samo fajnie i zawsze tak samo
dobrze się kojarzą, nawet jeśli same w sobie są błahe, by nie powiedzieć
kiczowate.
On poznał ją, było super, potem się skończyło, ale nie ma problemu, bo już
spotkał inną. Tyle treść czytana dosłownie. Nie ma co kryć, Wisława Szymborska
to to stanowczo nie jest. Ale w ucho wpada. Przynajmniej muzycznie. Mnie wpadło
lata temu i jakoś się nie nudzi. Kilka tylko znam takich piosenek. Może jeszcze
(już słyszę jak sięgacie po kamienie!) Cheri Cheri Lady – Modern Talking, które
uwielbiam i do którego… dobra… za chwilę opowiem. Teraz Numero Uno.
A więc spotkałem kiedyś swój ideał. Prawdziwy ideał. Historia na osobny
wpis, którego oczywiście nigdy nie będzie. Ba! Historia nawet na film! Ale my
tu przecież dzisiaj tylko o muzyce.
Więc tak. Tam gdzie wtedy byliśmy nie było akurat sprawnego radia, a oboje lubiliśmy
jak coś gdzieś w tle sobie brzęczy. Przyniosłem zatem swoją muzykę i trochę
niepewnie z racji prozaicznie popowych gustów podłączyłem co trzeba.
Parappa Pappa Pap Para
Parappa Pappa Pappa! - zabrzmiały pierwsze akordy.
Zobaczyłem dziwny uśmiech na jej twarzy…
-No wiesz, ja takie… - zacząłem
-To jest moja ulubiona piosenka.
Przytuliłem ją wtedy bardzo, bardzo mocno.
I was walking in the sun
And the day had just begun, oh oh, oh yeah
I saw her walk around the beach
Her perfect body within reach, oh oh, oh yeah
And when I heard what she had to say
She took my hand and we walked away
Flipsyde – Happy Birthday
Smutny, tragiczny wręcz hip-hopowy utwór o nienarodzonym dziecku. Zastanawiałem się czy nie będzie niesmaczne
dodanie go do tej listy, ale przecież jeśli spojrzeć szerzej, bardziej
poetycko, to takim nienarodzonym, utraconym dzieckiem może być także ktoś
dorosły, kto mógł BYĆ a go nie ma, może być jakaś sprawa, jakaś decyzja, jakiś
niezrealizowany etap życia, jakaś przegrana.
Na przykład ostatnie spotkanie z kimś. Próba ratowania czegoś w co
samemu się nie wierzy i czego się już chyba nawet nie chce. Poczucie zaklinowania
pomiędzy twardym; Mam dość! a miękkim; Spróbujmy.
Jej urodziny (!)
Zimna noc. Pusta ulica. Przystanek autobusowy.
Ostatni sms.
I jakimś trafem akurat Flipsyde jako dzwonek w telefonie.
Happy Birthday
(What I thought was a dream)
Make a wish
(Was as real as it seemed)
Happy Birthday
(What I thought was a dream)
Make a wish
(Was as real as it seemed)
(I made a mistake)
Modern Talking – Cheri
Cheri Lady
Ta landrynkowa piosenka jest dla mnie niezniszczalna. Z całą pewnością liczbę jej odsłuchań liczyć już mógłbym w tysiącach, a nadal mam do niej sentyment. Zaś dołączyłem ją do tego posta jako akcent poniekąd humorystyczny, bowiem przypomniałem sobie jak to kiedyś, lata już temu wykorzystałem napisany nieco wcześniej dla swojej sympatii własny polski tekst tego utworku dla oswojenia mojej młodszej kuzynki z jakże wartościową dla ogólnoświatowej kultury twórczością Dietera i Thomasa. Osoby o bardziej wyrafinowanych gustach przepraszam, ale za chwilę będzie cytat.
Najpierw jeszcze tylko pytanie: jaki był skutek?
Ano taki, że kuzynka owa latała po domu ze słuchawkami na uszach i kartką w ręce i darła się mniej więcej tak (a pamiętajmy, że muzykę słyszała tylko ona!)
