Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 10 września 2014

Czasem można być dzieckiem

Oglądam dziś świat przez ciemne szkło buteleczki z syropem. Na blacie nocnej szafki leżą tabletki, dwie paczki chusteczek, termometr i krople do nosa. Na stoliku paruje setna szklanka herbaty.
Jestem chory. Jak na ironię akurat wtedy, kiedy w grafiku wyznaczono mi wolne dni. Chyba mam do nich pecha.*
A więc leżę, próbuję coś czytać, zrzucam wracającego jak bumerang na moją poduszkę kocura (skoro pan śpi, to ja również mogę!) i wspominam jak też chorowało mi się lat temu wiele.
 
Od razu uśmiecham się sam do siebie, bo przecież z jednej strony rozpierała mnie wtedy radość, że oto taadaam - nie będzie szkoły, ale z drugiej jednocześnie paraliżował strach przed zastrzykami a jeszcze wcześniej przez patyczkiem do zaglądania w gardło. Brrr!
No ale coś za coś, myślałem sobie. I w związku z tym wspomnieniem kolejnym jest szarobury budynek przychodni na Bogucickiej ze specyficznym aromatem lekarstw i lizolu wewnątrz oraz dodające mi sił przekonanie, że za wizytę u lekarza należy mi się od rodziców co najmniej coś słodkiego jeśli nie wręcz zabawka.
 
fot. GoogleMaps
 
Często jednak całym zyskiem (poza radością nieopisaną z syropu Thymi lub paczki VisolVitu) była zwykła zużyta strzykawka, którą potem wykorzystywałem do wieczornego ostrzału wodą ludzi spacerujących pod naszym blokiem. Była to rozrywka nader popularna w czasach PRL-u i stąd jeszcze jedno z nią skojarzenie. Od razu przepraszam tu wszystkich zgorszonych, ale miałem wtedy baaardzo niewiele lat, więc czegóż oczekiwać - przeszedłem otóż kiedyś jak najbardziej jeszcze zdrowym będąc na broń masowego rażenia i wychylając się z okna użyłem  pompki do materaca (takiego "żółwia") włożonej do pełnego wody wiadra...
 
fot. Allegro
 
A wieczorem wracał sobie z siostrą i kolegami do domu Grzegorz, mój nieco zbyt przemądrzały klasowy kolega...
-Aaaaa... Leją!!! Uciekamy!!!
 
I jak tu się nie przeziębić jak człowiek stoi pół godziny przy otwartym oknie z nogą w wiadrze czekając na kolejną "ofiarę"? No właśnie.
 
Leżałem więc sobie potem zupełnie jak teraz, też zupełnie jak teraz bawiąc się guzikami w poszewce kołdry i legalnie chorowałem. Mama podawała mi jakieś mikstury, dzisiejszego kota Rozbója zastępował chwilowo przywrócony do łask biały miś, a wafelki pod kołdrą (aha, bo nie wspomniałem, że mam wafelki, tra la la la...) ciepłe lody których jakoś nie dało się "zorganizować" gdy byłem zdrowy, ale pojawiały się na osłodę cierpień, gdy chorowałem. Ich oczywiście pod kołdrę nie wkładałem.
Skoro zaś o cierpieniach mowa, to była jeszcze straszna pani pielęgniarka z brodawką w stylu Mao Tse Tunga i ucieczka przed nią przez całe mieszkanie a potem bywało że i pod łóżko. Albowiem niestety nie wiedzieć czemu wszelkie "gardłowe sprawy" leczono wtedy zastrzykami, a zastrzyków, jak każdy prawdziwy mężczyzna nie znoszę do dziś. Amen.
 
Pielęgniarka zaś wspomniana mieszkała sobie w bloku tuż obok i na co dzień (czyli najczęściej - w lato) nie budziła we mnie żadnych negatywnych emocji, za to jednak jej "dobry wieczór" w przedpokoju około dziewiętnastej oznaczało alarm bojowy. Zastrzyki!!!
Pewnego dnia rodzice siłą prawie ściągali mnie drącego się wniebogłosy z jakiegoś regału...
Z tego wszystkiego wyrobiłem sobie taki odruch Pawłowa, że gdy pierwszy raz byłem u fryzjera (w dzieciństwie strzygła mnie mama) to na widok jego białego fartucha momentalnie uciekłem na ulicę. A rzecz działa się, trzeba to dodać, na Mariackiej w Katowicach, czyli miejscu wtedy wcale ruchliwym.
 
