;)
wtorek, 31 stycznia 2012
Opowieści z tysiąca i jednego dyżuru
Pierwsze godziny pierwszego dnia mojej pracy w roli portiera upłynęły mi na modlitwie. Modliłem się w duchu, żeby nikt mnie o nic nie zapytał, bowiem ogrom kompleksu budynków, w którym się znalazłem wydawał mi się nie do ogarnięcia ludzkim, a co dopiero portierskim umysłem (przy dosyć śmiałym założeniu, że takowy istnieje).
Do gąszczu korytarzy i tłumu przewalającego się nimi we wszystkich możliwych kierunkach dochodziły jeszcze wszechobecne dziwne nazwy, które z przyczyn oczywistych musiałem poznać i w miarę szybko pokojarzyć. Pamiętam, że najmocniej zaintrygowała mnie wówczas parazytologia, która okazała się nauką o pasożytach i pasożytnictwie. Nie wiedzieć czemu ;) w zestawieniu z rolą jaką przyszło mi pełnić w uczelni bardzo mnie ta definicja rozbawiła…
Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że już od pierwszego dnia starałem się swoją pracę jeśli nie ubarwiać, to przynajmniej wykonywać nietuzinkowo. Już wspomnianego pierwszego dnia po mniej więcej zrozumieniu gdzie jestem i co się wokół mnie dzieje zająłem się przeglądaniem zawartości biurka i natrafiłem tam na oficjalne upoważnienia do pobierania kluczy wystawione po trzy, cztery albo i więcej lat wstecz. Lekko nieaktualne mówiąc krótko. Nie zastanawiając się wiele wyciągnąłem zeszyt z numerami telefonów i obdzwoniłem wszystkie sekretariaty w swoim budynku ładnie się przedstawiając i prosząc dla obopólnego bezpieczeństwa o aktualizację dokumentacji. Jeszcze tego samego popołudnia dostarczono mi kilka druków, a w ciągu trzech dni miałem już świeżutki komplet, czym zresztą później doprowadziłem swoją przełożoną do wściekłości, jako że „normalną drogą” to ona właśnie występowała z oficjalnym pełnym pieczątek pismem do każdej z jednostek i ona także upoważnienia odbierała.
To, że ktoś sam zajął się tym co niezbędne chcąc tylko móc lepiej wykonywać swoją pracę nie miało znaczenia. Naruszyłem obce terytorium. Czas pokazał zresztą, że nie pierwszy raz, bo, co do dziś mnie bawi, jedyne w swojej portierskiej karierze wizyty na tzw. dywaniku zawdzięczałem np. notorycznemu u mnie odsyłaniu właścicielom znalezionych gdzieś legitymacji, dowodów i innych tego typu drobiazgów albo też informowaniu ich drogą telefoniczną o miejscu, w którym mogą zgubę odebrać. Jak się łatwo domyślić tym samym znów zabierałem komuś „pracę”.
A ja po prostu mając świadomość ogólnej opinii o portierach czy ochroniarzach próbowałem być inny. Inny in plus mam nadzieję.
Któregoś na przykład dnia tuż pod moim portiernianym oknem przejechała ciężarówka strącając obudowę świetlówki pod łącznikiem między budynkami w tak widowiskowy sposób, że omal nie rozbijając nią szyby osobówki jadącej tuż za nią. Oczywiście porzucając świeżo napoczętego tuńczyka w oleju wyskoczyłem na schodki by zobaczyć, komu zawdzięczam konieczność poszerzenia raportu służbowego i ujrzałem już tylko tył auta, którego kierowca być może nawet nie wiedząc co narobił dodał gazu i zniknął za zakrętem.
Nazwa firmy i numer rejestracyjny. Jako humanista marzyciel nie mam absolutnie pamięci do liczb, ale tym razem olej z tuńczyka chyba pomógł. Wpadłem na portiernię i szybko zapisałem dane na karteluszku.
I co teraz? Raport to jedno, wina jest oczywista i nie moja na szczęście, więc w zasadzie nie ma czym się przejmować, ale ja przecież muszę coś zrobić INACZEJ…
Miałem wtedy pierwszy swój telefon z normalnym Internetem, moją ukochaną Nokię N70. No to już! Google, nazwa i branża firmy, trzeci link od góry i numer telefonu z ich strony. Zdaje się Białystok albo coś w okolicy.
