Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 31 sierpnia 2012

Piszczyk i puszczyk

Gliwice niewątpliwie pięknym miastem są, ale jednego nie ma tam z całą pewnością. Gór. A ja siedzę w pociągu do Gliwic. I mało tego, jestem przekonany, że dojadę nim do Ustronia, co znając geografię Śląska jest w tej konfiguracji absolutnie niemożliwe.
Za to przy drugim peronie stoi sobie…

Jasna cholera! Pomyliłem perony!
Trzy minuty do odjazdu! Bieg!

Najpierw jeszcze konduktorka.
-Przepraszam, czy to jest pociąg do Wisły?
-Nie. Do Gliwic.
Teraz drzwi. No już! Piip pip! Pssyyyt! Schody! Tunel! Znów schody! Peron drugi. Szybko! Szybko!
Pssyyyt!

Nie wiem ile metrów nad poziomem morza ma katowicki dworzec, ale pierwszy skok ciśnienia na miarę kozicy górskiej mam już za sobą. A dwie godziny stania na baczność przed. Wszystkie miejsca pozajmowane. I pomyśleć, że byłem tu piętnaście minut przed czasem!

A to przez kobietę. Megafonistkę tak zwaną. To ona namieszała mi w głowie. I nie nawet żeby była ładna czy coś, tego zresztą nie wiem, ale zaczęła, że Koleje Śląskie, że ważna zmiana, że uwaga peron pierwszy, odjazd szósta ble ble ble…

Uff… Nieważne. Jadę. Tylko to się teraz liczy. 

29 sierpnia 2012 
Trasa: Ustroń Polana - Czantoria - Soszów - Wielki Stożek - Mraźnica - Wisła Głębce

Odległość (wg www.szlaki.net.pl): 16,6 km,
mój czas przejścia (Ustroń Polana PKP - Wisła Głębce PKP): 8 godzin.
 
Jak we wszystkich moich wycieczkach pogoda jest dziś zagwarantowana, bo sprawdzana od przeszło tygodnia, trasa ładnie rozrysowana, a plecak pełen zapasu mineralnej („tylko” trzy litry) i czekolady mlecznej. A że jutro mam wolne i będę bezwstydnie leżał cały dzień patrząc w sufit, to dziś mogę iść na całość.
 
Całość ta nazywa się Czantoria (Wielka Czantoria!) i jest najbardziej logicznym z możliwych dalszym ciągiem mojego marszu ze Skoczowa do Ustronia z dziewiętnastego sierpnia. Jeszcze jak zobaczyłem kolejkę linową, to już w ogóle. Ale dziś kolejki nie będzie. Krzesełka, kijki i adidaski są, umówmy się, dla mięczaków. Góry to mają być góry. Krew, pot i łzy.
 
A więc do dzieła. Wysiadam w Ustroniu Polanie około dziewiątej i tuż przy ogrodzeniu odczytuję z drogowskazu czas podejścia. Godzina czterdzieści pięć. Szlak czerwony. Rzeczony drogowskaz zaś znajduje się, gdyby tak ktoś miał ochotę powtórzyć moją wycieczkę, w zaroślach pomiędzy drogą a skwerkiem z (połamanymi) ławkami obok budynku stacyjnego. Cokolwiek by mówić, bardzo odpowiada mi sytuacja, w której właściwa trasa jak to miało miejsce np. w Skoczowie zaczyna się od razu po wyjściu z pociągu. Chwila oddechu i można ruszać.
 
  
Kieruję się w stronę, z której przyjechałem i po przejściu kilkudziesięciu metrów skręcam podziemnym przejściem w lewo pod drogę szybkiego ruchu. Wychodząc staję prawie dokładnie na wprost dolnej stacji wyciągu krzesełkowego, który… kusi, oj kusi, ale słowo się rzekło. Teraz w prawo, znów kilkadziesiąt metrów i w lewo na trasę narciarską. Prościej być nie może. Na szczyt Czantorii, gdyby wyobrazić ją sobie, jako… czuprynę, wiodą dwa „przedziałki”. W jednym sunie kolejka, drugi to trasa zjazdowa ze szlakiem czerwonym na krawędzi lasu. Jakieś porównania? Służę. Z gór poznanych przeze mnie można „jakościowo” podejście na Czantorię porównać na przykład z wchodzeniem na szczyt Klimczoka od przełęczy Kowiorek. Tyle, że tam jest o niebo krócej.

