Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 6 marca 2011

Weekend

Biurko, na którym stoi dziś mój komputer znajduje się w kuchni, a raczej znajdowałoby się, gdybyśmy cofnęli czas o… (mniejsza z tym, sporo). Za plecami zamiast regału pełnego książek miałbym węglowy piec, a po lewej, tam gdzie dziś jest wersalka byłyby… drzwi do pokoju. Którego już nie ma.
Mało tego. Mnie również raczej by tutaj nie było, ponieważ kuchnia nie należała do mnie, a do mojej babci.

Mały biały domek.
Czasem zostawałem tu na noc z piątku na sobotę. Mieliśmy taki pokój z kuchnią jako „mieszkanie zapasowe” na wakacje lub przenocowanie po jakichś zbyt zakrapianych rodzinnych imprezach. I w tym to niby mieszkaniu w którym poza tapczanem, lampowym radiem, węglowym bojlerem i stolikiem z dwoma krzesłami nie było dokładnie nic, zdarzało mi się zostawać na weekend zamiast wracać z rodzicami do domu.

Nie było tu żadnych atrakcji, ale świat toczył się jakoś inaczej i dla mnie mającego wtedy na przykład dziesięć albo dwanaście lat było to wystarczającą zachętą.
Sobotnim rankiem babcia albo ciocia (jeśli nie pracowała) pędziły po zakupy zaczynając jeszcze przed szóstą "wyścigiem" do piekarza lub w kolejkę do mięsnego, a zaraz potem (albo równolegle) do kiosku po Dziennik Zachodni Z PROGRAMEM TELEWIZYJNYM.

Dziennik był najważniejszy, choć ten sobotni akurat mniej, bo zawierał tylko program na dwa dni. Lepszy był piątkowy z horoskopem, rysunkami Gwidona Miklaszewskiego i właśnie programem TV na calutki tydzień. Ostatecznie można było wziąć Trybunę Robotniczą, a jak już nic nie było (czyli około 7:30 rano) zostawała nudna jak flaki z olejem Trybuna Ludu „łod tych goroli z Warszawy”.

Od zawsze lubiłem spać długo, mam tak zresztą do dziś, tyle że z biegiem czasu to długo oznaczać zaczęło jednak odmienne pory. I o ile obecnie jest to maksymalnie 8:30, o tyle w dzieciństwie zdarzało się, że i 11 rano. Ale nie u babci. Tu jakimś cudem (wersja rodziców brzmiała – inne powietrze) sam zrywałem się koło szóstej, siódmej i po szybkim myciu wybiegałem na przykład wyciągnąć z garażu rower!

Tutaj muszę coś wyjaśnić. Dom składał się z trzech mieszkań. Ich lokatorami byli: moja babcia, kuzynka z mężem i córkami oraz… nikt, czyli okresowo ja z rodzicami lub częściej bez nich. Albo jakiś kot. Na przykład Jabol jak enigmatycznie (?!) ochrzciłem swojego pierwszego znajdę koloru deep black.

A więc wracając do sobotnich poranków. Czasem jeździłem na rowerze po okolicy, czasem chodziłem zamiast babci albo z nią po zakupy, a czasem bawiłem się sam w ogrodzie. A że samemu nudno, to próbowałem także dobudzić jakoś wcześniej moje kuzynki, które w soboty wstawały bywało i koło południa. Ale nie wtedy kiedy ja tu byłem…
Babcia w sklepie, ciocia w sklepie lub pracy, wujek też, a zatem można było wejść do domu i na przykład bezceremonialnie wylać na głowę którejś z dziewczyn pół szklanki zimnej wody albo poszczuć (!) je moim kotem, co znacznie przyspieszało proces dobudzania przy akompaniamencie wszystkich przekleństw jakie się zna mając lat naście.

