Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 3 listopada 2013

Sportowiec mimo woli

WYCIECZKA PIĘTNASTA
JUBILEUSZOWA - REKORDOWA
WĘGIERSKA GÓRKA - BARANIA GÓRA - WISŁA - KUBALONKA



Zbliżająca się wielkimi krokami jesień sprawiła, że zrewidowałem swoje wycieczkowe plany i zamiast kilku tras raczej pobocznych i de facto uzupełniających tylko te już przebyte, postanowiłem wyruszyć na spotkanie Baraniej Góry (1220 m n.p.m.) – jak to zapowiadałem już w kwietniu absolutnego clou tego sezonu i zarazem ostatniego „pierwszoligowego” szczytu w Beskidzie Śląskim.
O czego powinienem zacząć moją opowieść? Może od przyznania, że obawiałem się tej góry, że nie byłem przekonany do wycieczki w typie „wchodzę-schodzę” bez tak lubianej przeze mnie wędrówki ze szczytu na szczyt, od wspomnienia ileż to szlaków w rozmaitych konfiguracjach brałem pod uwagę nim wybrałem właściwy, a może po prostu od zimnego październikowego poranka, kiedy to przygnieciony drzwiami autobusu powitałem dzień siarczystym przekleństwem pod adresem nieco zaspanego kierowcy i groźnie postukując swoimi ukochanymi czarnymi glanami przemaszerowałem przez ligocki dworzec? Załóżmy, że od tego ostatniego. OK. A więc jestem na peronie drugim. Za ogrodzeniem, na parkingu, ziewający szeroko ochroniarz poprawia antenę satelitarną (sic!), a między torami posila się trawą z konserwantami nie wiedzieć skąd tu przybyły zając. Jedno i drugie wydaje mi się tak absurdalne, że aż zastygam w zdziwieniu. I takim właśnie zastaje mnie wtaczający się o 5:40 na stację pociąg międzynarodowy do Zwardonia. Wagony czeskie, Koleje Śląskie, stan techniczny całości czysto radziecki. Chociaż „czysto”, to może nie jest najwłaściwsze słowo w tej sytuacji. Ale zostawmy to. 
Pusty przedział, sympatyczny mrok i smętnie zwisające zasłonki made by Ceske Drahy nastrajają mnie nostalgicznie. Przypominają mi się dawne eskapady na Węgry w roli przemytnika cukierków… Ech, młodości moja, gdzieżeś ty jest…
-Mogę zobaczyć pana bilecik?
-O! Ach… No jasne… Gdzieś tu miałem… Już! Proszę. 
I znów zapada cisza przerywana tylko monotonnym stukotem kół. Nie na długo jednak, bo kilka przedziałów dalej rozgrywa się czyjś dramat.
-No nie mam biletu, nie mam, i co?
-I musi pan zapłacić.
-Ale tu zimno jest, co tak zimno? A pani jeszcze jakąś karę…
-Żadnej kary. Po prostu sprzedam panu bilet. Dokąd?
-Aaa… bilet… Trzeba to tak? Po co mi bilet? Nie możemy się jakoś dogadać?
I tu, proszę wybaczyć mi ten wtręt, wspomniała mi się scena z lat 80 wieku dawno minionego, gdy to młodym dziecięciem będąc zażywałem podróży tramwajem linii 7 bez wymaganego prawem, tudzież zdrowym rozsądkiem biletu właśnie. I rzecz niespotykana, jeden jedyny raz w całym moim PRL-u zostałem skontrolowany… A jako że podówczas wprowadzono możliwość odpracowywania kary, dobrowolnie zaproponowałem umycie paru wozów w czasie wolnym.
Peerelowska pani konduktorka spojrzała z ironią na moje okulary lustrzanki (Clint Eastwood i Tulipan w jednym), rytmicznie pracujące nad gumą Donald szczęki oraz znajdującą się nieco niżej bielutką koszulę i stwierdziła autorytatywnie:
-Nie wyglądasz mi chłopcze na kogoś, kto zhańbiłby się pracą!
Kobiety są jednak genialne ze swoją intuicją, nieprawdaż? No, ale starczy tych wspominek. Węgierska Górka. Wysiadamy!

Kilka przejrzanych na szybko starych przewodników, moja magiczna mapa w plecaku i jeszcze dla pewności dwie minuty spędzone wczoraj przed  Google Street View. OK. Wszystko jasne. Możemy ruszać. Może jeszcze tylko słówko o punkcie startowym. Węgierska Górka – wieś gminna, o której pierwsze wzmianki sięgają 1477 roku. Obecnie ponad cztery tysiące mieszkańców. Najbardziej chyba znana z… żeliwa (kto kojarzy takie małe jajkowate pokrywy do hydrantów?), czyli z huty funkcjonującej tu od 1838 roku. Wsławiona walkami obronnymi we wrześniu 1939, kiedy to załogi polskich fortów zatrzymały przeważające siły niemieckie. Kojarzona także przez wielu jako zimowisko i oczywiście miejscowość turystyczno-wypoczynkowa. Tymczasem tyle. To jak sądzę absolutna podstawa podstawy, jaką powinno się mieć w głowie przyjeżdżając tutaj.