A propos nieba. Po przejściu może stu metrów para zakochanych idąca dotąd dosyć żwawo przede mną nagle zwalnia i zaczyna się bardziej niż widokami zajmować sobą, przez co oddaje mi pole walkowerem. Spoglądam w górę – daleko przede mną rodzinka. Dziadek, ojciec i córka. Za mną pusto (zakochanych nie liczę, bo są zajęci wzajemnym coraz gorętszym obcałowywaniem). 

Szlak wiedzie jak już wspomniałem krawędzią lasu i daje szansę ukrycia się w cieniu drzew, gdy słoneczko przygrzeje. Turystów „na pokaz” poznać zaś można po tym na przykład, że na pełnej szybkości, czerwoni jak buraki pchają się do góry samym środkiem nartostrady (bardzo ciekawy przypadek pana idącego de facto na czworakach w pozycji „na małpoluda” albo też pary, z której to on pędzi, a ona, niczego sobie zresztą istota jęczy gdzieś z tyłu: Ale zaczekaj! Zaczekaj, bo widzisz… )

A ja spokojnie. Mnie się absolutnie nigdzie nie spieszy.

Ostatni odcinek przed polaną, na której stoi górna stacja kolejki jest bardziej stromy, ale na szczęście drzewa i korzenie zastępują z powodzeniem poręcze i schody, więc da się wytrzymać. Nie zmienia to faktu, że i ja jak chyba większość tutaj jestem jak wyciągnięty spod prysznica. Sekret tkwi w tym, że nie ma tu przerw, jakichś krótkich choćby odcinków po równym. Od ulicy do polany cały czas stromo pod górę. Jeżeli kogoś to interesuje, to z ręką na sercu przyznaję, że dojście zajęło mi godzinę i dwadzieścia pięć minut, ale po pierwsze z kilkoma przerwami, a po drugie… to tutaj, to absolutnie nie szczyt. Chociaż najgorsze niewątpliwie już za mną.

Sytuacja podobna jak na Szyndzielni. Od kolejki do szczytu trzeba co nieco przejść „nogoma”, i znów, jak w przypadku historii z Klimczokiem, TAM jest krócej.

Stację wyciągu otacza tłum ludzi pożywiających się, wypoczywających lub najzwyczajniej zajętych pstrykaniem słitaśnych grupowych foteczek i robi mi się trochę dziwnie, bo niepokojąco zaczyna mi to przypominać Równicę. Ciekawe czy i tu sprzedają niebieskie małpki?

Ale do rzeczy. Wchodząc mamy stację po lewej, za nią kilka kiosków z pamiątkami (niektóre nawet sympatyczne i niedrogie), po prawej zaś najpierw sokolarium (coś w rodzaju małego zoo plus sanatorium dla ptaków drapieżnych), a nieco dalej bar z daniami gorącymi. I mam taką nadzieję, że między obiema że tak powiem instytucjami nie ma żadnego iunctim.

A teraz uwaga! Czy są tu klienci marketów? Jeśli tak, to poczują się jak w swoim ulubionym sklepie. Od stacji kolejki do prawdziwego szczytu Czantorii posuwamy się bowiem gęsiego...

-A wiesz, że wtedy jak urodziłam Wikę, wiesz, to tak mi włosy wychodziły i wtedy mama mi normalnie żyletką zjechała całą głowę i jak ręką odjął! (Trudno żeby łysej wypadały włosy, nie?  - dop. Portiera)
-Tatuś to zawsze wchodził czarnymi szlakami! Zawsze. Najtrudniejszymi! I zobacz, jaką mam kondycję! No spójrz na tatusia! (Dziesięć minut wcześniej minęliśmy tabliczkę z napisem „Kolor szlaku NIE oznacza stopnia trudności!”, ale co tam, można przed dzieciakami zagrać twardziela…)
-Kijki dzielą się kochanie ty moje na miękkie, półtwarde i twarde. Najlepsze są te…
-I kupiłam okazyjnie tego Pentaxa i wiesz, nawet nie za bardzo jestem z niego zadowolona, bo tamten miał…

Ratunku!!! Zabierzcie mnie stąd!!!

