Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 20 lutego 2015

Stare nowe drogi


Końcówkę września 2011 roku pamiętam doskonale. Malowałem wtedy płot przed domem, przyglądałem się zachodzącemu słońcu i nagle zabłysła mi w głowie kiełkująca od tygodni myśl. Jadę w góry! Tak! Po dwudziestu latach przerwy, bez wiedzy i map, bez przygotowania i w dodatku ze zwykłymi roboczymi trzewikami w roli traperów. Nieważne, jadę! 

Uśmiecham się dziś pisząc te słowa, bo tamta pierwsza „nowożytna” wędrówka bardziej była wyprawą w głąb siebie i swoich wspomnień niż typową wycieczką, ale myślę, że właśnie taką była mi wtedy potrzebna. Zaczynałem ją jako wirtualny dzieciak, jako ZNÓW dzieciak, i tym, czym dawno temu były dla mnie opowieści mojego ojca, tym teraz były ich wspomnienia powracające z każdym kilometrem szlaku, z szumem wiatru i zapachem lasu. Potem nakładające się obrazy obudziły we mnie pewnego siebie żółtodzioba, który zajrzał w Beskidy tylko raz wieki temu, prawie przez przypadek, ale który wiedział i nie miał wątpliwości, jak każdy kto jest młody. I wreszcie u kresu, kiedy słońce zaczęło się obniżać, a ja zbliżałem się do ostatniego punktu swojej drogi, tamte wspomnienia ustąpiły nagle i odnalazłem siebie, takiego jakim byłem w 2011 roku, znów albo wreszcie wyznaczającego własne ślady na beskidzkich szlakach. I tak to się zaczęło.


A dziś na tę moją z całą pewnością mało oryginalną, ale i tak na zawsze już najbliższą sercu trasę zabieram Agatę, która po odwiedzeniu w moim towarzystwie Stożka, Kiczor, Glinnego, obydwu Magurek oraz Cienkowa także pokochała góry, co poczytuję sobie za osobisty sukces i powód do dumy.
 
 WYCIECZKA DWUDZIESTA DRUGA
SZYNDZIELNIA - KLIMCZOK - BŁOTNY - JAWORZE
 
Opowieść zaczyna się więc po raz kolejny. Rankiem czwartego września 2014 roku wysiadamy z pociągu w Bielsku Białej, przechodzimy estakadą na drugą stronę ulicy Warszawskiej i stamtąd miejską ósemką z nosami przyklejonymi do szyb ruszamy już prościutko do celu, którym jest dolna stacja kolejki linowej w Olszówce jak na ironię Górnej.

Moje skojarzenia z trasą tego autobusu, to głównie… Bolek i Lolek, ale proszę nie pytać dlaczego, bo nie mam pojęcia. Być może łąki, góry wyrastające ponad nimi, coraz rzadsze zabudowania i bijące zewsząd słońce tak jakoś działały na mnie w czasach, w których bywałem tu jako dziecko i oczywiście wielbiciel wspomnianego także przecież bielskiego serialu. Być może. Nie wiem.
Zagadek zresztą jest więcej. Jak to możliwe na przykład, że z pełnego turystów dworca pustym z reguły autobusem dojeżdża się do kolejki, przed której budynkiem zawsze jest tłumek? Skąd się ci ludzie tam biorą? Na spadochronach lądują czy jak?
 
O wilku mowa, jesteśmy na miejscu, nasz autobus właśnie się zatrzymał. Poza nami wysiadł z niego tylko jeden jedyny pasażer. Rozglądamy się chciwym wzrokiem wokół, ale wszystko co widać, to gęsta, ciemna zieleń lasu na zboczach i błękit nieba wysoko ponad głowami. Jest jeszcze kot przyglądający się nam z poczuciem wyższości (ale na tylu metrach nad poziomem morza chyba ma prawo) i śpiew ptaków. Cudowny, słoneczny poranek. A może po prostu dalszy ciąg snu?
Ruszamy powolutku chodnikiem prowadzącym do stacji. Nieliczni sprzedawcy pamiątek leniwie rozkładają swoje kramiki, a ptasie trele zagłusza miejscami tylko szum strumienia towarzyszącego nam po lewej stronie. Oto i budynek kolejki od zawsze jakoś kojarzący mi się z dużo wyższymi i poważniejszymi górami. Zakopiański taki. Ładny, bardzo ładny. I też na szczęście od lat taki sam.