Peronem idę chwilkę za odjeżdżającym w stronę Zwardonia pociągiem, po czym skręcam w prawo i obok budynku dworca (oczywiście zabitego dechami) dochodzę do wąskiej uliczki, którą (co brzmi nawet logicznie) Z KOLEI udaję się do skwerku imienia Jana Pawła II. Przede mną ulica Zielona, a po jej drugiej stronie drogowskaz. Mamy tu dwa kolory szlaków i trzy kierunki. Czerwony (GSB) łączący Beskid Żywiecki ze Śląskim (i prowadzący stąd także na Baranią Górę) oraz zielony na Fajkówkę (730 m n.p.m.). Tym ostatnim właśnie wyruszam w drogę o mało zresztą nie tracąc życia pod mini śmieciarką jadącą chodnikiem w chwili, gdy pstrykam pierwsze zdjęcie. Tak, tak. Mało brakowało, a góry pochłonęłyby kolejną nomen omen ofiarę. I co z tego, że góry śmieci?  Te też bywają wysokie.
A więc szlak zielony i ulica takoż samo Zielona.  Trudno chyba o większe ułatwienie. Wraz z kolorem czerwonym na Rysiankę idę w lewo. Początkowo w półmiejskim otoczeniu przypominającym mi na przykład Goleszów, ale po chwili już, a dokładniej po minięciu mostku nad Żabnicą obok jednorodzinnych domków i rzadkiego lasku w prawo ulicą mjr Czarkowskiego. Tak dochodzę do mostu junaków na Sole. Ktoś pamięta, kim byli junacy? Już tłumaczę. To członkowie Ochotniczych Hufców Pracy – do dziś zresztą istniejącej organizacji, która stawia sobie za cel pomoc w nauce i zdobyciu zawodu młodym ludziom, którzy z różnych przyczyn mają z tym problemy. Tak przynajmniej wygląda to współcześnie, bo w PRL-u OHP było służbą mundurową, do bólu zideologizowaną i pełną quasi wojskowego drylu. Ale mimo to trudno zaprzeczyć, że junacy właśnie sporo dla odbudowy i rozbudowy kraju zrobili.


Na przykład most na Sole. Polecam zatrzymanie się tu na chwilę a może i zejście nad samą wodę niezwykle sympatycznej, szerokiej i bardzo płytkiej tutaj rzeki. Widoki naprawdę niezapomniane.
Za mostem iść należy nadal prosto, tym razem ulicą Turystyczną. Podkreślam to, bo skrzyżowanie Turystycznej z Traktem Cesarskim jest pierwszym z kilku dzisiaj miejsc fatalnie oznakowanych i w związku z tym mogących wprowadzić nas w błąd. Gdyby jednak ktoś chciał, może celowo zejść tu z trasy, udając się kilkaset metrów w prawo do Fortu Waligóra, jednego z kilku miejsc związanych z wojną obronną 1939 roku, dzięki którym Węgierska Górka nazywana jest Westerplatte Południa. Na samym zresztą skrzyżowaniu napotykamy nieco szokujące moim zdaniem, bo przypominające wojenny grób, miejsce pamięci po majorze Czarkowskim, dowódcy batalionu Berezwecz.
Warto tu dodać, że odbicie w stronę fortu daje możliwość „przesiadki” na szlak czerwony, gdyby tak ktoś zmienił zdanie i chciał zdobywać Baranią Górę od strony Glinnego i Magurki Radziechowskiej.
Jeżeli jednak trzymać się koloru zielonego, to jak powiedziałem iść należy prosto dość spokojnie acz nieustannie wznoszącą się ulicą Turystyczną. Raz pomiędzy zabudowaniami, raz znów w towarzystwie rwących strumieni i gęstego lasu trasa prowadzi poprzez Kubiesówkę (zapisywaną także jako Kubisówka) do charakterystycznego miejsca, w którym skręcić należy w lewo. (Od mostu junaków jest to około pół godziny marszu.) Punktem rozpoznawczym niech będzie malutki stawik z ujęciem wody po prawej, a następnie skręt w lewo i w prawo. Przed tym ostatnim właśnie zejść należy na leśny, czy też może pół leśny jeszcze w tym miejscu szlak by mając po swojej lewej stromy stok, a po prawej skałki dotrzeć kilkoma zakrętami do bardzo ważnego, bo nie tylko ciekawego wizualnie, ale i niestety znów praktycznie nieoznakowanego punktu. W największym skrócie opisałbym go, jako samotne gospodarstwo, które z przodu mijamy po prawej, zaś z tyłu… musimy mieć z tyłu, czyli za plecami. Brzmi to może śmiesznie, ale ponieważ w praktyce ścieżki małe i duże rozchodzą się stąd w różnych kierunkach wcale zabawnym nie jest, czego zresztą niżej podpisany doświadczył OCZYWIŚCIE  (?) błądząc.  Na szczęście niczym w bajkach pojawił się jak na wezwanie gdzieś na środku łąki roztropny miejscowy chłop (a nie będę ukrywał, że wolałbym zabłąkaną Królewnę Śnieżkę na przykład) i życząc wszystkiego dobrego wskazał mi właściwą drogę.