Po około kwadransie wysłuchiwania historii o łysiejących Pentaxach i goleniu półtwardych kijów wzdłuż czarnego szlaku moje towarzystwo rozchodzi się na szczęście w różnych kierunkach i daje mi odetchnąć. Oto Czantoria. Minęły dwie godziny od wymarszu z Ustronia Polany. Odliczając przerwy po drodze można powiedzieć, że zmieściłem się w czasie.

Na szczycie zaraz po lewej stronie mamy polski bufet, nieco dalej, w zasadzie prawie na środku czeską wieżę widokową (wstęp płatny) i również mini bar, a po prawej kiosk z pamiątkami. W ramach mojej wycieczki szkolnej z lat osiemdziesiątych, o której opowiadałem poprzednim razem dotarłem i tutaj i jakoś najbardziej utkwiły mi w pamięci tabliczki z informacją o granicy państwowej oraz nieco chyba na wyrost serwowane nam wszystkim ostrzeżenia ażeby nie przekraczać linii słupków…
 
 
Dziś tabliczek już nie ma, a słupki graniczne są tylko czymś w rodzaju strzałek na szlaku. Informują, do niczego jednak nie zmuszając. Przyznaję, że dla mnie, człowieka starej daty trochę to dziwne i z pewnym dreszczykiem staję w trawie „po drugiej stronie” fotografując tablicę „Pozor! Statni hranice!”, którą nasi południowi sąsiedzi na wszelki wypadek (?) zostawili…

Tutaj też stykam się po raz pierwszy z bardzo europejskim wymiarem górskiego wędrowania. Tabliczki informacyjne są albo dwujęzyczne albo zdublowane w dwóch językach albo wreszcie (jak się potem okaże najczęściej) tylko po czesku, a wokół słychać nie tylko te dwa języki, ale i niemiecki z rosyjskim. I jak im tu wszystkim teraz mówić to „dzień dobry” na szlaku?

Ciekawostka. Polskie oznaczenia podają czas przejścia, a czeskie w tym samym miejscu ilość kilometrów. Wydaje mi się, że to drugie rozwiązanie jest jednak lepsze, bo przecież chodzimy różnym tempem zależnym od wieku, wagi, temperatury, zmęczenia itp., a odległość zawsze jest jednakowa. No i czeskie tabliczki są plastikowe, z pewnością wytrzymalsze, choć może mniej ekologiczne od polskich – drewnianych.

Co dalej? Jeżeli przyjąć, że na szczyt wchodzi się „na godzinie szóstej”, to na jedenastej jest czeski bar, na dwunastej wieża, a na około wpół do trzeciej trasa do (również czeskiego) schroniska (bez noclegów) lub możliwość zejścia do Ustronia Zdroju, a nawet dojścia do Goleszowa. Na siódmej mamy polski barek, a na dziesiątej zejście w kierunku „Beskydskeho Sedla”, czyli Przełęczy Beskidek, o dziwo niemającej niczego poza nazwą wspólnego z tą, którą mija się schodząc z Równicy lub Orłowej do Ustronia Polany szlakiem zielonym.

Ścieżka wiedzie niezbyt stromo w dół, a graniczne słupki stają się nieodłączną jej częścią praktycznie aż do Wielkiego Stożka, czyli na ładnych parę godzin. Warto przyjrzeć się bliżej wspomnianym słupkom, by zobaczyć, że mają one indywidualną numerację z jednej, a „rok produkcji” (1920) z drugiej oraz oznaczenia krajów (P – Polska, C – Cesko lub dawniej Ceskoslovensko) z dwóch pozostałych - przeciwległych.