 
Najpierw zaglądamy nieśmiało do środka, ale gdy okazuje się, że do pierwszego odjazdu zostało jeszcze kilkanaście minut przysiadamy na ławeczce sycąc się ciepłem wstającego dopiero nad doliną dnia. Cóż, niewiele brakowało, żeby ta wycieczka nie doszła do skutku. Pogoda przez prawie tydzień była paskudna, mokra, wietrzna i jesienna. Mżawka oglądana w internetowych kamerkach na zmianę z wyginanymi wiatrem drzewami tak mocno zapadła mi w pamięć, że gdy ten sam niby, ale o ileż milszy oku, bo pełen słońca obraz ujrzałem dziś na monitorze wiszącym tuż przed kasowym okienkiem dwa razy sprawdziłem z niedowierzaniem datę i czas… 
 
Schodzą się kolejni turyści. Polscy i zagraniczni. Ci super profesjonalni i ci bardziej naiwno tenisówkowi. Pora ruszać. Wracamy na stację i kamiennymi schodkami wspinamy się na „peron” mieszczący się na jej piętrze. Kontrola biletów, pierwszy wagonik i już! Jedziemy. Żółta przeszklona prawie że kula unosi nas ku słońcu. A wraz z nami starszego pana, który jak się okazuje jedzie do pracy i całą trasę po paru dziesiątkach lat nią kursowania zapamiętaną ma do perfekcji, co niestety czuje się w obowiązku co chwil kilka udowadniać. Z jednej strony to dobrze, bo mogę sobie jak lubię podczas jazdy CZYMKOLWIEK pomilczeć, a z drugiej nadchodzi nieuchronnie moment konfrontacji, którą ku swojemu zdziwieniu chyba wygrywam…
-A wie pan ile tu jest śniegu zimą? Był pan tu zimą?
-No nie. Tutaj nie. Ale szedłem na Baranią prawie na czworakach a kiedyś też z Magurki Wiślańskiej przez Zielony Kopiec do Salmopolu w śniegu ponad kolana.
-Oooo…
 
A co? Nie tak było? Ha ha ha!
 
Las rozstępuje się i naszym oczom ukazuje się panorama Bielska. Jest przepięknie. A ledwo jest, już pora zbierać się do wysiadania. I nie wiem jak Wy, Szanowni Czytający, ale ja zawsze obrywam tu wagonikiem w kostkę u prawej nogi. Jakaś wada konstrukcyjna chyba. Pytanie tylko: moja czy wagonika?
-Auuuaaa! Kurde!
Dzień jak co dzień.

Znajdujemy się na wysokości 954 m n.p.m. jak informuje nas tabliczka zainstalowana tuż przed budynkiem. Można do tego miejsca dojść piechotą z Wapienicy kolorem żółtym (trudne, prawie cały czas prowadzące lasem podejście) lub szlakiem zielonym z Olszówki Górnej przez Dębowiec (tu także trasa stroma, ale nieco bogatsza w widoki). W drugą zaś stronę kolor zielony prowadzi ku schronisku na Szyndzielni i tak właśnie zamierzamy dziś powędrować. Jeszcze więc tylko kilka zdjęć nadjeżdżających za nami kolejnych wagoników, zerknięcie na mapę, zegarek i do torebki z cukierkami i startujemy. Jest punktualnie dziewiąta dziesięć. 
 
 
Szeroką ścieżką kierujemy się w lewo. Najpierw jakby przez wąski „golf” lasu a potem już wznosząco szeroką łąką ku szczytowi. I tutaj w połowie mniej więcej tego podejścia napotykamy dwa ważne orientacyjnie punkty. Po pierwsze dołącza do nas z prawej szlak czerwony z Olszówki Górnej, który nota bene polecam wszystkim pragnącym zdobyć Szyndzielnię "z buta" jako o wiele łatwiejszy od dwóch wspominanych przed chwilą, po drugie zaś stajemy przed dość interesującą możliwością wyboru trasy do szczytu czy może nawet jego samego (sic!).
Ale po kolei. Otóż idąc na wprost dotrzeć można w kilka chwil do widokowej polany z rozległą, choć niestety bardziej miejską niż górską panoramą, zaś skręcając w lewo tak samo szybko dojdziemy do schroniska. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w obu tych miejscach, choć w drugim nieco dalej, napotkamy też dwa niezależne od siebie oznaczenia wierzchołka góry! I jeszcze, żeby było weselej, dodam, że obydwie drogi końcem końców się spotykają...
Krócej pisząc - jest oto pretekst żeby Szyndzielnię odwiedzić co najmniej dwa razy. My jednak dzisiaj za znakami czerwonymi grzecznie udajemy się od razu w stronę lasu.