Gdy już kuzynki moje przewracając się co krok (środek nocy – dziewiąta rano) nawiązywały jako taki kontakt z rzeczywistością dzień mógł nabrać kolorów. Możliwości mieliśmy bez liku. Jazdy na rowerze po okolicznych lasach, robienie jakichś mniej ważnych (za to dalekich) zakupów dla babci lub cioci albo milion sto tysięcy zabaw w ogrodzie. A propos tych zabaw to pamiętam, że któregoś dnia postanowiliśmy założyć… warsztat samochodowy (samochód mieliśmy, a jakże, radziecki na pedały) i w tym natchnieniu wykradliśmy wujkowi wszystkie możliwe narzędzia, śrubki, smary i cokolwiek tam miał, a następnie kunsztownie wymieszali z piachem na placu w ferworze „pracy”…

A zakupy? Z konieczności były skromne, bo w skromnych czasach. O dodatkowych słodyczach można było tylko pomarzyć, wszak co dobre było na kartki, a inne oznaczało albo bardzo drogie albo bardzo… niesmaczne. Ot, czasem zostawało nam na dwie gałki lodów truskawkowych w cukierni. (Były TYLKO truskawkowe, co znacznie upraszczało wybór).

Taki sklep na dole naszej ulicy. Ciemny, ponury, zimny. Warzywniak. Nie taki warzywniak jak dziś. Broń Boże. Warzywniak z warzywami. Czasem trafiało się coś ekstra w rodzaju barwionego dmuchanego ryżu, andrutów albo Frumentu (napój jabłkowo miętowy), ale to bardziej od święta, na co dzień były ziemniaki, cebula i kiszona kapusta.
Dziś, co też ma swoją wymowę, sklep ten jest kolorowym spożywczakiem napchanym towarami pod sam dach, sprzedającym co dusza zapragnie od 6 rano do 23 w nocy, a jeszcze całodobowo przez Internet… No, ale ile to lat…

Idąc dalej mieliśmy piekarnię (jest do dziś, ale już nie sprzedaje byle Kowalskiemu, tylko hurtowo), potem kiosk (dziś sklep z wykwintnymi winami), spożywczy (dziś ogrodniczy), aptekę (potem zielarski, obecnie bar chiński) i serwis pralek (potem wypożyczalnię kaset video, obecnie sklep militarny), a między nimi drugą piekarnię, pocztę i duży sklep spożywczy w którym (o, to ważne) do dziś pracuje jedna z dawnych ekspedientek.

Jako rodzinny (wówczas, bo raczej już nie dziś) zły duch starałem się nie wiedzieć czemu popsuć moim kuzynkom listę zakupów proponując w odpowiednich momentach „towary zastępcze” w efekcie czego zamiast wołowego na stół szła wieprzowina, zamiast kapusty ogórki, a zamiast galaretki budyń. I (wstyd mi, słowo) cieszyłem się jak nomen omen dziecko na widok miny cioci wracającej z pracy i otwierającej lodówkę…

Gdzieś tam wcześniej albo później jak zawsze niezastąpiona babcia szykowała nam śniadanie, a potem mieliśmy czas dla siebie. Czasem przychodził jakiś miejscowy kuzyn mieszkający dwie ulice dalej (a kilku ich tu było), a innym razem pozostawało mi towarzystwo tylko dziewczyńskie.

No to na przykład robiliśmy pielgrzymkę do skupu butelek. Pielgrzymka to jest dobre słowo, bo o ile kuzynki pozując na damy brały tylko dużą torbę, o tyle ja, rekin biznesu, nie wahałem się wyciągać z garażu starego wózka dziecięcego, swojej zresztą własności, i na nim upychałem tryliardy butelek, słoików i czego tam tylko się dało. Najpierw oczywiście parę godzin przygotowań typu mycie, odklejanie naklejek, zrywanie „opasek”, dopasowywanie zakrętek itp. I potem jazda!
Im bardziej dzwoniło i chrzęściło tym lepiej. 

Targowisko. Dziś wypłytkowane z rzędami jednakowych budek, czystych, ale nudnych. Wtedy brudne, z kioskami z drewna, pełnymi błota alejkami i nieodłącznym kolorem zgniłej zieleni, którą malowano wszystko co tylko malować się dało. Ale jaki klimat!

I jaka kasa! Nie jestem pewien, ale chyba najdroższe były butelki po wódce. A jako że do babci na wieczorne ogniska w weekendy rodzina zjeżdżała się tłumnie z połowy Śląska, to „surowca” nam nigdy nie brakowało.

No to potem cztery, co tam cztery, pięć gałek truskawkowych z podwójnym kubku! I ryż! I oranżada! I andruty! I sok marchewkowy! 
I… "rewolucja"…
A mówią, że bogactwo uderza do głowy…
Polemizowałbym.