Jesteś gdzieś, nie wiem gdzie
Mimo to szukam cię
Z tobą chcę iść przez świat za pan
brat
Zapomniałaś mnie już,
Listy me pokrył kurz
Ale ja kocham cię, chcesz czy nie
Już teraz wiem
Nie zapomnę nigdy cię, ooooo
Cheri cheri lady, napisz proszę do
mnie
Nie odrzucaj wspomnień, nie zasmucaj
mnie
Cheri cheri lady, przecież wiesz, że
czekam
Napisz więc z daleka
Napisz: kocham cię!
(I teraz „Bohlen” w chórkach)
Cheri cheri lady
Marzę wciąż o tobie
Kto mi wreszcie powie
Jak daleko dom
Cheri cheri lady
Zostań proszę ze mną
Razem już na pewno
Odnajdziemy go!
Była jeszcze druga zwrotka, ale żeby nie być oskarżonym o znęcanie się, tej Wam
oszczędzę. Tekst był oczywiście dosyć luźną wariacją (niektórzy uważają, że to bardzo
trafne określenie) na temat, ale co muszę tu zaznaczyć i co polecam co
odważniejszym sprawdzić, IDEALNIE dopasowaną do oryginalnej linii melodycznej.
I dopóki w walkmanie nie skończyły się baterie wujek z ciotką mieli małego Thomasa
Andersa na pokojach przez ładnych parę godzin. W formie swojej dziś już bardzo
dorosłej córeczki rzecz jasna.
Maanam – Kocham cię, kochanie moje
Kiedyś dawno, dawno temu zostałem poproszony o telefoniczne obudzenie kogoś
bardzo ładnego bardzo daleko stąd. Ktoś ten, a dokładniej żeby nie było, że coś
tego, KTOSIA, wiedział oczywiście doskonale, jakie emocje we mnie budzi i
korzystał z tego to zalotnie ziewając do słuchawki rano, to znowuż dzwoniąc ponownie
po kilku godzinach z jakże kobiecą propozycją; No to powiedz mi coś miłego…
Rzecz w tym, że byłem akurat w pracy, tuż obok miałem wścibskiego kolegę i w ogóle… nie byłem przygotowany na
takie słodkości w środku dnia.
-No nie wiem…
-Nie wiesz co powiedzieć? To zaśpiewaj mi: Kocham cię kochanie moje. No?
-Od rana to nucę! – parsknąłem śmiechem widząc jednocześnie w lustrze niezwykle silne
zainteresowanie całą sytuacją za swoimi plecami.
I jakoś tak ta piosenka została mi w uszach razem z jej głosem.
A wiele lat później traf chciał spotkaliśmy się w mało ciekawym,
na dodatek smutnym, ciasnym i pełnym obcych ludzi miejscu. Siedzieliśmy przy malutkim stoliczku rozmawiając bardzo poważnie o różnych różnościach aż nagle w tle z telewizora nastawionego na Szansę na sukces dobiegły znajome nuty…
To takie dziwne uczucie, kiedy każdy nerw w człowieku rwie się w inną
stronę.
Ale znów jak dekadę wcześniej nie mogłem nic powiedzieć.
Tylko Kora śpiewała.
Kocham cię kochanie moje
To rozstania i powroty
I nagle dzwony dzwonią
I ciało mi płonie
Kocham cię
Tak się zastanawiam, czy ja mam jakiś mój songbook? Hmm?
OdpowiedzUsuńGodzin i lat też nie liczę. Chyba zatrzymałam się gdzieś na etapie wszystkiego ciekawego dzieciaka. Nie narzekam jednak, wprost przeciwnie. :)
Urszuli nie kojarzę, ale zacytowane przez Ciebie słowa piosenki podobają mi się. Rysowany adres, piękne! :)
Słowa piosenki Majki musiałabym zmienić na: „Najpiękniejszy w klasie, bez dwóch zdań” :) I wiesz, rzeczywiście był taki, na którego widok rumieniłam się. Hmm!? Nie, to nie była moja pierwsza miłość, ale podobał mi się.
