poniedziałek, 28 czerwca 2010
Zgoda buduje
Czternaście lat temu spotkałem w pewnej firmie budowlanej człowieka, którego znienawidziłem. Biologicznie, absolutnie i totalnie. Podobnie zresztą jak on mnie. I nie wspominałbym nawet o tym, gdyby nie fakt, że wrogość ta po obu stronach wybuchła w zasadzie bez powodu, a o ile mnie pamięć nie myli w wyniku czyichś „życzliwych” komentarzy na ucho po naszej zupełnie drobnej sprzeczce, jakie zdarzają się w każdym zakładzie. Trwanie w tej wojnie to było jedyne, co nas łączyło. Nie było szans na pracę razem, pracę w pobliżu siebie, ani nawet na spokojne przebywanie w tym samym pomieszczeniu. Dość powiedzieć, że przez cztery lata nie tylko nie podaliśmy sobie ręki, ale nawet nie powiedzieli cześć. A to wszystko w jednym i tym samym miejscu i gronie może 50 osób!
Pół firmy się z nas śmiało, drugie pół pukało w czoło, a my zdecydowanie i bezwarunkowo odrzucaliśmy wszelkie drogi już nawet nie do porozumienia, ale do funkcjonowania obok siebie. Z przyjemnością za to zawieraliśmy mniejsze i większe „koalicje” przeciwko sobie w trakcie rozmów czy pracy z innymi. Głupie żarty, niewybredne komentarze, radość z porażek drugiej strony i Bóg jeden wie, co jeszcze. Jak we wszystkich długich konfliktach zapomnieliśmy w końcu, o co nam szło, bo liczyło się już tylko to, by się nie złamać i trwać niewzruszenie w tym zacietrzewieniu.
Aż pewnego dnia budowa się skończyła. Załogę rozdzielono na dwie grupy i skierowano w różne miejsca. Nie muszę dodawać, że nasza dwójka poddała się temu podziałowi z nieukrywaną radością. Nareszcie! Już nie będę musiał go oglądać!
„Wolność” nie trwała jednak długo. W ramach gonitwy z harmonogramem robót przeniesiono mnie po około miesiącu na budowę, na której pracował mój wróg. Gdy dziś to wspominam śmieję się sam z siebie, ale wtedy naprawdę nie odległość czy nadgodziny najbardziej mnie dręczyły, ale ten zwykły najzwyklejszy fakt, że znów się spotkamy. O ile wiem również mój adwersarz nie był obojętny wobec tego zdarzenia dodając przy okazji, że teraz to dopiero dowiem się jak się pracuje. W domyśle „dostanie w kość”.
I tu akurat miał świętą rację, choć nie do końca.
Dostaliśmy w kość razem.
Absolutnie po równo.
Początkowo powróciliśmy wprawdzie do starej taktyki unikania się jak to tylko możliwe, ale w nowych warunkach nie miało to już sensu, bo i teren był mniejszy i natężenie prac inne. Nie było miejsca na dziecinne podchody. Nie było też na nie czasu.
Pracowaliśmy po dwanaście, czternaście godzin dziennie, do tego po siedem, osiem w soboty, a i niedziele się trafiały jak trzeba było. Niezależnie od sprawności fizycznej, fachowości czy doświadczenia taki tryb życia rozłoży na łopatki każdego. Nie inaczej było z nami.
Złość na kierownika, zmęczenie, upał, brudna szatnia oraz kolejne robocze weekendy i kombinacje jak też ich uniknąć sprawiły, że… zaczęliśmy się do siebie odzywać. Z początku oczywiście oschle, minimalistycznie, z rezerwą, ale jednak. Ba! Z czasem nawet współpracowaliśmy w… kombinowaniu jak też wyciąć z dniówki drugą przerwę śniadaniową około szesnastej, której nasz zwierzchnik nie był entuzjastą. Dłuższa historia.
Po paru tygodniach kolejna rotacja załogi pomiędzy brygadami rozdzieliła nas ponownie i spotkaliśmy się dopiero jesienią. Jak na ironię tam gdzie zaczęła się cała nasza historia cztery lata wcześniej to znaczy obok pierwszej budowy, a ściślej na zapleczu naszej firmy.
Tutaj z kilkoma przerwami pracowaliśmy razem kilka miesięcy przy organizowaniu magazynów, przygotowywaniu transportów i innych drobnych pracach. Czasem sami, czasem jeszcze z dwiema czy trzema innymi osobami, ale zawsze bez kierowników, terminów, nadgodzin czy roboczych niedziel. I nie wiem kiedy wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy lubić swoje towarzystwo, mieć wspólne tematy (polityka!), a nawet żartować czy pomagać sobie w różnych sytuacjach bardzo „okołopracowych”. Prawdopodobnie, do czego żaden z nas się nigdy nie przyznał, obaj stwierdziliśmy, że nasze czteroletnie przekonania o charakterze, wiarygodności czy inteligencji tego drugiego nijak się miały do rzeczywistości.
I cóż dalej? Ano nic. Minęło prawie sześć lat od ostatniej wspólnej dniówki na jakiejś budowie. Nie ma już naszej firmy, nie ma pracy razem, poznikali gdzieś wszyscy dawni koledzy, a jednak człowiek o którym dziś opowiadam jest jedną z dwóch tylko osób z naszego zakładu z którymi rokrocznie punktualnie i niezmiennie wymieniam się życzeniami świątecznymi.
Dziwny jest ten świat.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
W przysłowiu "kto się czubi, ten się (tak naprawdę) lubi" można znaleźć niejedno ziarno prawdy...;))
OdpowiedzUsuńZiarnko do ziarnka i mamy sezamki. :) Mniam!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Tak sobie myśle że chyba ambicjonalnie traktowaliście swoją pozycje w firmie.
OdpowiedzUsuńPatrząc prze pryzmat mojej osoby jakoś nie potrafiłbym kogoś nie lubieć bez powodu.Stark
Trudno mówić o ambicjach pracując na budowie ;)
OdpowiedzUsuńNie, to nie było rodzajem rywalizacji w żadnym tego słowa znaczeniu. Najzwyczajniej różnica charakterów plus jak wspomniałem jakaś sprzeczka na samym początku powolutku, ale skutecznie robiły z igły widły. Nie da się też ukryć, że żaden z nas nie zrobił nic, by sprawdzić czy faktycznie ten drugi jest takim fałszywym, złym, głupim etc. za jakiego go uważa. Słowem dużo drobiazgów, które nakładając się na siebie w efekcie "zmutowały".
Tym niemniej oczywiście fakt absolutnego ignorowania kogoś przez cztery lata czymś typowym raczej nie jest :)
Pozdrawiam
Mam w swoim życiorysie bardzo podobne zdarzenie. Nie odzywałyśmy się z koleżanką z pracy dobre parę lat, mijałyśmy się, jakbyśmy się nie znały. I choć byłam przekonana o swojej słuszności to wzięłam jakąś paczkę kawy i poszłam prosić o wybaczenie jeśli uważa, że zachowałam się wobec niej świniowato. Szłam na miękkich nogach bojąc się, że odtrąci. Nie odtrąciła a ja niedługo po tym nie miała bym szans się pojednać. Ale to już inna historia...
OdpowiedzUsuń