Wąską ścieżyną przez wysokie trawy i z rzadka tylko rosnące drzewa docieram do najwyższego na tym etapie trasy miejsca. Grzechem, grzechem powiadam, byłoby tu nie obejrzeć się za siebie. Widoki z całą pewnością należą do najpiękniejszych, jakie możemy napotkać w Beskidach. Zwłaszcza o poranku, gdy nad dolinami roztacza się mgła.


Omijając wierzchołek Czerwieńskiej Grapy (838 m n.p.m.) szlak prowadzi teraz coraz gęściejszym lasem najpierw łagodnie, potem miejscami dość stromo w dół do drogi gruntowej, którą na krótko skręcam w prawo, by kilka chwil później zejść w lewo bardzo wąską i ledwie widoczną ścieżką (uwaga na znaki!). To kolejna próba dla zmysłów orientacyjnych turystów. Wiodący gęstym lasem szlak w pewnym momencie jakby się… kończy. Z lewej mamy głęboki rów i strumyk, z prawej „przepaść”, zaś przed sobą gęste krzaki. Komentarz słowny, jakiego pozwoliłem sobie użyć w tym miejscu pod adresem znakarzy z PTTK pominę, gdyż żadna czcionka na klawiaturze z której korzystam nie jest w stanie oddać jego soczystości. A znaków niet. Nic, ani odrobinki. Od czegóż jednak, drodzy Czytelnicy jestem ja, Wasz Kolumb Beskidu Śląskiego! Veni, vidi i... już tłumaczę.
Szlak prowadzi prosto. Tak! W te krzaki właśnie! To nic, że ścieżka wygląda jakby ostatnimi ludźmi, którzy ją przebyli byli jaskiniowcy. Proszę mi wierzyć na słowo.  Tam jest droga!
Albo, jeśli komuś biczowanie po twarzy gałęziami nie leży (bo są tacy co lubią, sam widziałem na jednym kanale po 23:00), można zejść w lewo przez wspomniany już strumyk i zrobić malutką literkę C wracając po chwili na właściwą ścieżkę po ominięciu najbardziej zdziczałego odcinka. Oznaczenia szlaku wprawdzie jakieś tam są (warto zawsze szukać ich także ZA SOBĄ – dla pewności), ale bardzo rzadko i nie zawsze mądrze rozmieszczone.
Kto przetrwał, ten zapewne uśmiechnie się, gdy dotrze po kilkunastu minutach do… ogrodzenia czyjegoś gospodarstwa. Wzdłuż niego skręcić należy w lewo i już wiejską dróżką pomiędzy zabudowaniami dotrzemy po kilku chwilach do mostku nad Bystrą Kamesznicką, a zaraz za nim do asfaltowej drogi (Tutaj przystanek PKS Kamesznica Złatna), którą udać należy się w prawo.
Wkrótce szlak odbija bardzo stromo w lewo (duża tabliczka z napisem Bugaj) i wspina się szybko na skarpę ponad doliną. Także i to miejsce polecam uwadze fotografujących górskie panoramy, bowiem za sobą i po prawej widoczki są wręcz wzorcowe.

Łagodniej już poprzez rzadki las docieram do samotnego gospodarstwa i mijając je wychodzę na skraj urokliwej łąki, bardzo podobnej do tej widocznej spod dawnego pomnika MO za Błotnym w kierunku Łazka. Tylko że miłe oku widoki to jedno, a oznakowanie szlaku drugie. I tutaj znów jest z tym kiepsko, zwłaszcza dlatego, że w głębi lasu ścieżki rozwidlają się, krzyżują i prowadzą dosłownie w stu kierunkach, zaś nasz szlak jakby na przekór wiedzie dalej  po prostu łąką, po czym mijając coś obrzydliwego zbudowanego z kontenerów a nazwanego chyba dla żartu ranczem łączy się z polną drogą.
Tutaj kolejny trudny orientacyjnie fragment, na skądinąd przyjemnej widokowo i marszowo trasie. Oto dochodzimy do zakrętu z gospodarstwem na wprost. Droga, teraz już asfaltowa robi jeszcze jeden zwrot, ale nasz szlak już nie, i jest to bardzo ważne, bo dalszego jego ciągu prawie że nie widać! Należy jednak nieco wbrew sobie w tej sytuacji iść na wprost, minąć odbojnicę na łuku i łączką wzdłuż ogrodzenia skręcić pomiędzy rzadki lasek w prawo. Znaki odnajdziemy po prawej stronie na drzewach.