Dryń dryń!
-Dzień dobry, dzwonię z (…). Prawdopodobnie państwa pracownik przed chwilą rozbił lampę pod naszym budynkiem. Czy numer (…) należy do wozu z waszej firmy?
(…) -Tak… Czy to coś poważnego? Co mamy zrobić?
(Zwolnić! Ha ha!)
-Proszę pouczyć swojego kierowcę, że pomiędzy budynkami naszego kompleksu stworzył zagrożenie dla pieszych i innych kierowców przekraczając szybkość i nie zatrzymując się po rozbiciu lampy na stropie łącznika.
-Ja… ja zaraz… Zaraz zadzwonię do niego i…
Czy ktoś mi kazał? Nie. Czy ja musiałem tam dzwonić? Nie.
Chciałem tylko (i to akurat mi się udało) mieć okazję wpisania raportu, dzięki któremu znów odrobinę zatruję spokojny żywot mojej przełożonej. „Zlokalizowałem przez Internet, powiadomiłem, uzyskałem potwierdzenie, podaję numer telefonu do centrali”.
Znów po swojemu.
Zawsze po swojemu.
Badania lekarskie. Nie takie zwykłe w przychodni, ale specjalne, dla sądu. Kilkuosobowa rodzina z torbami, butelkami oranżady i kanapkami na korytarzu.
-Może napiją się państwo herbaty? Mam tu czajnik?
-Ale nie mamy herbaty, tylko kubki. Wszystko wypite w pociągu.
-No to zapraszam. Ja stawiam. I do termosu sobie państwo zrobią na drogę.
Rozmawiamy. Okazuje się, że rodzinka przyjechała znad morza. Cała noc w pociągu, pół dnia badań i wieczorem powrót. Horror.
Pytają mnie o najbliższy bar czy restaurację, a mnie zupełnie jak Dobromirowi z bajki coś zaczyna przychodzić do głowy…
Zamykam portiernię i pruję do budynku tuż obok, gdzie mieści się uczelniana stołówka. Czarny mundur SS (Wtedy pracowałem w Solid Security i przysięgam, nie ja im taki „mądry” skrót wymyśliłem.) robi wrażenie. Panie kucharki rozstępują się na bok i prowadzą mnie do kierowniczki. Nie bez problemów udaje mi się na dwadzieścia minut przed obiadem dopisać moich nowych znajomych do listy.
-Bo to pana rodzina, tak?
-Nie. To po prostu ludzie po całej nocy w pociągu i przed kolejną taką samą.
-Za piętnaście minut mają państwo bardzo tani a smaczny obiadek w tym budynku za rogiem.
-Co? Jakim cudem?
-Magia!
Ta „magia” zaowocowała ciastkiem dla mnie i podziękowaniami na pożegnanie. I ktokolwiek śmieje się z mojej nadgorliwości, która wcale nadgorliwością nie jest, niechaj wie, że ONI z pewnością zapamiętali pozytywnie i portiera i miejsce w którym go spotkali.
Historia podobna, choć bardziej bajkowa w jakimś sensie.
Niedzielne popołudnie po wykładach. Pustka, cisza, półmrok. Gdzieś z piętra schodzi dziewczyna i kierując się do mnie prosi o rozmienienie dziesięciu złotych do zakupu napoju w automacie. Wszystko pozamykane, budynki wymarłe, a pić się chce.
Niestety mój portfel świeci pustkami. Mam tylko piątaka. Sekunda namysłu czy to aby nie za głupie i…
-Proszę pani!
-Tak?
-Nie mam jak rozmienić tej dziesiątki, ale mam pięć złotych. Proszę się napić a odda pani przy okazji.
Dziewczyna prawie wchodzi przez okienko.
-Ale przecież… pan serio? Przecież pan mnie nie zna?
Czując się jak w kiczowatej amerykańskiej komedii romantycznej odpowiadam natychmiast -Może pani zyskać pięć złotych albo czyjeś zaufanie. Prosta sprawa.
