Hitlerowiec wypuszczony w Polsce na wolność w latach stalinizmu? Zarządca milionowego miasta, który skończył tylko podstawówkę? Generał SA na którego procesie, jako świadkowie obrony zeznawali Polacy?
Każde z powyższych zdań wydaje się gwałtem na zdrowym rozsądku, a mimo to wszystkie są prawdziwe i więcej nawet, dotyczą jednego tylko człowieka, Ludwiga Leista, okupacyjnego starosty miasta Warszawy w latach 1940 – 1944.
Odnalazłem książkę o nim, jak pewnie wielu przede mną i po mnie poprzez skojarzenia (błędne) ze słynnymi „Rozmowami z katem” Moczarskiego. Ale to zupełnie inna historia. Walichnowski nie jest więźniem, a Leist nie ma wyroku śmierci. Nie spotykają się jak równy z równym pod celą. Byłego hitlerowskiego generała przedstawia nam w swojej książeczce… późniejszy generał MO. Zaiste, piekielne to zestawienie, ale nie ono jest tutaj ważne.
Bohater książki - Ludwig Leist był przed wojną niewiele znaczącym szeregowym urzędnikiem. Dla bezpieczeństwa swojego i rodziny jak sam zaznacza zapisał się swego czasu do NSDAP i SA, ponieważ bez tego nie miałby szans na awans, ale nie angażował się zbytnio w politykę traktując legitymacje wspomnianych organizacji raczej jak dodatkowe referencje niż wizytówkę światopoglądu. Wykorzystując swoje znajomości trafił jesienią 1939 roku do okupowanej Warszawy na stanowisko kierownika wydziału w niemieckim zarządzie miasta, ale już w marcu 1940 roku został mianowany starostą, a przy okazji awansowany z kaprala na… generała SA.
Do jesieni 1944, tj. do przegranego polskiego powstania, wypędzenia mieszkańców i faktycznego zburzenia stolicy Leist jest jej administratorem, ale administratorem szczególnym. Nie ma władzy nad policją czy wojskiem, nie zajmuje się eksterminacją czy grabieżami, a próbuje (próbuje, ponieważ trudno powiedzieć, że mu się to w stu procentach udało) być tylko urzędnikiem w okupowanym kraju. Angażuje się tam, gdzie może być bardziej gospodarzem, wycofuje tam, gdzie przekraczałby granicę zbrodni. Korzysta ze swojej pozycji i jest lojalny wobec przełożonych, ale jednocześnie dostrzega i właściwie ocenia rzeczywistość z którą przyszło mu się zmierzyć.
Balansuje na granicy stając się momentami niepewnym tak dla Niemców jak i dla Polaków. O tym wszystkim w celi barczewskiego więzienia opowiada w 1951 roku Tadeuszowi Walichnowskiemu stwierdzając w którymś momencie krótko: Jestem hitlerowcem, ale nie hitlerowskim zbrodniarzem.
I to jego zdanie potwierdził w 1947 roku polski sąd. Nie stwierdzono, by brał udział w zbrodniach i jako jedynego z jego grupy skazano na relatywnie niską karę ośmiu lat więzienia. Otrzymał taki a nie inny wyrok, ponieważ niewątpliwie wydawał zarządzenia dyskryminujące Polaków i Żydów oraz uczestniczył aktywnie w przestępczej organizacji za jaką uznano administrację niemiecką w GG. Pozostali oskarżeni, to jest Max Daume oficer SS odpowiedzialny za masakrę w Wawrze, Ludwig Fischer gubernator dystryktu warszawskiego oraz Josef Meisinger szef policji bezpieczeństwa w Warszawie skazani zostali na karę śmierci.
Leist odsiedział swój wyrok i w styczniu 1954 roku jako wolny człowiek wyjechał do Niemiec Zachodnich, gdzie czekała na niego rodzina.