Z tego miejsca widać już nie tylko imponujące pasma gór, ale i cel tego etapu naszej wędrówki – Fajkówkę, malutkie osiedle kamesznickiej Złatnej i budynek dawnej stacji PTTK,  obecnie prywatny ośrodek agroturystyczny, cokolwiek to w praktyce oznacza. Łagodnie w dół szlak sprowadza mnie do szerszej drogi, którą dochodzę do strumienia i przekraczając go wspinam się kilka minut pomiędzy drzewami docierając do łąki. Po lewej widzę teraz przeciwległy stok i spory odcinek szlaku, którym schodziłem ku dolince, zaś przed sobą mam właśnie stację na Fajkówce i tuż przy niej drogowskaz. Szlak zielony dobiegł końca. Z dołu dochodzi tu kolor czarny z Kamesznicy, którym w prawo rozpoczynam marsz już nieodwołalnie ku szczytowi Baraniej Góry.
No tak, Barania Góra. Pierwszy raz, a w każdym razie pierwszy raz świadomie zobaczyłem ją podczas mojej wycieczki dziesiątej z Radziechów do Szczyrku Salpomola. I choć do szczytu wtedy brakowało mi niewiele, bo ledwie godzinę (z Magurki Wiślańskiej), to jednak z racji zalegającego śniegu i długości takiej trasy nie odważyłem się na dalszą drogę kontynuując zaplanowany marsz w kierunku Zielonego Kopca i Malinowa. Za to towarzyszowi moich wędrówek, świstakowi Alojzemu, strzeliłem fotkę na drogowskazie, obiecując, że wraz ze mną na Baranią trafi. I jest. Siedzi sobie w plecaku, pomrukuje coś tam do siebie po świstaczemu i bezwstydnie wyżera prowiant. Cały on! Ale nic, obiecałem, niech ma. Co zaś się tyczy samej Baraniej, to przecież przez cały prawie sezon gdzieś tam się o nią ocierałem. Raz właśnie obie Magurki, innym razem Kubalonka i Szarcula, wreszcie Karolówka…  Dziś po raz pierwszy w życiu idę szlakiem który prowadzi już na szczyt. Czy się boję? No… troszeczkę. Barania ma swoja markę, a poza tym mnie przynajmniej kojarzy się z Babią, która to jak wiadomo jest ogromnista, choć leży zupełnie gdzie indziej. Inna sprawa, że tak samo jak dziś Baraniej Góry, tak wcześniej obawiałem się np. Równicy czy Wielkiej Czantorii, a przecież obie zdobyłem bez strat w ludziach, czyli nie powinno być tak źle.

Ach, prawda. Jeszcze ten szlak. Skąd taki na niego pomysł? Skopiowałem rozwiązanie z wycieczki na Magurę w czerwcu. Jako że nie przepadam jak napisałem na wstępie za wyprawami „jednoszczytowymi” wykoncypowałem sobie trasę dookólną, najpierw troszkę w bok (Fajkówka) i dopiero do celu. Na Magurze tym „bokiem” była Przełęcz Kołowrót. A gdy jeszcze doczytałem w starych książkach, że moja dzisiejsza droga jest jedną z najrzadziej wybieranych, zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Jak na razie poza straconymi na błądzenie w poszukiwaniu znaków minutami nie mam powodów do narzekania.


Lubicie Państwo miśki?
Bo tu coś napisali… Reklama Haribo chyba…
UWAGA NIEDŹWIEDŹ!
O przepraszam, o przepraszam! Tego w umowie nie było! Taaaxi!
Po krótkim marszu czarnym szlakiem pod górę przekraczam polną drogę i wchodzę na malutką skarpę tuż obok tablicy z ostrzeżeniem jak wyżej. I skłamałbym pisząc, że nie robi mi się dziwnie na plecach. Ale to nie mrówki, to trzęsący się w plecaku Alojzy. Taką przynajmniej mam nadzieję.
Ścieżka wije się między wysokimi trawami raz za razem odsłaniając coraz to piękniejsze widoki aż w pewnym momencie wprowadza mnie w zupełnie inny niż wcześniej napotykane, gęsty, ciemny i bardzo stary fragment lasu. W zasadzie jest to wyspa leśna pośród wygolonego pustkowia zboczy Baraniej, ale i tak robi wrażenie. Grube omszałe pnie, mrok, chłód i zalegające wokół gałęzie są czymś zgoła niewiarygodnym po długim marszu przez pełne słońca łąki. Wymuszają skupienie i powagę. Wierzę, że u niedźwiedzi także. Ale na wszelki wypadek oczy mam dookoła głowy.