 Podejście na Szyndzielnię od górnej stacji kolejki linowej.
U góry zdjęcie z 30 września 2011 roku, u dołu z 4 września 2014.
Na kamienistej ścieżce dopada nas nagle wietrzysko zrywające czapki i zatykające uszy. W moment dosłownie mimo ciągle świecącego jasno słońca robi się zimno. Trzymając się więc za głowy, nie tyle może ze zdziwienia, ile z troski o ich nakrycia mijamy szybkim krokiem słynne, acz zamknięte dziś na głucho alpinarium i docieramy do schroniska. Znajdujemy się teraz na wysokości 1001 m n.p.m. 
 
 Zdjęcia czarnobiałe pochodzą z publikacji
"Działalność PTTK w województwie bielsko bialskim"
 
Budynek, przed którym stoimy został wzniesiony w 1897 roku a gruntownie przebudowany po II wojnie światowej.  Jest niewątpliwie przyjemny dla oka, choć według niektórych architektonicznie niedopasowany. Nie podzielam tego osądu, zwłaszcza po napotkaniu na szlakach wielu współczesnych koszmarków schroniskami wprawdzie niebędących, ale i tak dostatecznie mocno a negatywnie wpływających na okolicę w stylu chociażby często przeze mnie wspominanego, bo i też nieprzeciętnie odrzucającego wizualnie „dworu” Skibówki na Równicy.
 
Po zrobieniu kilkunastu zdjęć okolicy ruszamy dalej zmieniając teraz szlak na żółty. Jakoś podświadomie staram się przyspieszać kroku żeby moja towarzyszka nie wpadła czasem na pomysł zawrócenia ze względu na pogodę, ale jak się okazuje moje obawy są bezpodstawne, bo po pierwsze Agata wcale nie ma takiego zamiaru, a po drugie zaraz za słupkiem z oznaczeniem szczytu Szyndzielni (1028 m n.p.m.) wiatr ustaje i robi się najpierw ciepło a po kilku chwilach wręcz gorąco. I tak zmuszeni jeszcze kwadrans wcześniej do szczelnego się opatulenia i pozapinania teraz znowu zwijamy to wszystko czym prędzej żeby tylko się nie ugotować. Przed nami skrzyżowanie ścieżek. W prawo jak już opowiadałem dojść można do szczytowej polany, z której rozciąga się przeogromna panorama okolicy, zaś w lewo prowadzą szlaki na przełęcz Kowiorek, Klimczok i Błotny. I ten odcinek jest chyba najmilszy piechurowi, bo przez dłuższy czas absolutnie płaski. Ścieżka, bardzo szeroka teraz i wygodna otoczona jest lasem i poza nielicznymi "okienkami" po prawej niewiele jest z niej możliwości zrobienia ciekawego zdjęcia, ale klimat, cisza, śpiewające „tropikalnie” ptaki i jakaś ogólna ponadczasowość rekompensują ten brak w dwójnasób. Dochodzimy do kolejnego rozstaju.  Mamy tu możliwość ominięcia szczytu Klimczoka kolorem czarnym i ponownego dołączenia do szlaku żółtego za nim, zdobycia wierzchołka ścieżką żółtą lub ominięcia go z kolei z lewej idąc na przełęcz Kowiorek drogą czerwoną. Dwie ostatnie trasy chwilowo jeszcze prowadzą razem. I pytanie oczywiste – co wybrać? Szlak czarny skraca radykalnie całość przejścia odcinając z niego najbardziej męczący odcinek, ale też przez to właśnie pozbawia nas  możliwości wypoczynku na szczycie z którego zresztą rozciągają się niezapomniane widoki. Moja zatem sugestia - jeśli pogoda jest pewna, a takoż samo nasza kondycja, nie wahajmy się, maszerujmy żółtym.
 
My z Agatą tak właśnie zrobiliśmy. Najpierw w lewo, potem po pożegnaniu szlaku czerwonego już na wprost. Plus minus dziesięć, piętnaście minut i doszliśmy do szczytu. A zanim ktoś się spoci czytając, pozwolę sobie przypomnieć, że cały czas mowa o szczycie górskim.
 
