Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 8 stycznia 2010

To co się da, podziel na dwa!

Jestem ziemianinem. Zupełnie niechcący. Nie, oczywiście, że nie tylko w sensie przynależności galaktycznej, chociaż to też, ale o dziwo w znaczeniu stanu posiadania. Posiadam otóż ziemię niekoniecznie uprawną w moim rodzinnym mieście. Ziemia jak to ziemia, sama z siebie zysku nie przynosi, ale jest, a to już coś. Podarował mi ją mój ojciec, który jak się łatwo można domyśleć otrzymał ją od swojego ojca, a tamten z kolei (tak, był maszynistą, ale to nie to) od swojego lat temu kilkadziesiąt z okładem. Nie było by to warte nawet marnego kliknięcia, gdyby nie fakt teoretycznego użytkowania tegoż majątku wespół w zespół z większą połową moich wstępnych, zstępnych i odstępnych stąd aż do Szczecina. Mówiąc prościej jest nas spadkobierców - posiadaczy około 30 jak sobie kiedyś pi razy oko wyliczyłem. Bynajmniej nie dowodzi to jakiejś nadzwyczajnej potencji moich przodków, a raczej zbiegu zbiegów dziwnych okoliczności historyczno majątkowych, o czym właśnie zamierzam tu opowiedzieć.

Był zatem sobie mój pradziadek z działką liczącą około 5300 metrów i byli jego synowie. Pomiędzy zaś nimi jak to zwykle w życiu bywa pojawić się kiedyś musiał testament. Wydawać by się mogło, ze nie ma takiej możliwości żeby coś nie zagrało. Synowie byli zgodni, działka i inne dobra z grubsza już poprzydzielane, nikt nikomu niczego nie zamierzał zabierać, a miłość i nadzieja kwitły wokół jakoby tulipany w słonecznej Holandii. Pradziadek zgodnie z założeniami pewnego dnia wziął i umarł, co się zresztą dość często pradziadkom przytrafia i wtedy zły duch w postaci jednego z jego synów cichaczem otworzył testament czyniąc go w tym momencie bezwartościowym świstkiem papieru.

Niby jasne. Zapis nieważny, ale że spadkobiercy nie zamierzają się o nic pojedynkować, więc sprawa w sadzie potrwa chwilę.
Chwilę? Akurat!

A jaką mamy gwarancję, że on tam czegoś nie pozmieniał? A może szanowny nasz Wielki Nieobecny miał jednak jakąś inną wizję i ten agrest, co to wiecie, ten po lewej tam, miał być po NASZEJ stronie? I w ogóle to przecież te działki nie są takie zupełnie równe, bo na przykład...
Zaczęło się.

Zaczęło się około 1970 roku, a skończyło w połowie lat 90 (!) minionego już stulecia. Była to chyba pierwsza w historii sprawa o podział spadku zakończona w obecności osób, których nie było na świecie, gdy się zaczynała, a bez niektórych z pokolenia "właściwych” spadkobierców. Ba! Nawet Super Express pisał o tym wszystkim około 1994 roku nie bez nutki sensacji.
Ale choć jest to historia frapująca i z wieloma smaczkami, to jednak nie ona skłoniła mnie do tego wpisu, a pewne jej odgałęzienie, skutek poboczny albo wręcz wypadek przy pracy. Miedza.

Jak wspomniałem wyżej, po otwarciu przez jednego ze spadkobierców testamentu, stał się on nieważny (testament, nie otwierający), więc zapanował pewien chaos prawny. Sąd musiał zacząć od uznania wszystkich uczestników postępowania za... dzikich lokatorów i dopiero potem ustalać od zera ich wzajemne zależności, prawa i racje. A zatem budynki stały, ludzie mieszkali, a posiedzenia sądu, wizyty geodetów, teczki pełne papierów i wzajemne zarzuty nawarstwiały się i pęczniały z roku na rok. Rodzina podzieliła się wreszcie na frakcje, koalicje, koterie i kluby w których ilości i barwie sama wkrótce zaczęła się gubić.

I właśnie w szczytowym momencie tej wojenki, miasto, a dokładniej jego władze wystąpiły z propozycją wykupu części gruntu pod planowane poszerzenie drogi. Spadkobiercy sie zgodzili, mikrodziałki wytyczono bezproblemowo i o sprawie wszyscy szybko zapomnieli. Sedno tkwi jednak w tym, że w momencie tworzenia działek, jako części z podzielonej juz wstępnie posesji głównej, dla sądu pan X nie był właścicielem terenu odtąd dotąd, a pan Y jego sąsiadem. Byli tylko uprawnionymi do partycypowania w całości. O zakresie tejże partycypacji sąd miał dopiero orzec, a zatem przyjął dla uproszczenia równy udział każdego z uczestników. Niby słusznie.