Las kończy się równie szybko jak się zaczął a na jego skraju droga się rozwidla. Szersza wiedzie prosto, a szlak po łuku zakręca pod górę w prawo.  Resztki ściętych drzew z dali wyglądają jak cmentarne nagrobki, ale z bliska wydają się mieć swój urok. Urok innej planety. Piaszczystej, wysuszonej, gorącej. Pomarańczowej.
Podnoszę wzrok ze ścieżki i… zamieram. Na szczęście dla przyszłości polskiej literatury podróżniczej tylko z zachwytu.
Po lewej i z tyłu mam stok Baraniej, po prawej ciemny „niedźwiedzi” las, za nim zaś, a przede wszystkim przed sobą ogrom gór pełen błękitu tak nierzeczywistego, że aż ściskającego za gardło.

Zatrzymuję się, opieram głowę o kostur i stoję tak kilka minut wpatrzony w ten świat niczym w sen. Nie wiem dlaczego akurat tu i akurat dziś, po tylu dziesiątkach kilometrów na szlakach znów przypomniały mi się pierwsze wycieczki z ojcem i jego upór by choć trochę zainteresować mnie Beskidami. Prawda! Barania jest ostatnim znaczącym szczytem w tym rejonie, jaki pozostał mi do zdobycia. Od pierwszej wycieczki we wrześniu 2011 do tej, piętnastej już w październiku 2013 obszedłem wszystkie prawie góry, większość szlaków oraz kilkanaście miasteczek i wsi, które przez całe lata znałem tylko z nazwy. Miałem zobaczyć, „co tam słychać”, a przedeptałem ponad dwie setki kilometrów. A tam w górze, za tymi chmurami, ktoś teraz uśmiecha się do mnie z dumą…

Przepraszam, ale chyba coś mi do oka wpadło…
Ścieżka zakręca pośród traw w lewo i dalej pnie się pod górę. Właściwie to wznosi się bezustannie od samej Fajkówki, ale w sposób tak zrównoważony, że nieporównywalny z żadną chyba ze znanych mi tras. Kosmicznie zaś nierzeczywistą pustkę wokół wypełnia tylko skrzeczenie stada ptaków krążących wysoko ponad moją głową. A pod nogami… Pod nogami mam lód! Pierwszy tej jesieni. Ze smutkiem i niedowierzaniem przyglądam się kolejnym zamarzniętym na kość kałużom, poprzez które torują sobie jeszcze drogę drobne, spływające z góry strumyczki. Jak w bajkach, prawda? Muszę zdążyć na szczyt zanim wszystkie scieżki zasypie śnieg…
Uwolnić królewnę, zabić smoka, wiadomo.
No to w drogę!
Kolejny zakręt, tym razem w prawo. Wszystko elegancko oznakowane, jak nie na drzewach, to na palikach lub kamieniach. Ba! Mało tego! Dalszy ciąg mojej do tej pory ścieżki, prowadzący gdzieś prosto w las a niebędący już oficjalnym szlakiem zagrodzono nawet taśmą ostrzegawczą. Czyli można.
A przede mną po kilku minutach wyrasta… niebo. I tym razem to nie jest przenośnia. Nigdy, na żadnej ze znanych mi gór nie spotkałem się z czymś podobnym. Zamiast dalekich szczytów, dolin, miast i miasteczek jest tylko ogromna połać łąki z pojedynczymi drzewami i na jej krańcu… błękit!
Tybet jakiś, jak babcię kocham!
Ale przecież to nie może być szczyt, bo w takim razie gdzie wieża widokowa?
Przez chwilę wyobrażam sobie ekspedycję złomiarzy z mułami targającymi gdzieś po kamieniach pocięte kątowniki…
-Musimy iść na południe, mówię ci Genek! Tam na pewno jest punkt skupu!
Nie… No nie przesadzajmy.