-Oddam. Obiecuję. Niesamowite. Bardzo dziękuję.
Oddała? Jasne, że oddała. Przy okazji jeszcze zrobiła mi przed zmiennikiem reklamę na miarę świadectwa z paskiem! I tylko wbrew moim przypuszczeniom nie okazała się studentką, a… pracownikiem naukowym z drugiego budynku. Jeszcze fajniej, prawda?
Przez jakiś z górą rok byłem członkiem NSZZ Solidarność, a zostałem nim przez… żonę ministra Sikorskiego. Nie wierzycie? Już opowiadam.
Tamtego dnia czytałem właśnie książkę pod tytułem Gułag autorstwa wspomnianej Anne Applebaum, kiedy podeszła do mojego okienka zdająca właśnie klucze jedyna pracująca jeszcze w niedzielny wieczór pani doktor. Ponieważ czekała na przyjazd męża zaczęliśmy rozmawiać właśnie o mojej lekturze. Nie ma co udawać, było mi głupio że dałem się złapać na tym czytaniu, bo jednak nie za to mi płacono, ale z drugiej strony rozmówczyni absolutnie zignorowała ten kierunek i dyskusja nasza z książki przeszła na historię, z historii na politykę, a z polityki…
Pani okazała się być członkiem Solidarności. To właśnie ona wraz z wice przewodniczącą związku pomogły mi później w rozpoczęciu prywatnej wojny z łamiącą prawo firmą ochroniarską, a przede wszystkim dały do tego motywację i wiarę.
Od „Gułagu” do zwycięstwa można powiedzieć.
Bardzo dobre odniesienie gdy się weźmie pod uwagę traktowanie nas w ochronie…
Trochę jak Forrest Gump zaistniałem także w dziejach mojej (Owszem, mojej. Tak myślę – tak piszę) uczelni w kilku miejscach w których logika absolutnie mnie nie przewidziała.
W pewnym oddaleniu od głównego zespołu obiektów uniwersytetu mieściła się przez wiele lat firma, która ten właśnie uniwersytet wraz ze szpitalami i wszystkim dookoła wybudowała, a której miałem zaszczyt być swego czasu pracownikiem.
Z racji tego, że zarówno budynki jak i teren nie przestał być własnością uczelni przyszedł kiedyś dzień gdy po zakończeniu ostatnich prac (Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka gdyby kogoś interesowało) trzeba było się wynieść. Nie wchodząc w szczegóły powiem tylko, że byłem przedstawicielem tejże firmy przekazującym ostatnie klucze portierowi akademii, a jakieś dwa lata póżniej sam stałem się takim portierem między innymi kilkakrotnie także w tym miejscu. Ale nie to jest ciekawe. Prawdopodobnie jedynym dokumentem przekazania owego obiektu jest pisemko, które sam ułożyłem chcąc mieć „podkładkę” do zdania kluczy, a które za zgodą i wiedzą swojej przełożonej parafował mi właśnie tamtejszy portier.
Mam ten karteluszek istniejący tylko w jedynym egzemplarzu do dziś. Śmieszne to trochę, bo dla mnie przynajmniej jest symbolicznym końcem tego, co dekady temu zapoczątkowano wmurowując kamień węgielny. Końcem wielkiej budowy.
Mam nadzieję, że Wikipedia kiedyś o tym napomknie. ;)
Drugim podobnym przypadkiem był mój list wydrukowany w pewnym miesięczniku polonijnym, a konkretnie dość szatański pomysł, aby kopię owego miesięcznika wraz z odpowiednią adnotacją przesłać do redakcji uczelnianego biuletynu. Tak stałem się jedynym portierem, o którym wspomniano tam pośród prac profesorów i doktorów w rubryce „Przeczytaliśmy”.
Na zakończenie zaś tego porządkowania szufladek mojej pamięci wspomnę jeszcze o kolejnym bajkowym epizodzie w mojej małej portierskiej rzeczywistości. O szaliku.
Zaczynając pracę w uczelni znalazłem któregoś dnia szalik. Zwykły, krótki, męski szalik.