Proszę sobie wyobrazić powiedzmy siedem tabliczek czekolady leżących obok siebie i stykających się dłuższymi bokami. To wydzielone przez sąd działki powstałe z parceli pradziadka. Każda z tych "czekolad" ma odłamany jeden rządek kostek z węższej części - to mikrodziałki "drogowe". Status całości jest taki sam - opisałem go powyżej.

Latka lecą...

Gdy wreszcie po ponad ćwierćwieczu orzeczenie zostało wydane, w euforii nikt chyba nie myślał o dawnych planach Urzędu Miasta. Sam zainteresowany też raczej do budowy sie już nie kwapił. I wszystko byłoby super, gdyby nie drobiazg. Za przewidziane pod drogę fragmenty posesji miasto wypłaciło swego czasu symboliczne zaliczki, przez które po części sąd uznawał przeznaczenie tego terenu za nieodwołalne. Tym samym "odłamane kostki" zachowały sie w stanie prawnym z lat 70, a więc (uwaga!) jako WŁASNOŚĆ WSPÓLNA!!!

Był to rok plus minus 1995. Dziś, po piętnastu latach nic się nie zmieniło poza tym, że z siedmiu osób w 1970 roku zrobiło sie siedemnaście w 1995 i pewnie ze trzydzieści albo i więcej obecnie. Część bohaterów tej historii nie żyje, niektórzy  żyjący najprawdopodobniej nie wiedzą, że poza terenem który zajmuje ich dom i ogród mają także inną własność i wreszcie pojawili się „w scenariuszu” zupełnie nowi właściciele działek kupionych od tego czy owego. Misz masz i pierogi z kapustą.

Może pora już powiedzieć, o jaki obszar chodzi, bo ma to swoją wymowę. Uwaga! 424 metry kwadratowe. Dużo? Sporo, ale nie jeśli mówimy o "kiszce" rozciągniętej wzdłuż drogi pasem o szerokości od 1,0 do maksymalnie 1,8 metra, do tego przypominam, podzielonej ogrodzeniami kilku dużych działek i z prawami własności na około 30 właścicieli...

Cała ta historia nie była mi znana aż do 2005 roku, kiedy to chcąc nie chcąc stałem się jej kolejnym uczestnikiem. Powiem tylko, że dziwnie się żyje ze świadomością, że gdy mój kot załatwia się pod płotem, tak naprawdę robi to na innej posesji, a gdy cofnie się o metr jest już „u siebie”, ale to akurat najmniejszy problem. (Ciekawe, komu Straż Miejska wlepiłaby mandat, gdybym nie odśnieżył swojego kawałka drogi?)

Mój płot nie jest moim płotem, kawałek mojej od lat działki także, a żeby było ciekawiej nie płacę za tenże kawałek podatku od nieruchomości, ponieważ… nikt go ode mnie nie chce!

-Niech pan to schowa i nawet nie pokazuje – usłyszałem, gdy zaproponowałem parę lat temu w Wydziale Finansowym Urzędu Miasta pokrywanie całości podatku z własnej kieszeni przy jasnym zaznaczeniu, że nie zmienia to procentu moich udziałów (Mam 3/192 gdyby kogoś ciekawiło). -Tak nie można, że pan przychodzi sobie tu i po prostu płaci. Musi pan mieć zgodę pozostałych współwłaścicieli. Najlepiej na piśmie.

Ha! Łatwo powiedzieć. Weź tu człowieku skompletuj sobie garstkę tych, co to im zależy z resztą nowych, niezorientowanych, „wyemigrowanych”, mających w nosie itp. itd. No dobrze, zaciśniesz zęby, pojeździsz, podzwonisz, pomailujesz i znajdziesz. Ilu? Dziesięciu? Dwunastu? Dwudziestu? To nadal niczego nie zmienia.

Kilka dni temu zmarła moja kuzynka. Dziedziczą po niej zdaje się wnuki. Coś chyba siedmioro…

The Show Must Go On.

3 komentarze:

  1. A ile to jest 3/192 z 424 metrów kwadratowych?
    Pytam z ciekawości jaką dużą Twój kot ma kuwetę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm... Policz sama, ja się nie podejmuję. Z tego co mam w swoim ogrodzeniu musiałbym odjąć części tych współspadkobierców, którzy fizycznie niczego tu nie użytkują, ale de iure mieliby prawo...

    To chyba nie na moją głowę.

    OdpowiedzUsuń
  3. 424 : 192 * 3 = 6,625 m kw. O ile dobrze liczę, ale od razu zastrzegam, że matematyka nigdy nie była moją mocną stroną. Mój kot przesyła wyrazy zazdrości, jako że dysponuje znacznie skromniejszą kuwetą.

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.