Szlak przez plamę lasu wiedzie mnie teraz w lewo gdzie po kilku chwilach dostrzegam co najmniej dwa powody do radości. Pierwszym – na wprost – jest drewniana wiata z oznaczeniami kilku różnych kolorów szlaków na swoim boku (to Wierch Wisełka (Wyrch Wisełka) - 1192 m n.p.m.), zaś drugim, daleko po prawej, utęskniona wieża! A więc najpierw spotkanie z trzema szlakami prowadzącymi od schroniska na Przysłopie a potem jeszcze kilka minut marszu lekko pod górkę i…
No nie wierzę po prostu! Właśnie dotarłem na Baranią Górę!
I nawet nie czuję zmęczenia!
Yeeeaaah!!!
Ej, barman! Dawać mi tu jakiś Giewont! W płetwach gościa załatwię!
Uśmiechnięty od ucha do ucha wkraczam pomiędzy tłum turystów wszelakiej maści, płci i wieku. Już mi nie przeszkadzają. W końcu kto tu jest bossem?
-Ja! – odzywa się stłumiony głosik z plecaka.
-Goń się, leszczu!
Ech, kosmos normalnie, kosmos…
Korzystając z dobrego nastroju daję się namówić do sfotografowania w stu dwudziestu ośmiu pozach sporej rodzinki ładnie ustawionej pod tabliczką z nazwą szczytu, a potem dopiero przysiadam na ławeczce i rozglądam się po okolicy. A okolica ludna jest, nie można powiedzieć. Wycieczki, pary, samotni turyści, ba! nawet czworonogi. I gwar, i śmiechy, i błyskające flesze. Pożerają wszyscy tę górę po prostu. No to ja sobie poczekam. Wyjmuję mapę, kanapki, świstaka i kontempluję. (A jak to powiedział pewien funkcjonariusz do pewnego studenta w stanie wojennym na podobne dictum: jak ci w pysk strzelę, to zaraz będziesz prosto pluł!)
Klimat zaczyna mi się nawet podobać, bo poza że tak powiem cywilizowanymi turystami sporo jest także młodzieży, a ta gdzie ma góry w epoce fejsbuka, to chyba każdy się domyśla.
-Śrubaaaa!!! Śrubaaaa!!! –dobiega czyjś okrzyk z wieży.
-Czego? – z krzaków odpowiada znużony głos.
-Śruba, chodź na górę! Zobaczysz, jakie laski idą czerwonym szlakiem!
No tak.
-I powiedz Jasiu, gdzie to byliście na wycieczce?
-Na Baraniej Górze. 90-60-90 n.p.m.
-Dobrze, siadaj. Teraz troszkę faktów. Mamy 4 października 2013. Dokładnie sto siedemdziesiąt dziewięć lat temu do źródeł Czarnej Wisełki dotarł pierwszy polski turysta – Apoloniusz Tomkiewicz z Krakowa, tamtejszy publicysta, czyli jakby pre-bloger. Niestety, ze względu na pierwsze śniegi zrezygnował z marszu na sam szczyt, wobec czego oficjalne miano pierwszego notowanego zdobywcy należy się księciu pszczyńskiemu Ludwikowi Anhalt von Coethen, który 15 sierpnia 1810 w towarzystwie wiślańskiego pastora i dwóch miejscowych chłopów zdobył Baranią Górę idąc wzdłuż Białej Wisełki, czyli… dokładnie trasą, którą ja z kolei będę schodził. Prawda, że ciekawe wybrałem zestawienie? Wejście najrzadziej używanym szlakiem, zejście tym najstarszym. Zawsze ciut na przekór modom, jak to u mnie.
Co jeszcze amator beskidzkich wędrówek o tym szczycie wiedzieć powinien? Ano na przykład to, że odwiedzał go polski poeta i geograf Wincenty Pol (który – to tylko znający Katowice zrozumieją – mnie akurat najbardziej kojarzy się z kopalnią Wujek), że w drugiej połowie XIX wieku i początkach XX Barania Góra była celem patriotycznych (a przez to zakazanych de facto przez zaborcę) pielgrzymek Polaków, zwłaszcza młodych, jako miejsce przypominające o przeszłości i dające nadzieję na przyszłość i wreszcie, że już po II Wojnie Światowej w 1946 roku odbył się tu zlot Narodowych Sił Zbrojnych, których żołnierze 3 maja tegoż roku ku przerażeniu komunistów urządzili sobie defiladę w centrum miasta Wisła…
Wracamy do teraźniejszości. Przede mną na samiutkim szczycie stoi sympatyczna wieża widokowa. Powstała we wrześniu 1991 roku i w całości została zmontowana ręcznie. Początkowo służyła głównie do przeprowadzania pomiarów geodezyjnych, jako tzw. wieża triangulacyjna, ale obecnie w związku z zastosowaniem do tych samych celów technologii GPS straciła swoje pierwotne znaczenie i zyskała nowe – myślę, że przynoszące jej większą sławę – jest doskonałym punktem widokowym. Oczywiście skojarzenia z podobną wieżą na Czantorii są jak najbardziej na miejscu, ale nie wypadają najlepiej, ponieważ czeska ma 29 metrów, a polska tylko 15. Na pociechę mogę dodać, że za to polska jest bezpłatna.
Może zatem pora już na nią zajrzeć? Idziemy! Jakimś trafem wchodzę po metalowych schodkach dokładnie w momencie, gdy całkiem spory tłumek przemieszcza się w przeciwnym kierunku i już na górze (góry) konstatuję ze zdziwieniem, że jestem tu sam! A na dole przecież lekko licząc setka luda!!! Cud, normalnie cud nad Wisłą, nomen omen.