Początkowa część trasy jest najpierw średnio stroma, choć kamienista, potem przez kilkanaście minut prawie płaska i porośnięta trawą, aż wreszcie staje się bardzo mocno nachylona i wymagająca dużej uwagi przy schodzeniu (byłem świadkiem dwóch, na szczęście niegroźnych wywrotek innych turystów). Po lewej stronie mam dosyć ciekawe panoramy polskich gór i miasteczek, a po czeskiej, prawej, właściwie cały czas tylko mniej lub bardziej gęsty las. Po jakimś czasie dochodzę do bacówki „Światowid”, a po kolejnych kilkunastu minutach spokojnego leśnego traktu do samej przełęczy. Od wyruszenia ze szczytu Czantorii minęło około pięćdziesięciu pięciu minut (3,5 km). Według strzałek od de iure celu mojej wycieczki, czyli Wielkiego Stożka dzieli mnie jeszcze 7 kilometrów, ale nie uprzedzajmy faktów.

Począwszy od „Światowida” trasa staje się wyrównana i poza kilkoma krótkimi, bardzo łagodnymi wzniesieniami prowadzi praktycznie po płaskim. Minusem jest tutaj brak jakichkolwiek ciekawych widoków, ponieważ aż do polany przed Soszowem idzie się non stop przez las. Dobra to okazja do przemyśleń i relaksu.  Co zaś się tyczy problemu z pozdrawianiem na szlaku, to rozwiązuje się on sam, ponieważ „dzień dobry” lub „cześć” bezbłędnie oznacza Polaka, zaś „dobri” – Czecha. I tak oto przesiąknięty duchem panslawizmu maszeruję sobie podpierając się znalezionym gdzieś, znów jak na miarę, kosturem, wspominając jak to w czasach wczesnej podstawówki posiadanie przeze mnie mapy Cieszyna z przyległościami, a przez kolegę nożyc do stali doprowadziło nas do snutych w piwnicy fantastycznych planów… napadu na warzywniak w Czechach. Na szczęście na planie się skończyło, bo sami zostaliśmy napadnięci w tunelu pod katowickim rondem i skutecznie pozbawieni zarówno animuszu jak skromnych zasobów gotówki…
Summa summarum może to i lepiej, prawda? 

Z „miękkiego” zielonego lasu wchodzę teraz w bardziej „jesienny”, suchy i pełen opadłych liści, aż wreszcie docieram do polany, na której ze zdziwieniem stwierdzam istnienie kolejnego wyciągu krzesełkowego (proszę rozważyć, jako opcje skrócenie sobie mojej dzisiejszej trasy poprzez wjazd lub/i zjazd którymś z trzech wyciągów: Czantoria, Soszów lub Stożek), a także baru i całkiem sympatycznego schroniska.



Po wykonaniu kilku zdjęć i z grubsza rozejrzeniu się po okolicy ruszam w dalszą drogę bez zbędnych przestojów. Obok schroniska średnio stromym, ale za to jednolitym, bez kamieni czy wyrw, i niezbyt długim podejściem docieram na szczyt Soszowa. Według oznaczeń na szlaku mam za sobą 6,5 kilometra od szczytu Czantorii i 4 do Wielkiego Stożka. Jest godzina 12:50.

Z Soszowa roztacza się szeroka panorama gór i dolin, a bardzo łagodne zejście ze szczytu sprzyja kontemplowaniu przyrody i wybieraniu dogodnych obiektów do uwiecznienia na fotografii. Po kilkunastu minutach dochodzę jednak do wniosku, że czas najwyższy na śniadanie i rozsiadam się na małej polance rozkładając kanapki i picie na ściętych pniach drzew. Spędzam tu około dziesięciu minut, by wreszcie westchnąwszy głęboko (parę godzin ciągłego marszu robi swoje) wyruszyć w dalszą drogę i znów poprzez las dotrzeć o 13:30 do Cieślara, wzniesienia z gatunku tych „trzecioligowych”, jak np. Zebrzydka, które nawet nie zawsze zaznacza się na mapach.
 