Kilka dni przerwy w życiorysie oznaczało też siłą rzeczy pewien swoisty ich układ. Najpierw około szóstej tata szedł do pracy, po nim przed siódmą mama do sklepu, a ja jedno i drugie kojarzyłem tylko plus minus albo i wcale śpiąc sobie w najlepsze. Wreszcie następowała już prawdziwa pobudka około dziewiątej, po niej śniadanie, dalej tabletki i syropek, a potem powrót do łóżka i słuchanie radia albo płyt. I nie było to Lady Pank, oj nie.  Sierotka Marysia i siedmiu krasnoludków, Księżniczka na ziarnku grochu albo jeszcze piosenka w wykonaniu Zygmunta Kęstowicza (tego od psa Pankracego) z intrygującym mnie do dziś tekstem: "cztery słonie, zielone słonie, każdy kokardkę ma na ogonie..."
Działo się.

Potem obiadek, telewizja, zabawa, zastrzyk (nieee!!!) i znów nyny.
 
 
Okładki płyt

Chorowanie miało jak z tego wynika i swoje dobre strony. Można było leniuchować do woli, bez obaw o reakcję rodziców być kapryśnym, żądać przytulania co pół godziny, nie jeść zupki (bo kcem kotleta!) i zapędzać ojca w pięć minut po jego powrocie z pracy do zabawy żołnierzykami na podłodze. I wszystko to udawało mi się jedną płaczliwą miną załatwić w sekundę, ha ha ha!
 
Po iluś dniach wreszcie pierwszy spacer. Uczucie słabości, resztki gorączki, ale jednak już o chwilkę tylko przed całkowitym wyzdrowieniem. A potem już powrót do codzienności.
 
 ***
 
Na zegarze czternasta trzydzieści. Syropek, tabletka, kropelki.
Zaraz puszczę sobie jakąś fajną muzyczkę przez słuchawki, przewrócę się na drugi bok i znów zasnę obok mruczącego nie wiedzieć czemu Rozbója. Muszę tylko uważać żeby mi się wafelki nie połamały!
 
Czasem można być dzieckiem.
 
  
 
 
========================
 
 
 * - Porównaj z poprzednim wpisem [KLIK!]

11 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Ale to ON uważa że są mi potrzebne :))

      Taka nowa wersja "złej pani pielęgniarki", tyle, że przed nim na regał nie ucieknę, bo ja za stary, a on za zwinny :)

      Usuń
    2. No, ale po co uciekać ;P

      Usuń
    3. Bo nie może pojąć prostej prawdy, że to on śpi u mnie a nie ja u niego :) i się rozpycha, małpiszon!

      Ale dziś się ośmieszył przed całą okolicą, bo niby taki groźny kocur a wspiął się na drzewko może z metr dwadzieścia i zaczął huśtać jak małpka :))

      Usuń
  2. szkoda tylko, że ta zabawa podczas urlopu...
    zdrówka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam niestety czegoś takiego jak urlop czy chorobowe pracując na śmieciówce. To było tylko kilka bezpłatnych dni przerwy między dyżurami. Akurat jak na złość najdłuższa taka porcja w tym miesiącu. Ale z drugiej strony nie złapało mnie nic od chyba trzech lat, to czasem może. Już wolę pochorować sobie we wrześniu niż w styczniu.

      Tymczasem już oczywiście wyzdrowiałem "przekazując" przy okazji wcześniej chorobę współdomownikom, o dziwo, poza kotem :))

      Pozdrowienia!

      Usuń
  3. To chyba jakoś wirtualnie też od Ciebie złapałam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz jak technika poszła do przodu?
      To się nazywa "udostępnianie w chmurze" :))

      Kurcze, mam jakieś wirtualne poczucie winy ;)

      Usuń
  4. Też miło wspominam chorowanie za czasów szkolnych. Za to zawsze wolałam Vibovit od Visolvitu ;-)
    Kotek wspaniały i wydaje mi się Portierze, że nie chcesz zrozumieć jednej prawdy: jak przygarniasz kota, to on staje się właścicielem domu i człowieka (a przynajmniej sam jest o tym przekonany) ;-))) Zdrowia życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Visolwit był jak oranżada, a Vibowit miał jakiś taki nijaki smak. No nie wiem zresztą, jest to wielki podział światopoglądowy podobny do tego z PO i PIS ;)

      Dziś pewnie wzruszyłby mnie smak obu, a musi(-ał) obrzydliwy, acz zawsze skuteczny Guajazyl.

      Co do kota, to wiem, wiem, że jestem de facto tylko wyposażeniem JEGO DOMU. Daje mi to odczuć. Ale że niezaprzeczalnie ładny jest skubaniec, to się mu wszystko wybacza. Tym bardziej, że mimo wymiarów dużego psa, dopiero za jakiś czas będzie miał roczek :)

      Za zdrowie dziękuję, przyszło i na razie jest.



      Usuń
    2. Ten Visolvit i Vibovit obydwa przez "wu" wyszły mi albo z wczesnej godziny albo z jakichś atawistycznych ciągot za PRL-em :))

      Sorry, dodam prawie jak Europejczyk.

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.