Balkonik wieży obserwacyjnej ma coś, co jest nieocenionym wręcz uzupełnieniem wiedzy początkujących turystów – tabliczki z odwzorowaniem panoramy i opisem wszystkich szczytów stąd widocznych. Genialna sprawa. Ale i bez tego widoki zapierają dech. Korzystając zatem z faktu że wieżę mam tylko dla siebie biorę w dłoń swojego włochatego małego przyjaciela (No Wy chyba chorzy jesteście! ŚWISTAKA!!!) i robimy sobie sesyjkę pt. „Takie tam na Czomolungmie”. Świstak mówi, że spoko luz, tylko przydałby się grzebień, bo ma żelki we włosach…
Mały gnojek…
To chyba najdłuższa przerwa w historii wszystkich moich wycieczek. Równe pół godziny. Pora najwyższa ruszać dalej. Schodzę z wieży, zabieram oparty o jej podstawę kostur i krokiem doświadczonego pielgrzyma znikam za skarpą kierując się szlakiem niebieskim w stronę Wisły. Początkowo słoneczną łąką, ale zaraz ostro w lewo przez gęsty stary las. Piękny las. Taki, jaki chciałbym widzieć w całych Beskidach. To rezerwat Barania Góra. Potęga nieskażonej… człowiekiem przyrody. Ogromne stare pnie, grube konary, dostojne skały, ciemna soczysta zieleń. Cisza. A przecież to ledwie kilkadziesiąt metrów poniżej jakże gwarnego szczytu.

Przedzierając się przez leżące w poprzek szlaku drzewo napotykam sympatyczną trzyosobową rodzinkę i wdaję się z nią w rozmowę. Mężczyzna w moim wieku wraz z najprawdopodobniej swoimi rodzicami idą na spacer z Wisły i jak każdy w ich położeniu zadają nieśmiertelne w górach pytanie; „A daleko to jeszcze?” Zgodnie z sumieniem odpowiadam: A chcecie państwo wiedzieć naprawdę czy tylko tak, żeby lżej było iść? I wszyscy parskamy śmiechem.
Ścieżka, bardzo tu kamienista i miejscami trudna otoczona jest szaloną wręcz roślinnością, spomiędzy której jednak jak groźba pobłyskują pierwsze sopelki lodu. Zły czar jest tuż, tuż… Ale póki co nie działa. Rwące po skałach strumienie wody rozbijają lód i niczym drobne kamyczki porywają w dół. Na razie jestem bezpieczny.
Mijając kolejne drobne źródła dochodzę do zalanego popołudniowym słońcem rozwidlenia szlaków z sympatyczną ławeczką, na której przysiadając robię kilka zdjęć, łapię oddech i nie tracąc czasu zaraz prawie ruszam dalej. Szlak prowadzi teraz typową serpentyną mijając strumyczki, powalone drzewa i dywany jesiennych liści. Dopiero w takim lesie widzi człowiek czym jest las! Potęgą! Kiedy przykucam przy jednym ze strumieni i obmywam twarz lodowatą wodą mam ochotę prawie zawyć jak wilk!  Oto wolność!

Maszerując przez chaszcze, pnie i błoto docieram wreszcie do „oficjalnego” już początku Białej Wisełki zaopatrzonego w stosowną tablicę i kolejne miejsce do odpoczynku. Korzystam, a jakże. Świstak raczy się Kuracjuszem, ja zjadłbym żelka, ale ktoś wyżarł. Wyjaśnimy to sobie w domu. Tymczasem zza pleców wyskakują mi ona i on, oboje około pięćdziesiątki.
-Ko… Kochanie… ławeczki są, zobacz! Siądziemy?
„Kochanie” rzuca mi butne spojrzenie (a czy to ja go proszę?!) i cedzi tylko z wyższością:
-Coś ty, nie ma sensu tak siadać co parę metrów!
I tak Romeo i Julia współczesnego beskidzizmu nikną mi z oczu. Może to i lepiej?


Zaraz prawie za miejscem które opisałem rezerwat się kończy. Dobry humor także. Zaczyna się kasa. Masa ściętych drzew, ślady ciągników, błoto, zerwana kora, przemysł po prostu. I powiem jedno. Trzeba być ślepym i głuchym, żeby „kręcić lody” na górze takiej jak Barania. Bałwanem po prostu bez szacunku do przyrody i historii. Amen.

Biała Wisełka towarzyszy mi od teraz cały czas z lewej, w lewo też skręca mój szlak. Przechodzę kilka „janosikowych” mostków z pni, przedzieram się wąwozami, przeskakuję strużki, które ciągle nowe skądś się pojawiają i tak po półgodzinnym marszu docieram do Kaskad Rodła. Tu Biała Wisełka (a właściwie do tej pory cały czas jeszcze Potok Wątrobny) wygląda już dużo poważniej. Nazwę Kaskady Rodła wprowadziło zaś w 1984 roku Towarzystwo Miłośników Wisły dla przypomnienia znaku używanego przez Polaków w Niemczech, a symbolizującego swym kształtem właśnie bieg najważniejszej polskiej rzeki od gór po Bałtyk z zaznaczoną historyczną stolicą - Krakowem.
I mimo że to forma zaśmiecania natury trudno nie uśmiechnąć się na widok vlepek Wisły Kraków, którymi upstrzone są okoliczne drzewa. Się panowie kibole podjarali po przeczytaniu Wikipedii…