 
Wspaniałe, tutaj autentycznie już wspaniałe widoki wzmacnia jeszcze coś znanego mi wprawdzie w opowiadań, ale po raz pierwszy widzianego na żywo, czyli stosik kamieni PODPISANYCH przez odwiedzających ten szczyt wędrowców. Bardzo sympatyczny to zwyczaj i z pewnością mądrzejszy od wyrzynania swoich wyznań w korze drzew. A skoro już o drzewach mowa, to staję po chwili zauroczony pozornie smutnym, wyschniętym i chorym, a właściwie to martwym drzewem, które jednak zasnęło w tak urokliwy sposób, że kojarzyć się może z tańczącą pośród górskich wiatrów parą zakochanych. Nie byłbym sobą nie fotografując owego obrazu przemijania zastygłego w tak niecodziennej formie.
 
Po chwili szlak zmienia się w wiejską drogę i malowniczo wiedzie mnie przez pastwiska i pola z rzadka tylko upstrzone gospodarstwami wprost do charakterystycznej góry znanej jako Wielki Stożek. Nim jednak tam dotrę spotykam najpierw grupę kolonistów, którzy z nudów sprawdzają na dotyk wszystkie ogrodzenia pastwisk zakładając się, które z nich „prądują” (sic!), a potem parę składającą się (dzięki Bogu, bo jestem w tych sprawach nad wyraz konserwatywny) z niej i niego zadających mi pytanie „ Czy do schroniska na Soszowie to trzeba iść aż tam, do góry?”. I wreszcie staję przed czymś, co nieodparcie kojarzy mi się z… portiernią, a okazuje po odczytaniu schowanej w pewnym oddaleniu tablicy dawnym przejściem małego ruchu granicznego. Jak gdyby dla wzmocnienia efektu jego archaiczności tuż obok zaprasza do siebie plakatem powieszonym na drzewie jakaś czeska karczma oferująca dobre jadło i hudbę, to jest, pardon, muzykę. Ależ czasy nastały!
 
Łagodne zejście z pól i oto jestem na Małym Stożku – ostatnim (nazwijmy to) szczycie niższym od Soszowa, co oznacza, że A) kończy się schodzenie z górki oraz B) to wielkie i coraz bliższe COŚ przede mną jest, niestety dla moich steranych już nóg, Wielkim Stożkiem, pod, a raczej NA który chcąc nie chcąc muszę podejść. 
 
Teoretycznie nie jest źle, bo to tylko 30 minut i 1,5 kilometra (dowód jak wspaniale uzupełniają się czeskie i polskie oznaczenia), ale sił już jakby brakuje… Na zegarku godzina czternasta.
 
Pierwsza część drogi na szczyt jest bardzo stroma, pełna korzeni i osuwających się spod nóg kamieni. Nią też docieram do „ostatniej szansy ucieczki” to jest czegoś oznaczonego, jako „Pod Wielkim Stożkiem”. Dlaczego piszę o ucieczce? Dlatego, że według moich planów miałem schodzić do Wisły szlakiem zielonym, a właśnie go mijam… I cóż, mam teraz wybór, albo skręcam w lewo i zgodnie z planem idę w dół, ale wtedy z zapisu wycieczki Stożek muszę wykreślić albo wchodzę na szczyt, a później wracam tutaj znowu…
 
Tak źle i tak niedobrze. Gdzieś w głowie pojawia się jednak myśl, że może na górze znajdę jeszcze jakąś inną alternatywę i w związku z tym w stanie lekko przedzawałowym pnę się szeroką teraz drogą ignorując już piękne widoki po lewej, by po kilkunastu minutach dotrzeć do… różowej krowy.
 
Na szczycie wita mnie naturalnej wielkości Mućka z plastiku. Właściwie to bardziej Milka niż Mućka. Nie będę ukrywał, że w moim stanie budzi to pewne obawy poprzez skojarzenia różowych krów i białych myszek, ale nie, jest dobrze. Za krową jest schronisko. Bynajmniej nie różowe, choć i bez tego ładne.
 