Podejście naprawdę nie jest takie straszne. Wystarczy tylko pamiętać o tym żeby nie maszerować a iść oraz nie uznawać kolejnej przerwy za nie wiadomo jaki wstyd czy porażkę. To nie siłownia Mili Państwo, to wycieczka! Stajemy, uspokajamy oddech, może łyczek wody lub czego tam mamy i znów do przodu. O, do tego tam kamienia chociaż. I każdy da radę, ręczę Wam. Zwłaszcza, bądźmy szczerzy, jeżeli Szyndzielnię „zdobywał” wagonikiem…
 
Oto już Klimczok! Jesteśmy na 1117 m n.p.m. Po prawej charakterystyczna wieża telekomunikacyjna, przed nami kilka stołów, ławy i ogromna łąka, a dookoła tego wszystkiego - lasy. I jeszcze tylko daleko w dole widoczek, który dla bywalca Beskidu Śląskiego jest oryginalny niczym jeleń na rykowisku – schronisko na Magurze, a przed nim, a raczej pomiędzy nim a nami najpierw rozległe Siodło pod Klimczokiem zwane też przełęczą Kowiorek lub Kowiorki a potem już dość stromy odcinek czarnego szlaku łącznikowego właśnie tu do nas - na szczyt. Warto wspomnieć, że zimą jest to także bardzo popularna trasa zjazdowa dla narciarzy.

 
Zmęczeni nieco podejściem przysiadamy na ławeczce pod niezmiennie przypominającą mi szopkę na drewno „Chatką u Tadka”, z którą jednak przeprosiłem się już w kwietniu i przyglądamy się mgle zalegającej wokół Skrzycznego i przesłaniającej normalnie widoczne stąd Tatry. Klimat jest baaardzo wysokogórski a jednocześnie na swój sposób nostalgiczny, mimo że cały czas na szczęście towarzyszy nam słońce. Gdzieś w dali macha w naszym kierunku brodaty wędrowiec maszerujący raźnym krokiem środkiem stoku. Odmachujemy mu także.
 
Po śniadaniu pora na zapoznanie z chatką bardziej "insajd" jak to mawiają anglojęzyczni. Zaczynamy od przyjrzenia się mapom, zdjęciom i innym pamiątkom, którymi wspomniany przybytek jest szczelnie wypełniony, a potem sięgamy po wymęczone bruliony pełniące tu funkcję księgi gości. Najpierw odnajdujemy mój wpis z kwietnia, następnie wczytujemy się we wrażenia, uwagi i pretensje kilkudziesięciu innych osób a wreszcie i na zakończenie Agata dopisuje i naszą tu bytność – kto chce może sprawdzić – po czym pomalutku zbieramy się do wyjścia.
 
I teraz dylemat. Idziemy w dół czarnym na Kowiorek a potem np. żółtym do Mesznej lub zielonym do Szczyrku? A może w prawo przez Karkoszczonkę? Albo w lewo do Bystrej? Plan niby był ustalony - Jaworze, ale też zakładałem, że jednak ominiemy Klimczok wcześniejszym skrótem, a nie chciałbym mojej współtowarzyszki wykończyć jak w lipcu na Cienkowie…
 
Po spojrzeniu jednak na drogowskaz i skonstatowaniu, że do Błotnego nie jest tak znów daleko, uznajemy, że noga za nogą w najgorszym razie, ale idziemy według założeń. Super! A zatem dalej szlakiem żółtym, teraz dość stromo w dół. Zejście to chcący ruszyć naszym śladem odnajdą na szczycie plus minus na godzinie trzeciej trzydzieści, gdy na szóstej podejście (też żółtym) z Szyndzielni, a na ósmej trzydzieści szlak czarny w kierunku siodła.
 
Wkraczamy w las. Robi się ciemno, dość stromo i momentami kamieniście. Stanowczo podejście tędy do przyjemnych nie należy, a przecież mimo to, a może właśnie dlatego w połowie drogi mija nas zdyszany biegacz… Ludzie to mają kondycję!
 
Po kilku minutach z prawej dołącza do naszego szlak czarny, ten sam, którym można skrócić drogę między Szyndzielnią a Błotnym. Trasa łagodnieje, schodzimy do siodełka przed Trzema Kopcami, z którego wspaniałe roztaczają się widoki i po krótkim, bardziej ostrym podejściu (trwającym może minutę, dwie a widocznym na zdjęciu poniżej) stajemy obok ruin niemieckiego schroniska i zarazem szczytu Trzech Kopców (1082 m n.p.m.)

