Kilka lat wcześniej w zupełnie innym miejscu odstawiono na boczny tor, a właściwie przygotowywano grunt pod zwolnienie pewnego kierownika. I tutaj także inicjatywa nie wyszła ani od klientów naszego zakładu ani od jego władz najwyższych, a od… podwładnych, którym gdzieś tam i z czymś zalazł za skórę. Chociaż pamiętam szczegóły to jednak tu je pominę, bo nie nich rzecz. Dość że oskarżenie było delikatnie mówiąc niesłuszne.
czwartek, 10 marca 2011
Trzy historie bez morału
Dawno, dawno temu byłem świadkiem rozmowy w sali śniadaniowej pewnej firmy. Jeden z kolegów opisywał barwnie życie innego, wtedy akurat nieobecnego, ze wskazaniem na jego sytuację rodzinną, małżeńską wręcz, oraz materialną.
Nikt nie jest święty, to jasne, ale tutaj mówił tak oficjalny NAJLEPSZY KOLEGA obgadywanego. I nieważne czy to co opowiadał było prawdą czy zmyśleniem. Ważne, że ktoś mu zaufał, być może z czegoś się zwierzył, a on potraktował swoją wiedzę jak pretekst do rozbawienia towarzystwa podczas przerwy.
Po którymś kolejnym wybuchu śmiechu zrobiłem widocznie jakąś minę, bo „rozgrywający” zapytał czemuż to nie bawi mnie jego (?) historia.
Miałem wtedy 18 lat, byłem nowym pracownikiem, a wokół mnie siedziało trzydziestu rosłych mężczyzn, bo rzecz działa się na kopalni. Łatwo więc nie było. Sekunda zastanowienia i wypaliłem wszystko co miałem na języku. Bez przekleństw, bez złości, ale dobitnie. Zwłaszcza to, że panowie tak bardzo się przyjaźnią i prawie zawsze pracują razem.
Człowiekowi mina zrzedła, nie tylko zresztą temu jednemu. Niektórzy zaczęli kiwać głowami, inni się do mnie porozumiewawczo uśmiechnęli…
Im nie pasowało powiedzieć czegoś, co też pewnie przynajmniej niektórzy czuli. Nowy zrobił to za nich. Nieważne. Ważne, że ktoś zrobił.
-----
Prawie dwadzieścia lat później spotkała mnie podobna historia. Do pracy (wtedy już w ochronie) przyjęto młodego chłopaka, mojego rówieśnika sprzed dwóch dekad. Młodego a więc średnio zorientowanego. Po kilku dniach jego służby pojawiły się skargi. Co dziwne nie od petentów, a od kolegów. Że inny, że nie wie jak robić obchód, że się nie angażuje, że jest opryskliwy itp.
Przyjechał nasz przełożony i zrobił mały research wśród załogi. Najłagodniejszą opinią była obojętność. Gdy przyszło na mnie powiedziałem bez wahania swoje zdanie. Na dyżurach ze mną nie był niegrzeczny (może dlatego, że i ja się nie wywyższałem), pytał o różne rzeczy i widać było, że próbuje zrozumieć jak ma wyglądać praca którą mu zlecono.
Ale najważniejsze było co innego. Nikt absolutnie nie zadał sobie trudu wytłumaczenia młodemu w czym rzecz, nikt nie zapytał go czy wie co i jak. Wsadzono go na najbardziej odpowiedzialny posterunek i tak zostawiono samemu sobie. Uznano że tak samo jak każdy z nas pracujący tu już lata tak i on postawiony nagle na innym budynku może i się gdzieś zająknie, ale przecież po godzinie, dwóch opanuje sprawę.
A nowy nie opanował. I to nie była jego wina.
-----
Kilka lat wcześniej w zupełnie innym miejscu odstawiono na boczny tor, a właściwie przygotowywano grunt pod zwolnienie pewnego kierownika. I tutaj także inicjatywa nie wyszła ani od klientów naszego zakładu ani od jego władz najwyższych, a od… podwładnych, którym gdzieś tam i z czymś zalazł za skórę. Chociaż pamiętam szczegóły to jednak tu je pominę, bo nie nich rzecz. Dość że oskarżenie było delikatnie mówiąc niesłuszne.
Nie lubiłem za bardzo tego człowieka, mało tego, toczyliśmy często małe wojenki na przytyki i chyba marzeniem każdego z nas była firma z tym drugim wywalonym het za bramę, ale jednak to było co innego. Zagrać drugiemu na nosie to jedno, a de facto zwolnić go, to zupełnie co innego.
I pewnego dnia zobaczyłem swojego adwersarza w zupełnie innym wydaniu. Smutnego, mówiącego cichym głosem, po prostu dobitego na amen. Zapewne i decyzjami swoich zwierzchników, ale bardziej chyba świadomością, że tą sprawę nie oni mu „uszyli”.
Pierwsza myśl to oczywiście (nie zamierzam kłamać) radość. Przegrał, podziękowali mu, hurra! Tyle razy o tym marzyłem!
A potem jakiś dziwny smutek, że to nie całkiem tak, że chyba jednak, że może…
Jasne, że kłóciliśmy się często, jasne, że wzajemnie z siebie żartowaliśmy, ale tutaj siedział nie przegrany, a zdruzgotany człowiek. I to już mnie nie bawiło.