No właśnie. Od początku przy każdym z wycieczkowych wpisów zaznaczam zupełnie szczerze, że więcej we mnie uporu niż kondycji. Ma to konsekwencje dwojakiego rodzaju. Po pierwsze cały lub przynajmniej połowę następnego dnia po wyprawie leżę i jęczę, a po drugie i ważniejsze od plus minus trzech czwartych każdej trasy tracę natchnienie i mijam czasem naprawdę piękne miejsca bez wyjmowania aparatu, czego potem już w domu żałuję. Przepadła mi panorama z podejścia na Stożek i darowałem też sobie samo schronisko nie chcąc go obchodzić dookoła (Tylko z dołu można zrobić dobre ujęcie. Z przodu, to znaczy od szlaku jest moim zdaniem zbyt dużo drzew.) Jak jednak wspominałem wcześniej z racji istnienia na dzisiejszej trasie aż trzech wyciągów krzesełkowych można ją sobie odpowiednio do możliwości skrócić i zachować tym samym pełną wrażliwość fotograficzną. 
 
O schronisku warto zaś wiedzieć, że jest pierwszym polskim na tym terenie. Podkreślam słowo polskim, bo np. na reklamie, którą już sfotografowałem określa się je, jako po prostu najstarsze w Beskidzie Śląskim, co jest nieprawdą. Po prostu czasy były takie, że większość schronisk należała do Niemców, a na Stożku w 1922 otwarto pierwsze w stu procentach polskie. Ot, co.
 
 
Wokół drewniane stoły, gęsty las i możliwość nabrania sił, z której jednak nie korzystam nie chcąc (proszę wybaczyć) rozkraczyć się tu na dobre. Jak to mawiał mój szef zanim go zlicytowali „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą!”. Trzeba zatem walczyć dalej.

Wchłaniam litr Kuracjusza Beskidzkiego (Polecam każdemu! Ja, który nienawidzi wód mineralnych „bo przecież to takie kranówy” pijam tą akurat pasjami!) i ruszam odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami ludzi, którzy widzieli, w jakim stanie się tu pięć minut wcześniej wtoczyłem.

-A my do Głabców pojdziemy. Wisła Głabce… Głebce… - dogadują się dwaj Rosjanie z polskimi turystami przy stoliku tuż obok. Muszę przyspieszyć.

No i cóż. Okazało się, że nie muszę wracać do połowy podejścia i odgałęzienia szlaku zielonego, a mam w zamian szlak niebieski przez bliżej nieznaną mi Mraźnicę również prowadzący do Wisły. Po wejściu w las (w stosunku do podejścia szlakiem czerwonym na Stożek idę dalej w linii prostej mając schronisko „na godzinie dziewiątej”) ze zdziwieniem spostrzegam kolejny już, a wspomniany wyżej w tym wpisie wyciąg krzesełkowy. Oczywiście sytuacja sama nasuwa rozwiązanie. Lokować się na krzesełku i…
Idę dalej! Idę! Koniec, kropka!

Po dalszych kilkudziesięciu metrach szlak niebieski skręca w lewo w dół, a kilka pozostałych wiedzie prosto. Tym samym zaczynam się oddalać od granicy schodząc już w kierunku miasta bardzo długą jednak i spokojną ścieżką. I tutaj o niej słów kilka. Pierwszy odcinek prowadzi przez mało sympatyczny, mokry i ciemny las, w którego połowie mamy okazję zabłądzić, ponieważ dochodzimy do skrzyżowania ścieżek, a oznakowanie szlaku jest… wycięte wraz z drzewami. Używając mojej zegarkowej terminologii powiedziałbym, że idziemy na „wpół do pierwszej”. Dosyć to ważne, bo „na trzeciej” mamy szeroką trasę na logikę bardziej kojarzącą się ze szlakiem niż to wąskie coś pełne gliny i zwisających gałęzi, czym musimy przez kilka minut maszerować. Na szczęście komuś przyszło do głowy przy wycince zerwać korę z oznaczeniem niebieskim i… zawiązać ją na pozostawionych drzewach, przez co od biedy przy dobrym wzroku można się jakoś połapać.