 
 
I tutaj, pozwolą Państwo, szczypta najbardziej podstawowych informacji o tym miejscu. Po pierwsze schronisko. Istniało w latach 30 i 40 ubiegłego stulecia i było własnością Roberta i Marii Urbanke.  W przeciwieństwie do podobnych obiektów na Błotnym, Szyndzielni czy Magurze ani przed ani w czasie wojny nie stosowano w nim jakiegoś podziału w podejściu do Niemców i Polaków a mało tego, w 1944 roku odbyły się tu nawet konspiracyjne narciarskie mistrzostwa świata, które wygrał nasz rodak. Niestety zimą i wiosną 1945 roku normalnie do tej pory funkcjonujący budynek częściowo rozebrali umacniający okopy w lesie niemieccy żołnierze, zaś po wojnie okoliczni szabrownicy dokonali dalszych zniszczeń. Było to zresztą zjawisko bardzo częste w tamtym okresie we wszystkich obiektach turystycznych i nie tylko. Ostatecznie ruinę rozebrano już oficjalnie w 1948 roku pozostawiając tylko betonowe fundamenty.
Kwestia druga to sam szczyt – Trzy Kopce, którego nie należy mylić z innym, nieco bardziej znanym a również znajdującym się w Beskidzie Śląskim, czyli Trzema Kopcami Wiślańskimi, z którym łączy go wyłącznie pochodzenie nazwy (styk granic trzech gmin, które to granice oznaczano właśnie kopcami). Tyle teorii, wracamy do praktyki.
 
Szlak najpierw łagodnie, potem coraz ostrzej obniża się teraz, cały czas pozostając jednak w gęstym lesie. Na widoki chwilowo nie ma co liczyć, pozostaje cieszyć się naturą wokół. Idziemy więc spokojnym krokiem co rusz mijając kolejne, dość liczne na tym odcinku grupki turystów. Po około kwadransie docieramy do Stołowa (1035 m n.p.m.) kolejnego szczytu na naszej drodze, który jednak jak sama nazwa wskazuje szczytem jest tylko… z nazwy (ależ mieszam!), a w rzeczywistości okazuje się płaską zupełnie polaną pomiędzy dwiema połaciami lasu. Z przepięknymi jednakże widokami, o czym fotoamatorów od razu uprzedzam.

 
Lekko wznosząc się raz lasem, raz znów pośród wysokich łąk podążamy w kierunku niedalekiego już Błotnego. Za nami, mimo ciągle słonecznego dnia pędzi mgła. Dziwna, biała i zwinna niczym dym, groźna, kojarząca się ze śnieżycą, trochę może z deszczem, w każdym razie z niczym przyjemnym. I wreszcie niczym w dobrym filmie grozy (a takich już nie ma, ha ha ha) omija nas toto łukiem ponad Wapienicą i… wita na hali przed Błotnym. Niebo znika, znikają góry, a zewsząd naciera wielka szarość. Czyżby „Jeszcze raz Pearl Harbor”? Aż dziw bierze, że mogąc nakręcić tak niecodzienny materiał filmowy żadne z nas tego nie zrobiło, ale cóż, bywa i tak. Mamy za to zdjęcia, ciekawe, bo jakby w górnej połowie czarnobiałe, a dopiero u dołu kolorowe. I tym samym chociaż drobny obraz tego wszystkiego, co nas wtedy dopadło. 

 
 
Omijając szczyt (917 m n.p.m.) schodzimy w lewo do schroniska. Mgła, która otaczała nas coraz szczelniej jeszcze na hali, tutaj jakimś cudem nie dociera. Świeci słońce, niebo ma kolor błękitu, jest ciepło. Niewiarygodne, gdy się pamięta, że to może pięćdziesiąt metrów dalej. Jest dwunasta czterdzieści, sprzed stacji kolejki na Szyndzielni ruszyliśmy o dziewiątej dziesięć, ale z racji przerw nie można tego raczej liczyć jako ciągłości. Nieważne. Jak na punkt z którego zaczyna się zejście czas mamy wyjątkowo dobry. Teraz przed nami ostatni już, aczkolwiek wcale nie krótki odcinek do Jaworza, ale wcześniej jeszcze kolejne drugie czy może czwarte śniadanie i szklanka schroniskowej herbaty z cytryną za szokujące mimo wszystko 5 zł sztuka.
 
Jako przedsmak kolejnych wycieczek zachęcam Agatę do spaceru na drugą stronę budynku skąd widać Ranczo Błatnia, dawny pomnik milicjantów oraz przepiękną stąd Wielką Cisową, a tym samym szlaki do Brennej i Skoczowa. Zresztą wybierającym się w te okolice powiem też, że idąc właśnie którąś z tych tras NA Błotny, także mogą spodziewać się rasowych widoków. Oczywiście o ile nie napotkają mgły takiej jak nasza.
 