Obiad. Babcina zupa z lanymi kluskami, potem „kapka zouzy i karminadel” co oznacza po polsku kotlet mielony i sos. Do tego ziemniaczki, modro czyli czerwona kapusta i jakiś kompocik. A wszystko na malutkich talerzykach w malutkim pokoju przed malutkim telewizorem Alga 21 (i ta liczba bynajmniej nie oznaczała przekątnej ekranu).
Ni godej jak jesz, bo dostaniesz gupiego chopa!” – uprzedzała starszą kuzynkę babcia. „A łon gupio baba!” – dodawała widząc mój śmiech. I tak gadaliśmy jak najęci. Na to nikt nigdy nie miał sposobu. Tylko młodsza kuzynka zawsze grzecznie jadła i nie próbowała nawet denerwować babci. Na pytanie zaś na ile te babcine przepowiednie sprawdziły się w rzeczywistości proszę pozwolić że nie odpowiem. ;)

Popołudniami bawiliśmy się w ogrodzie albo ganiali z psem. Czasem pływali w basenie (dziś na jego miescu kuzyn ma grządkę z ziółkami…), a w ostatnim okresie dzieciństwa oglądali namiętnie po dwa, trzy filmy na VHS-ie moich kuzynek. Ten aspekt omawiałem już przy innej okazji. Pirackie filmy z migającymi paskami, raz czarnobiałe, raz niby kolorowe, dziesiąte kopie z oryginału, z lektorami, którzy nawet po polsku mówili jak przybysze z Marsa, ale czy to nam wtedy przeszkadzało? A skądże! Dawaj następny!

Około piętnastej zwykle już był u babci ktoś w odwiedzinach. Moi rodzice, rodzeństwo ojca albo jeszcze ktoś z dziesiątek ciotek i wujków z dalekich miast. Wracali rodzice moich kuzynek i wyganiali nas na dwór, a tam rozpalano ognisko, krojono kiełbaskę, chłodzono piwo i oranżadę Tola… Zaczynał się typowy sobotni wieczór.

Z rodzicami wracaliśmy do domu wcześniej, około dwudziestej trzydzieści na przykład, a gdy byłem sam na przekór całemu światu jechałem jednym z ostatnich autobusów (tej samej linii którą teraz dojeżdżam do pracy!) i po wejściu do domu słyszałem zawsze to samo pytanie:
-Rany boskie! Coś ty taki osmalony!?
-Było ognisko przecież.

Przecież.

Było. Już nigdy nie będzie.

4 komentarze:

  1. No i wydało się, dlaczego tak dobrze się dogadujesz z nami - babami. Chociaż mogła Ci zostać jakaś fobia, ale widocznie kuzynki nie były takie złe.
    Szkoda,że ja nie mam takich wspomnień, bo jestem najstarsza wnuczka, po trzech latach brat a potem długo długo nic, więc kuzynostwo to dla mnie smarkateria i dopiero jak dorośli - można było z nimi pogadać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło mi to czytać, dziękuję. Nie do końca sam mogę oceniać czy dobrze się dogaduję, ale wiem, że wolę rozmowę z kobietą od rozmowy z facetem. To na pewno.

    A różnice wiekowe w obie zresztą strony nigdy mi nie przeszkadzały. Jedna z kuzynek o których tu wspominam jest ode mnie młodsza, a druga starsza, więc szanse mieliśmy wyrównane.

    No i kwestia smarkaterii wychodzi jakby później, może koło 15, 16 roku życia. Tutaj miałem może dziesięć, może dwanaście i większych problemów z dogadaniem się nie było.

    Poza tym wiesz... To był inny świat.
    PRL ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No niby racja lecz u nas ta różnica była naprawde duża, do tego stopnia, że jestem matką chrzestną jednego z kuzynów. Z innego punktu widzenia miało to swoje dobre strony - nie było ,oprócz brata, konkurencji do względów babci i dziadka.

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak. U mnie babcia była babcią nie tylko dla wnuków, ale i dla wszystkich dzieci w rodzinie niezależnie od pokrewieństwa. Takie "Domowe Przedszkole" trochę. ;)

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.