Las przerzedza się teraz, a ze zbocza góry wdziera się przez gałęzie słońce i tutaj właśnie, co wydaje mi się początkowo niemożliwe zaczyna się najpiękniejszy odcinek wycieczki. Mogę powiedzieć tak. Jeśli ktoś jest leniwym romantykiem albo romantycznym leniwcem to polecam mu wjazd kolejką na Stożek, a następnie zejście do Wisły szlakiem niebieskim. Wspaniałe widoki, cisza, łagodna trasa…

Dróżka skręca teraz najpierw lekko w prawo, potem przez dłuższy czas do zetknięcia ze szlakiem czerwonym prowadzi prosto, aż wreszcie zmienia bieg w lewo. Mówiąc jaśniej robimy jakby wielkie półkole, co jest dosyć zabawne, gdy się spojrzy w dół (lub później – w górę) i dostrzeże gdzie się będzie lub było. I tutaj raz jeszcze się powtórzę, widoki są bajkowe. Cała tam Czantoria i inne Soszowy to pikuś w porównaniu z tym. Państwo słyszeli? Pikuś!!!
Bardzo długie odcinki po równym lub z lekkim tylko spadem to relaks dla nóg i jednocześnie niezapomniane doznania estetyczne. Na zetknięciu szlaku niebieskiego z czerwonym czekają zaś na wędrowców drewniane stoły i ławy dając możliwość posilenia się i odpoczynku w warunkach prawie niebiańskich, przynajmniej jeśli mowa o stronie wizualnej.

Przy końcu litery C, jaką zatacza szlak ze Stożka ścieżka czerwona odłącza się na Kubalonkę (warto zapamiętać na przyszłość), a niebieska bardzo tym razem stromo prowadzi do pierwszych zabudowań Wisły skąd jeszcze ojej i tak droga daleka… 

O ile początkowo jest łatwo, bo zejście już asfaltem jest mimo wszystko czymś zupełnie innym dla nóg (in plus) niż po kamieniach, o tyle sprawa komplikuje się po kilkuset metrach, gdy już w swojej naiwności umyty mineralną i pożegnany z kosturem, który towarzyszył mi przez większą część trasy… błądzę. No oczywiście, że błądzę.

Jest tak. Albo ja mam zły wzrok albo to są czary, ale raczej to drugie, bo ten sam problem mieli też turyści za mną i to nawet dwie grupy. Otóż dochodzi się do skrzyżowania w kształcie litery Y, której dwa ramiona schodzą z góry, a „noga” prowadzi w dół i nagle oznaczenia się kończą. Nie ma ich!!!

Schodzę serpentyną goniony przez jakiegoś oburzonego moją obecnością kundelka i po kolejnych kilkuset metrach… zawracam. Droga prowadzi w dół, OK., nie mam powodów by wątpić, że do Wisły, ale jednak… gdzie są oznaczenia? A może miałem iść w górę igreka? W jego drugie ramię?

Do pociągu zostało mi czterdzieści minut, gdy PO POWROCIE DO SKRZYŻOWANIA, autorytatywnym stwierdzeniu braku znaków* i ponownym zejściu dłuuuuugą drogą do większej już prowadzącej obok koryta Wisły pytam odpoczywającą na ławce starszą panią o pociąg przy całej świadomości dwuznaczności tegoż zapytania.
-Łooo… panie! Pociąg? Do Głębców trza iść. Daleko. I nie wiem jak tam co jedzie.
-Ale BARDZO daleko?
-No… Może by kto pana podwiózł?

Tak. Mam w domu lustro. Na taki dizajn jaki sobą reprezentuję jedyne co mogę zatrzymać to karawan. Spoko. Idę dalej.

Po zejściu zatem z igreka do głównej drogi skręcić należy w prawo, dokładnie tak jak płynie rzeka. Tą drogą dochodzi się po około dwudziestu minutach, mijając pod drodze skocznię narciarską, do słynnego wiaduktu kolejowego z 1933 roku w stylu bajkowo włosko szwajcarsko jakimś tam. Nota bene naprawdę bardzo ładnego. Przechodząc zaś pod nim (mam piętnaście minut do odjazdu, a nie wiem gdzie stacja!!!) iść trzeba do skrzyżowania i na nim skręcić w prawo, pod górę. Ażeby napisać te słowa autor musiał OCZYWIŚCIE skręcić w lewo, dojść do warzywniaka, który chwilowo zastąpił mu informację PTTK i tam uzyskać wskazówki…

Kilkuminutowy marsz, wreszcie po lewej plac i tabliczka „ulica Dworcowa” (Jak to pytał jeden z kabaretów „Kto dziś pamięta, kto to w ogóle był ten Dworcow?) i oto przede mną dwie wiadomości. Jak zwykle dobra i zła. Dobra jest taka, że u góry STOI POCIĄG. Zła taka, że U GÓRY. Oto na koniec został mi jeszcze jeden szczyt do zdobycia (słodkiegooo, miłegoooo życiaaaa) i dreszczyk emocji w związku z około sześcioma minutami do odjazdu.