Pora ruszać w dalszą drogę. Mamy stąd w generalnym kierunku na Bielsko dwie porównywalne zarówno widokowo jak i stopniem trudności trasy do wyboru. Niebieska przez Palenicę do zapory Mościckiego w Wapienicy (stamtąd autobus miejski linii 16 do dworca PKP) oraz dalszy ciąg szlaku żółtego do Jaworza Górnego skąd z kolei kursują pekaesy. Decydujemy się niczego nie zmieniać i maszerować dalej żółtym, zresztą chwilowo i tak wiodącym tą samą co niebieski drogą. Nasza ścieżka biegnie teraz pod kątem prostym w stosunku do trasy, którą przyszliśmy z Klimczoka a w samym yyy… kącie kąta zostawiamy za sobą schronisko.

Aha! Jeszcze może kwestia nazewnictwa. Najpopularniejsza nazwa szczytu na którym teraz jesteśmy to Błatnia (wg. najstarszych dokumentów z XVI wieku Berg Blatin), Austriacy pisali Blatny, Czesi Blatny lub Blatna,  ale wedle przewodników wszelakich a raczej ich autorów, bo mam tu na myśli książki, nie panów z odznakami na swetrach, nazwą polską jest BŁOTNY, co zresztą samo w sobie brzmi dosyć logicznie. Jaki jest ten szczyt? Błotny! A może to ona? Ale wtedy byłaby Błotna, ha ha ha! 

 
Nazw pisanych i wymawianych różnie jest zresztą w okolicy sporo. Na przykład Polana Przysłop pod Baranią Górą to dla niektórych Przysłup, a Wapienica, ta właśnie od niebieskiego szlaku przed chwilą wspominanego to Wapiennica przez dwa „n”. Kojarzy mi się jeszcze Cienków, raz pisany jako Cienków Groń, innym znów razem jako Cieńków czy wreszcie Matyska, bardziej świecko (?) tytułowana, zwłaszcza na starszych mapach jako Sot. Zapewne jest tego jeszcze dużo, dużo więcej.

 
A my tymczasem mijając hektary jeżyn i zażerających się nimi turystów schodzimy mając wspaniałe widoki po prawej w stronę Siodła pod Przykrą (801 m n.p.m.) gdzie ścieżka niebieska wznosi się lekko wiodąc na wprost, zaś żółta obniża skręcając w lewo. Po mgle nie zostało już ani śladu. Widoczność jest teraz doskonała, świeci typowo letnie popołudniowe słońce a trasa, mimo sporej ilości błota na króciutkim jej początkowym odcinku nie jest uciążliwa ani nadmiernie stroma.  Przeskakujemy kolejne strumyczki i przyglądamy się jak poniżej drogi zamieniają się w zupełnie dorosłe rwące strumienie. Sporo napotykamy tu także niebezpiecznych, przynamniej jak na warunki Beskidu Śląskiego „przepaści”, bardzo ostrych i bardzo też głębokich. I naprawdę małe to wedle niektórych góry, niechaj będzie, ale spaść tam i nie połamać się wydaje się niemożliwym. Dlatego uważać trzeba. Tym bardziej, że czasem niestety na szlaku można napotkać… samochód. Nam przydarzyły się dwa i to niekoniecznie jadące ślimaczym tempem. 
 
O tym, że motoryzacja wszelka, w tym zwłaszcza inteligentni inaczej albo wcale użytkownicy motocykli i quadów (nie dlatego, że użytkownicy w ogóle, ale dlatego, że w górach!) nie powinna mieć na szlaki wstępu nawet nie będę tu wspominał szerzej, bo powtarzam to od zawsze.
 
Ciekawe widoczki aż do Jaworza będą teraz tylko po prawej stronie. Szlak wije się lasem i co jakiś czas oferuje nam „okienko”, w które warto spojrzeć. Popełniamy tu zresztą oboje dość żenującą pomyłkę uznając bez zastanowienia, że przyjemnie włochate góry „naprzeciwko”, to połączenie Szyndzielni i Klimczoka, podczas gdy w rzeczywistości jest to akurat pasmo od nich nas właśnie oddzielające, czyli bardziej przebieg trasy niebieskiej – Przykra, Kopany i Palenica. Ale powiedzmy, że to ze zmęczenia.