Nie do końca pewny swojej decyzji wybrałem się jednak do niego do biura i zdobyłem na poważną, szczerą rozmowę. Na to żeby przynajmniej skoro już nie mogłem mu pomóc chociaż jasno pokazać, że nie popieram tego jak go potraktowano i że choć nie pałamy do siebie sympatią, to jednak teraz i w takiej sytuacji jestem po jego stronie.
Podaliśmy sobie ręce. Nie sądzę żebym się mylił pisząc, że potrzebował takiego wsparcia i może nawet to ode mnie - „oficjalnego wroga” było ważniejsze niż czyjeś „niech pan się nie martwi”.
Po kilkutygodniowym zamieszaniu kierownik jednak został w firmie i przywrócono go do wcześniej pełnionych funkcji, a nasza wrogość i spory ustąpiły miejsca wzajemnemu poszanowaniu przynajmniej części swojej odmienności priorytetów i charakterów.
-----
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Przeciwnie, to jest bajka z morałem.
OdpowiedzUsuńJa też miałam kiedyś w pracy kolegę, krótko mówiąc - debila, bez wdawania się w szczegóły. Praca z nim na zmianie była zazwyczaj dopustem Bożym. No ogólnie ciężki facet we współżyciu, o bardzo... hmmm... oryginalnym poczuciu humoru. Ale na plus trzeba mu przyznać, że potrafił załatwić wiele trudnych spraw i pojawić się wtedy, kiedy był potrzebny. I też darliśmy koty. I przyszedł dzień, że podpadł ostatecznie i szef się go pozbył. I nagle ci, którzy go obśmiewali za jego plecami i najbardziej narzekali na niego, nagle stanęli murem, że tak go szkoda, żeby go szef nie zwalniał. Oprócz mnie. Ja jedna mówiłam ciągle to samo: że mi ciężko z nim pracować, ale wiem, że był w wielu sprawach więcej niż pożyteczny. Moje zdanie o nim się nie zmieniło i mnie szef nie wyświadczył uprzejmości zwalniając tego kolegę.
I taki jest morał pierwszy.
Drugi: niejednokrotnie już, po latach okazywało się, że z takim podejściem, jak Twoje i moje, byłam jedyną osobą z jakiegoś dawnego towarzystwa, z którą dało się pogadać. Czasem aż chce się powiedzieć: teraz to rozumiesz?
Tak trzymaj.
Nie jest letko. Mnie też zatrudnili i nie powiedzieli, jak sobie poradzić z 35 osobową grupą młodzieży artystycznej. Całą zbroję sobie za....łam. To nie zmienia faktu, że zostałam obgadana przez szefa, że jestem beznadziejna ;D
OdpowiedzUsuńAle wygrałąm wśród młodzieży w plebiscycie anonimowym za niekonwencjonalne metody ;DDD
DużeKa: Ano właśnie. U mnie jest też coś takiego, że intrygują mnie ludzie oryginalni, odmienni od ogółu. I ci odrzuceni i ci z poplątanymi życiorysami i wreszcie ci osądzeni przez większość a priori. Nie muszą mieć racji, ani ja nie muszę się z nimi zgadzać, ale jednak zawsze próbuję ich poznać.
OdpowiedzUsuńDoro: W to nie wątpię. Czytając Twojego bloga już mam przedsmak tego jak inspirujące mogą być Twoje wykłady. I to jest cała tajemnica. Sam niedawno uczestniczyłem w szkoleniu BHP, które choć trwało pięć godzin, to jednak było tak inteligentnie prowadzone, że nawet przy omawianiu rodzajów gaśnic każdy słuchał jak zaklęty. Przy czym broń Boże nie porównuję sztuk plastycznych z technikami mierzenia tętna. :)
Hhahhahahabuhahah ;D
OdpowiedzUsuńTrudno Ci odmówić racji ;))
OdpowiedzUsuńZ tym zapoznawaniem młodego przez starszych (chocby stażem, nie zawsze wiekiem) jest różnie z wielu względów. Czsem ktoś nie umie przekazać swej wiedzy. Problem wtedy w tym, czy nie umie, czy nie chce powiedzieć za dużo, by ktoś inny nie okazał się lepszy. Miałam taką sytuację w swojej pracy. Dwie koleżanki chciały się bawić w sylwestra a nam wypadała nocna zmiana. Cały miesiąc przed uczyły mnie. Mniej mi przekazały niż inna koleżanka, nieco później w jeden dzień.
OdpowiedzUsuńJeśli zaś chodzi o przeciwstawienie się większości, z której opinią się nie zgadzamy to CHAPEAU BAS! Naprawdę trzeba mieć wiele odwagi by nie obawiać się okrzyknięcia... odmieńcem, jak ten, po którego stronie staniemy.
OdpowiedzUsuńAnna S.
OdpowiedzUsuńZgadza się, są między nami i tacy, którzy skaczą pod niebo mogąc wykazać, że nowy się nie nadaje. A tymczasem to oni się nie nadają, bo nie potrafią go bezproblemowo włączyć do grupy.
Co do drugiej kwestii, to o ile mi wiadomo zawsze byłem odmieńcem, lubiłem odmieńców i miałem dla nich przynajmniej szczyptę sympatii.
Bo czym jest odmienność jak nie odwagą bycia sobą?
Nie każdy ją ma.