Nie szukając już żadnych chodników i ścieżek pcham się przez trawy pod górę machając wszelkimi dostępnymi kończynami i plecakiem niczym ratrak i oczom mym ukazuje się jakże wyczekiwany widok. Dwa perony, dwa pociągi i na jednym z nich napis KATOWICE.

Pssyyyt! Otwieram drzwi, siadam w wygodnym fotelu i ciężko wzdychając sięgam po mineralną rozglądając się jednocześnie ze zdziwieniem po absolutnie pustym składzie…

Z odrętwienia budzi mnie głos spacerującego po peronie maszynisty.
-Jak pan do Katowic, to tamtym, na Częstochowę. Za dwie minuty ma odjazd.

Jak to TAMTYM?! Deja vu?

Pomyliłem perony! Jego mać!

Plecak! Drzwi! Bieg!
Bieg!
Bieg!

Jeszcze ja! Jeszcze ja!
Zaczekajcie na mnie!

Drzwi. Pssyyyt!

Udało się.
Ależ dzień!
 
=================
 
Pełna galeria zdjęć TUTAJ!
 
-------


* - A oto "tajemnica" zejścia szlakiem niebieskim.
 
Na załączonym poniżej fragmencie mapy zaznaczyłem wspomnianą w tekście drogę, po której schodziłem i gdzie też zgubiłem szlak. Trasa którą szedłem wiodła do środka „ygreka”, a następnie w dół do szlaku zielonego (na mapie będzie to „poprzez” napis Łabajów) którym TAKŻE można dojść do stacji, zaś szlak niebieski odgałęział się wcześniej w prawo. Puentą tego niech będzie fakt, że prawie dokładnie w tym punkcie myłem się i pozbywałem kostura, który pomagał mi w marszu – krótko mówiąc „uspokojony” asfaltem pod nogami zwyczajnie przegapiłem znaki…
 
 

 

4 komentarze:

  1. O rany!!! Te pomyłki na peronie są aż niemożliwe... Ale to był taki dzień i dla mnie. 29 ja też się ciągle myliłam... :(... :D. Pięknie opisana wycieczka. Idę spojrzeć do albumu :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Każde słowo na tym blogu jest autentykiem, więc i tutaj, niestety...
      Napis "Katowice" mnie zamroczył :) Tak bardzo już chciałem usiąść...

      Poza tym wiesz... I złość i smutek i zmęczenie, to takie furtki pozwalające lepiej się poznać w tej innej rzeczywistości jaką są góry. I ja to lubię. Przecież gdybym nie pomylił pociągów, to cały dramatyzm diabli by wzięli :)

      Usuń
  2. Uwielbiam ten Twój serial pod tytułem "moje góry". Trochę nostalgii, trochę komizmu i na pewno wiele radości z magii gór :) Miłego dnia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To właśnie kwintesencja tych wpisów. Dziecięca radość połączona ze szczyptą starczej zgryźliwości i młodzieżowej autoironii wzbogacona momentami quasi fachowymi poradami dorosłego. Chylę czoła! :)

      A propos komizmu. Wchodzę na Czantorię, a tam gromadka Niemców przy piwie. Ich miny na widok mojego półwojskowego stroju, a zwłaszcza koszulki "Bundeswehr" - bezcenne. Chyba mieli nadzieję, że to już! ;DD

      Z Twojej branży to powiem Ci, że niesamowite ilości kotów polują na polach. Aż się wierzyć nie chce. Już z pociągu widziałem kilka, a jednego spotkałem całkiem blisko w Wiśle. Siedzi sobie taki puchacz, patrzy w ziemię i czeka na jakąś mysz czy tam co. Żadne kici kici nie działa, siedzi jak zaklęty. Uśmiałem się.


      Pozdrowienia

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.