Piękne imię ma Twoja mama. Uwielbiam węgierki – śliwki oczywiście. Ha ha ha! Właśnie dzisiaj kupiłam sobie pierwsze w tym roku, mniaam! Też oglądałam czeską telewizję i … , czego bym tu nie powiedziała, to po przeczytaniu Twojego „Mój songbook” zabrakło mi właściwie słów. :) Piękny wpis. Gratuluję! :D
Nie! Nie mam mojego songbook, ale mam kilka ulubionych piosenek, które chętnie nucę sobie pod nosem. Najczęściej, nie wiedzieć czemu, nucę fragment „Windą do nieba” zespołu Dwa plus jeden:
„Mój piękny panie z tego wszystkiego nie mogłam zasnąć
Więc nie mógł mi się pan przyśnić dziś
I tak odchodzę bez pożegnania jakby znienacka
Ktoś między nami zatrzasnął drzwi.”
Zmieniając trochę słowa: mój piękny panie, nie mogłam wczoraj zasnąć, nie mogłeś mi się przyśnić. :)
Autorka tego najgłupszego
pod słońcem komentarza
Karolina
Tylko wiesz, jak to napisałem na wstępie nie są to moje ulubione piosenki. Kilka tak, ale z pewnością nie wszystkie. To są tylko muzyczne tła mojego życia w różnych latach. Zresztą zerknij raz jeszcze, bo przed chwilą dołożyłem jeszcze jeden obrazek na samym początku. Kto wie, czy nie od niego w ogóle wziął się pomysł na ten wpis!
UsuńMyślałem nad dołożeniem filmików z YT, ale post byłby zbyt rozrośnięty. Każdy kto czegoś nie zna, może sam wyklikać gdzie trzeba i posłuchać. Ty na przykład "Malinowego króla", a ktoś inny cos innego.
Co ja czasem nucę? Chyba jednak Tora! Tora! Tora! - nauczyłem się to bardzo ładnie gwizdać przez tyle lat :))
Dzięki za wszystkie miłe słowa i wytrwałe komentowanie (inni chyba się wstydzą, czy jak?)
Kolorowych snów ;))
Za życzenie kolorowych snów dziękuję. Po takich życzeniach na pewno zasnę jak niemowlak. :)
UsuńPiosenka o kaczuszkach jest bardzo ładna, a z Ciebie wrażliwy był chłopak, jak widzę, od zawsze. Dobre serce masz, skoro było Ci aż tak bardzo małych kaczuszek żal. Czerwone maki i róże miały długie nóżki, czego zazdrościły im kaczuszki. One małe, a maki duże, na dodatek tak czerwone i piękne jak róże.
Było Ci kaczuszek żal, bo były takie jak Ty wtedy, nieduże i nie mogły nic z tym fantem zrobić, mogły tylko z dołu patrzeć w górę i podziwiać te piękne kwiaty, mogły tylko o nich marzyć. Że też takie rzeczy już jako maluch, może nie tyle rozumiałeś, co sercem czułeś? Buziak na dobranoc, żebyś nie płakał. :D
Acha! I jeszcze jeden dla Alojzego, żeby mu nie było żal. Dobrych i miłych snów chłopaki.
Karolina
wow! zastanawiam się, ile czasu zajęło Ci to podsumowanie...
OdpowiedzUsuńczapki z głów! :)
Dzieścia, dzieści, dziesiąt lat życia plus dwie godziny na napisanie :)
UsuńMiło znów Cię widzieć... "Zosiu" ;))
Nawet nie wiesz jak mi sie milo czytalo ten songbook, i jak zwykle mnie (nie) zaskoczyles, ale mimo tej ROZNICY WIEKU ;) znam wszystkie utwory, i wszystkie lubie.
OdpowiedzUsuńI pamietam te historie o szpitalu, o pielegniarce. I to jak mnie kiedys delikatnie przestrzegales.
Swietny wpis!