Odchodząc stamtąd cztery lata później znalazłem prawie w tym samym miejscu drugi.
Był identyczny co do jednej nitki.
Może to taka forma zaczarowanej obiegówki?
;)
;)
Dobranoc.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńUwielbiam, uwielbiam Cię czytać, Portierze. Zaglądam tu i znów się nie zawiodłam.
UsuńNo, przynajmniej jedna osoba mnie czyta ;)
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło. Naprawdę. Czasem cały sens bycia innym sprowadza się do wielkiej potrzeby akceptacji swoich wyborów. Więc tym bardziej dziękuję.
Nie jedna, nie jedna. Ja też czytam ale sam wiesz, jak jest z komentowaniem. Mogę tylko od święta. Dziś mogę to komentuję na potęgę.
OdpowiedzUsuńMnie chyba zabrakło Twojej siły charakteru, gdy od przełożonego usłyszałam, że "nadgorliwość gorsza od faszyzmu". Witki opadły i już nie chciały sie podnieść. Choć tez zawsze uważana byłam za jaką... dziwną. Pozdrówka annas.
Przeczytałem: ananas :))
OdpowiedzUsuńTy wiesz, że cenię sobie Twoje komentarze, zresztą cieszę się każdym i jeśli ktoś np. uważa, że piszę bzdury, ale ma odwagę się pod tym podpisać, to też to opublikuję.
Powiem Ci, że z wiekiem polubiłem swoje bycie dziwnym. Zawsze szedłem pod prąd. Gdybym tego nie robił nie byłbym sobą.
Nie wiem czy jest w tym kraju drugi ktoś z moim wykształceniem i pozycją społeczną bawiący się w pisanie bloga. Ale właśnie dlatego, że to dziwne, nadal będę to robił.
;)
Koniecznie! Każdy człowiek powinien robić to w czym jest dobry, a Ty jesteś świetny w opowiadaniu życia. Od pierwszego mojego zderzenia się z Twoim blogiem stałam się Twoją fanką. Podobnie jak AgaWa uwielbiam Cię czytać, chodzić z Tobą po górach i rozmawiać z Tobą. Aż się boję żeby nie wydać Ci się natrętną łażąc tak za Tobą i męczącą tymi swoimi przydługimi komentarzami. Podobnie jak AgaWa twierdzę, że nigdy nie zawodzisz swojego czytelnika.
UsuńWłaśnie przeczytałam „Opowieści z tysiąca i jednego dyżuru” i jestem pod wrażeniem lekkości i spontaniczności z jaką opowiadasz wydawałoby się zwykłe historyjki z życia, a jednak w Twoim wydaniu stają się one jakby niezwykłe. Jak sceny filmowe przebiegają przed oczami, by wypisać się w pamięci czytelnika już na bardzo długo. Dziękuję.
Cały sekret tkwi w czymś co kiedyś wykorzystałem w tytule zeszycika z wierszykami mojego autorstwa na których część gdzieś tu zapewne trafisz. Ów tytuł brzmiał "Okulary w różowym futerale". Czyli nie różowe - optymistyczne, ale tylko w różowym futerale, zwyczajne, acz z nadzieją na bajkę.
UsuńWiesz co, wydaj w końcu 'Pamiętniki Portiera'. Jak nie masz co robić w wolne chwile, napisz książkę pod takim tytułem. Będzie hitem. :) Ponieważ wolę papier, przestaję czytać bloga i czekam na pierwsze wydanie - papierowe :) Dopóki tego nie zrobisz, będę Cię nękać mailowo i blogowo :) Bo to, co piszesz nie może kisić się w wirtualnej przestrzeni :D To mój ostatni komentarz i lektura. Jak już będzie zapowiedź książki, daj znać na bocznej szpalcie z okladką :) Masz talent ale niepraktyczne podejście do zycia. Na zachodzie to byś miał już swojego agenta i pewnie wydawce. Twój przewodnik to pikuś. Chcę książki !!!! Pozdrawiam ciepło :D
OdpowiedzUsuńZostań zatem moją agentką, myślę że oboje na tym skorzystamy ;)
UsuńNa początek proponuję 20 procent od zysku for You ;))