 
Około czternastej czterdzieści docieramy do celu. Ostatni etap pokręconego dość w tym miejscu szlaku może być dla niektórych trudny ze względu na to, że miesza się on lub biegnie równolegle, ale nie stale (!) zarówno ze szlakiem narciarskim (to jeszcze pół biedy) jak i zwykłymi leśnymi drogami używanymi do zwózki drzewa. A że stromości są może nie ekstremalne, ale za to permanentne (cóż za piękne zdanie!), to i nogi a dokładnie stawy kolanowe odmawiają nam wreszcie obojgu posłuszeństwa. Agata śmiała się, gdy opowiadałem jej kilka godzin wcześniej jak to schodząc z Błotnego mam zwyczaj „hamować” tu trzymając się rękami drzew, ale teraz właśnie robi to samo piszcząc aż z bólu mimo widocznego może o sto metrów od nas asfaltu i zarazem końca trasy. Ale taka to właśnie uroda tej dróżki, ha ha ha.
 
I oto już jesteśmy. Rozgrzany słońcem placyk, a przy nim drewniana wiata. Jaworze Górne. Koniec!
Strudzeni, zwłaszcza ostatnimi minutami, padamy na ławki, by dopiero po jakimś czasie powoli jak przez sen zacząć się domywać, dożywiać i doprowadzać do względnej używalności. I szczerze mówię, że trochę to trwa. Zaglądamy potem jeszcze nad Szeroki Potok (uprzedzam, że nazwa jest odwrotnością stanu faktycznego) i wreszcie kuśtykając pomalutku kierujemy się w stronę przystanku tuż obok dawnego domu wczasowego FWP a obecnie Hotelu Spa Jawor. Tu jeszcze spotyka nas zabawna historia w osobie nie całkiem prosto się poruszającego tubylca, który na widok moich bojówek, czapki moro i plecaka z demobilu duka:
-A pan jest wojskowy, prawda? Ze spadochroniarzy, tak?
-Tak – odpowiadam rozbawiony i nie mogąc się powstrzymać dodaję – Ale wie pan, od Putina!
-Ahaaa…
 
Tak jak się spodziewałem na przystanku okazuje się, że czas do odjazdu autobusu jest dłuższy niż czas przejścia do Jaworza Dolnego, gdzie oficjalnie kończy się szlak żółty, a więc mając do wyboru smażenie się w plastikowej wiacie albo spacer przez urocze pola i łąki wybieramy mimo zmęczenia to drugie i pstrykając dziesiątki kolejnych fotek spokojnym krokiem udajemy się w dalszą drogę.
 
W końcu szczęśliwi czasu nie liczą, nieprawdaż? ;)
 
Do zobaczenia na szlaku!

 
 
4 września 2014 

Trasa: Górna stacja kolejki linowej na Szyndzielnię – Szyndzielnia – Klimczok – Błotny – Jaworze Dolne.
 
Punkty do wyszukania na mapie: Szyndzielnia, Klimczok, przełęcz Kowiorek, Trzy Kopce, Stołów, Błotny, Jaworze Górne, Jaworze Dolne. 
 
Stopień trudności: niski (jeżeli bez podejścia na Klimczok) do średniego (jeśli z podejściem).
 
Up & Down: Od stacji kolejki linowej do szczytu Szyndzielni stale, ale łagodnie wznosząco, do rozstaju szlaków przed podejściem na Klimczok całkowicie połogo, następnie stromy, kamienisty i męczący krótki odcinek podejścia i podobny zejścia z Klimczoka do połączenia ze szlakiem czarnym. Przed Trzema Kopcami lekko w górę, następnie dość ostro, potem spokojniej w dół. Od Stołowa aż do hali na Błotnym na zmianę trasa płaska lub opadająca, rzadko wznosząca. Zejście z Błotnego do Jaworza Górnego stale w dół, miejscami dość ostro. Z Jaworza Górnego do Dolnego płasko lub bardzo łagodnie opadająco.
 
Atrakcje widokowe: Kolejka linowa i widoki z niej, ruiny schroniska Roberta i Marii Urbanke na Trzech Kopcach, panoramy ze szczytów Szyndzielni, Klimczoka i Błotnego.
 
Schroniska, żywność, odpoczynek: Słodycze i napoje przed i w budynku dolnej stacji kolejki linowej, to samo plus dania barowe przed budynkiem górnej. Schroniska na Szyndzielni i Błotnym, sklepy i bary w Jaworzu Górnym i Dolnym.
 
Komunikacja: Do stacji PKP Bielsko Biała koleją lub autobusem. Do Olszówki Górnej autobus miejski nr 8 sprzed dworca PKS. Z Jaworza Górnego i Dolnego połączenia autobusów PKS do Bielska skąd powrót koleją lub autobusami dalekobieżnymi.
 
Opis marszruty: Od stacji kolejki przed Szyndzielnią do schroniska na niej szlak zielony, dalej aż do końca trasy - żółty.
 