Ta historia ma wiele niewiarygodnych akcentów, jak chociażby te, o których wspomniałem na samym początku, ale jest w niej coś także mniej może widowiskowego, a równie intrygującego, gdy się ma odwagę spojrzeć wprost. Człowiek. O ile bowiem mogą wzbudzać pewną nieufność w ustach niemieckiego funkcjonariusza słowa czasem zbyt nadgorliwe w potępianiu przeszłości, o tyle jedno jest jasne od pierwszych stron. Nieustający stres braku prostego dopasowania. Przed wojną jak sam mówi zbyt zafascynowany nowym ustrojem by być przeciw, a przecież mimo to zbyt ostrożny by być bezwarunkowo i aktywnie za. W czasie wojny z jednej strony przedstawiciel „rasy panów” i wysoki urzędnik, a z drugiej rozmyślający o polskim ruchu oporu i skutkach swoich działań, pełen kompleksów związanych z brakami w wykształceniu i wiedzy, niepewny jutra, choć absolutnie mający świadomość jego nieuchronności człowiek którego przerosło życie.
I wreszcie w Barczewie od nowa. Współpracuje, zeznaje, opowiada, a jednocześnie odmawia np. pisania pamiętników zasłaniając się kłopotami, jakie po ich wydaniu miałby wracając do RFN, dodając przy tym, że nawet niski wyrok (sic!) jaki otrzymał w Polsce TAM będzie wyglądał podejrzanie.
Otchłań nad którą z własnego wyboru rozpoczął kiedyś spacer będzie obok już do ostatniego oddechu.
Po tym, co napisałeś wyciągam jeden wniosek: jak nas słabych i maluczkich determinuje rzeczywistość, w której przyszło nam żyć... I niech nikt nie wymyśla mi od tchórzy...
OdpowiedzUsuńPisałem już kiedyś o podobnej sytuacji na tym blogu. Co zrobiłbym gdyby znów był rok np. 1972? I powtarzam, zapisałbym się do PZPR, ORMO, TPPR i gdzie tylko by się dało, ale robił swoje i w zgodzie ze swoimi poglądami, które zawsze były i pozostaną antykomunistyczne. Dlaczego tak bym postąpił? Bo użyłbym ICH narzędzi do SWOICH celów.
UsuńA Twoje zdanie nie jest dowodem braku odwagi, a wręcz przeciwnie. Poza tym świadczy także o pokorze wobec spraw większych od nas i zwykłej (?) życiowej mądrości. Dokładnie o taki wniosek mi chodziło, gdy zaczynałem pisać ten tekst.
Dziękuję. :)
Ja tak w 100% nie zgadzam się, że to rzeczywistość nas determinuje... :(... W zasadzie, aby odnieść się do Twojego wpisu, musiałabym przeczytać książkę. Nie potrafię (jeszcze) znaleźć w sobie dość pokory, by móc postawić znak równości pomiędzy "nie byciem zbrodniarzem" i "nie czynieniem zbrodni"... Tak jak w poprzedniej notce (późniejszej) o pijanym, któremu pomogłeś... Czy okazanie serca to czyn bohaterski?, czy nie okazanie go jest "przestępstwem"... ;). Jeszcze taki brutalny kawał mi się przypomniał: "wiesz jak badziory uratowali staruszkę? przestali ją bić." - ot taki relatywizm...
OdpowiedzUsuńCelowo wybieram do tego bloga swoje lektury czy doświadczenia nie układające się w proste podziały "czarne - białe", bo przecież jednoznaczność może i jest czytelna, ale mało gdzie możemy ją spotkać w naturze.
UsuńNie nazwałem też tego człowieka bohaterem i daleko mi do tego.
Raczej już chciałem pokazać INNEGO hitlerowca niż ci znani z filmów czy książek i udowodnić (również sobie) że i tacy byli.
No tak... Może sięgnę po książkę... Choć ona jest tylko tłem do przyjrzenia się innej twarzy hitlerowców... A może w ogóle do wyjścia poza schematy, jak to napisałeś, czerni i bieli.
UsuńWłaśnie. Przy czym nie w hitlerowcach jako takich tu rzecz, a w pogodzeniu się z tym, że każdy, nawet najgorszy człowiek ma w sobie jakieś plusy. Przy politykach są to sprawy oczywiście bardziej wyraziste niż przy innych.
Usuń