Ja Ci dam "różnicę wieku", ja Ci dam! :))
UsuńDziękuję za miłe, nie jestem pewien czy zasłużone słowa. Co do historii z pielęgniarką, to w jakimś sensie miała dalszy ciąg i na tym blogu. Zerknij do wpisów z pierwszej połowy ub. roku i poszukaj tych z Silent Hill w nazwie.
I wreszcie muszę powiedzieć (powtórzyć) i to, że szkoda mi tego wszystkiego co skasowałaś na pierwszym blogu. Czasem dobrze jest móc zerknąć w przeszłość nawet jeśli doskonale się ją zna, czy nawet nie akceptuje w niej czegoś. A miałaś tam wiele świetnych wpisów.
Pozdrowienia
Oj, powspominało mi sie dzięki temu Twojemu postowi. Mam podobnie, usłyszę utwór i tamten dzień, tamte wakacje, tamte zdarzenie stają przed oczami. I też tylko niektóre bardzo lubie do dziś. A Petera Gabriela najbardziej lubię w bardziej współczesnej "The Book of Love"
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Jak piszesz czasem przypomina się jakiś dzień, czasem jakiś okres w życiu itp. Kilka osób czytających tego bloga, ale jak ognia unikających komentowania pytało mnie czy naprawdę są to moje ulubione piosenki. Nie! Nie są. Kilka tak, ale na pewno nie wszystkie. To po prostu te najlepiej utrwalone w pamięci.
UsuńPrzykładowo bardzo przeze mnie lubiane Heaven can wait czy Hi hi hi - Sandry albo Black and White - Kombi akurat z niczym szczególnym mi się nie kojarzą, więc ich tu nie ma.
Peter Gabriel z pewnością jest wielkim artystą. Słuchałem dwóch jego starszych płyt i wśród tego co lubię odnalazłem także zupełnie "nie moje", ale jednak powodujące gęsią skórkę nagrania. Tyle, że w latach 80 nie bał się robić czegoś przy czym "nóżka chodzi", a później nagrywał już same wolne numery. A ja wolę coś z rytmem.
PS.
Właśnie sprawdzając kto i kiedy tu zaglądał wyskoczyło mi z jakiego jesteś miasta :))
Muszę Ci powiedzieć że mam do niego spory sentyment.
Pozdrowienia
Komentarz L.B. Abigail przeniesiony pod wpis o wycieczce, której dotyczył.
OdpowiedzUsuńNapisz swoją biografię, chętnie przeczytam. Pomiń to, co chcesz pominać, resztę rozwiną scenarzyści. Dostaniesz tyle, jak w lotku i możesz chodzić na wycieczki ile tylko chcesz :) Cicha wielbicielka :P Nie mogę już czytać Twoich postów, po prostu mnie w środku roznosi :) To jest mój ostatni komentarz :( Od poniedziałku zaczynam cichą, kontemplacyjną lekturę :P Ty wiesz, co myślę, ja wiem, co mi odpiszesz, nic więcej dodać ani ująć :D
OdpowiedzUsuńNo to Cię zaskoczę. Taką quasi biografię pisywałem w odcinkach plus minus dekadę temu i mam gdzieś w szafce czekającą od lat na zeskanowanie i OCR. Nie jest ona oczywiście poprowadzona dosłownie rok za rokiem, ale raczej składa się z kilkunastu ważnych epizodów, w większości bardzo filmowych, choć nie zawsze miłych. I też nie za wiele tego, może tak objętościowo ze cztery wycieczki (w sensie ilości literek), ale życia, radości, łez, sukcesów i porażek w tym co niemiara. A skoro poważnie zacząłem to i poważnie skończę. Od pieniędzy i nagród ważniejsze są dla mnie prawdziwe słowa prawdziwych ludzi. Takie jak Twoje. Za które niezmiennie (i niezmiernie) szczerze dziękuję.
UsuńJa też jestem staroświecka - lubię papier :) Więc dobrana z nas para blogerów :P
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się Twoja konkluzja ;P
Usuń