Odległość: Ok. 13,2 km. Nasz czas przejścia (po odliczeniu przerw) ok. 6 godzin.
 
Opinia: Trasa średnio trudna. Dużym ułatwieniem jest wjazd kolejką linową. Możliwość ominięcia jedynego naprawdę stromego podejścia, jakim jest szczyt Klimczoka zalecana zwłaszcza osobom starszym, o słabszej kondycji oraz dzieciom. Dosyć męcząca druga połowa zejścia z Błotnego.
 
Możliwości zmian: 1. Podejście na Szyndzielnię szlakami: czerwonym, zielonym lub niebieskim z Olszówki Górnej albo żółtym z Wapienicy, 2. Ominięcie szczytu Klimczoka poprzez skierowanie się czarnym łącznikiem do siodełka przed Trzema Kopcami, 3. Zejście z Błotnego szlakiem niebieskim do Wapienicy (ciekawa możliwość dla zmotoryzowanych przy wybraniu ostatniej opcji punktu pierwszego!), 4. Zakończenie wycieczki w Jaworzu Górnym.
 

 
  
 ===


 

9 komentarzy:

  1. O Matko, sąsiad znowu wziął pióro do ręki :) Nie ma to jak wspomnienia, zwłaszcza kiedy jeszcze śnieg zalega na chodnikach :) Dobrze znowu coś poczytać a przy okazji przypomnieć sobie ciepłe, słoneczne dni :) Pozdrawiam !!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mów mi, że w Ligocie śnieg jak w Panewnikach wiosna! Koty twierdzą, że nawet marzec ;))

      Przyznam szczerze, że już się tak dzisiaj nastroiłem, że ach, och, tylko pakować plecak i kajś lecieć, ale jak mi na TVN24 pokazali Wisłę i metr dwadzieścia śniegu (wiem, że na trasach, ale jednak) to jakoś se dałem na wstrzymanie, ha ha ha.

      Na razie jednak jeszcze lepiej pogrzać się przy piecu :)

      Usuń
  2. Do Anny z bloga "Spod oka"
    ================================
    Zdaje się, że chciałaś wpisać komentarz pod tym postem, a przewinęłaś o dwa niżej i wpisałaś się pod spacerem po osiedlu Tysiąclecia :))
    ================================
    Cóż, pewnie są miejsca, nie tylko góry, i są też zdarzenia, ludzie, czasem jakieś cezury wiekowe, których napotkanie na swojej drodze coś w nas otwiera, zmienia, ustawia na nowo. Intrygujące jednak jest moim zdaniem, że skoro "w nas", to znaczy, że to wszystko "nowe", "inne", "dojrzalsze" gdzieś tam już siedziało, tylko sami od siebie może nie byliśmy w różnych znaczeniach tego słowa GOTOWI, by to "aktywować".

    OdpowiedzUsuń
  3. Góry mnie przygniatają swoim majestatem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przygniatają pozytywnie, inspirująco, wzruszająco czy jakoś na nie? :)

      Te tutaj "moje" góry są relatywnie małe, ale i tak mają swoje fajne zakamarki i odludne miejsca. Nazywam to "dzikością kontrolowaną". Jednym z najpiękniejszych jeśli nie najpiękniejszym po prostu obrazkiem z Beskidu Śląskiego jest trasa z Hali Radziechowskiej na Baranią Górę. Przestrzenie takie, że dech zapiera. Polecam!

      Usuń
  4. Piękna wycieczka :) ... W górach jeszcze zima... Pójdę w niedzielę to opowiem :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty tam masz układy, to weź załatw już wiosnę :) Rok i nieco ponad tydzień temu jechałem na pierwszą w 2014 wędrówkę! Już się doczekać nie mogę! Niby w śniegu też można, ale... to nie moja bajka. Wolę jak jest przynajmniej 15 stopni.

      Usuń
    2. Niestety przyjdzie poczekać... ;/

      Usuń
    3. No właśnie widziałem - u Ciebie. Ładnie, ale jakoś nie czuję się przystosowany do takich warunków. A jak na złość mam kilka dni wolnego i np. jutro już już myślałem nad jakimś spacerkiem w okolicach mojej ukochanej Wisły, ale jednak nie. Niech się wpierw straci to białe. Z zeszłorocznego doświadczenia powiem, że najlepiej maszerowało mi się na tych marcowo kwietniowych, zimnych, ale przeważnie bezśniegowych trasach. Bo potem w lipcu też nie jest za fajnie.


      Kurde, jaki to się człowiek na starość zmierzły robi :))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.