Błotnista droga w coraz wyższym wąwozie przeistacza się wreszcie w asfaltową i przez mostek łączy z inną, już dużo poważniejszą, choć o mało wyszukanej w takiej konfiguracji nazwie… Biała Wisełka. Szlak, podobnie jak rzeka skręca w lewo, a ja zadowolony z siebie domywam buty, wyrzucam kostur i rozwijam nogawki do normalnej długości, przekonany, że to już finisz.
Błędnie przekonany, ale o tym za chwilę.
Jest 16:41 i w zasadzie wszystko się zgadza. Asfaltowa droga doprowadzi mnie prędzej czy później do Wisły Czarne (cóż za przewrotność nazewnictwa, nieprawdaż?) a sam szlak zakończy się pod słynną gospodą Fojtula skąd odjadę autobusem jak na prawdziwego trapera przystało. I też jak obiecałem wycieczka wreszcie nie będzie dłuższa, a dużo krótsza od poprzednich. Już nie 23 czy 21 a „ledwie” 19 kilometrów. Krócej się nie dało, sorki.
Śpiewając zatem w duecie ze świstakiem zgóralizowaną nieco wersję You're my heart, you're my soul mijam dziarskim krokiem kolejne ściany skał, progi wodne, coraz gęstszą zabudowę i coraz rzadszy las, pełen radości, że mimo tylu kilometrów po raz pierwszy, zapewne ze względu na relatywnie niewysoką temperaturę właściwie czuję się całkiem dobrze. I nagle dostaję parasolką przez łeb!
Wisła Czarne jest? No jest. Gospoda Fojtula jest? Takoż samo. A koniec niebieskiego szlaku, przystanek, rozkład jazdy, ławka dla zdrożonego piechura? Są i one. Nie inaczej.
Więc co, u diaska?
Nic, drobiazg zupełny.
OSTATNI DZIŚ AUTOBUS
ODJECHAŁ DZIESIĘĆ MINUT TEMU!
Ale jak, co, dlaczego?!
Łaj?! -  jak mówią spolonizowani Anglicy.
Nie znaju.
Jest siedemnasta piętnaście. I tu właściwie moja wycieczka się kończy. Zaczyna się dramat. Nie ma innego autobusu, nie ma busa, cena za przejazd taksówką przekracza zapewne moje miesięczne uposażenie (co nie jest trudne) a "słońce chyli się ku zachodowi". Ja zresztą też trochę.

Mapa! Gdzie ja w ogóle…. no tak. Wystarczyłaby mi stacja Głębce, ale jedyna droga, którą do niej znam to szlak czarny przez Kozińce. Nie dam rady. Wisła Malinka? Nie mam zielonego pojęcia czy tam nie jest tak samo jak tu. Boję się sprawdzać. Przelatuję oczami coraz dalszy obszar szukając czegokolwiek znajomego i… znajduję! Przełęcz Kubalonka! Nad Jeziorem Czerniańskim, obok Zameczku i przez Szarculę. Bite pięć kilometrów! A wszystko to przez las(-y), przez górę, bez znaków i jeszcze drogą, którą nigdy nie szedłem. Miodzio!

Podnoszę się z ławki na której chwilowo przysiadłem, zarzucam plecak na ramię i z miną bohatera kina akcji skręcam w świderek pustą butelkę po mineralnej (nie próbowałem tego numeru ze szklaną, a Wy?).

Pora ruszać!


Najpierw prosto, w kierunku jeziora i na krótko przed jego brzegiem (a widok, mniam, bajka(-ł) po prostu!) w lewo ulicą Czarne do ulicy Zameczek. Staram się równo oddychać, nie irytować sytuacją i nie kląć częściej, niż co trzy kroki.
Dobra, co dwa.

I taki na pół zły, na pół załamany nagle wybucham śmiechem! Naprzeciwko mnie maszeruje rodzinka, którą mijałem pod Baranią Górą! Najwidoczniej zeszli czarnym szlakiem, podobno najłatwiejszym, bo prawie w całości prowadzącym drogą, którą zaopatruje się schronisko.
-My chyba… My chyba chodzimy w kółko?! – śmieję się do nich
-A wie pan, że też nam to właśnie przyszło do głowy?
-Jeszcze raz wszystkiego dobrego na szlaku wobec tego!
-I państwu również!
No dobrze. Już jestem spokojniejszy. Rozglądam się, próbuję wrócić do roli turysty. Droga prowadzi przez las, po lewej gęstszy, po prawej rzadszy z prześwitującą co rusz taflą jeziora. Klimat taki wczasowy bym powiedział. Cichutko, spokojnie, samochód raz na pięć minut. Jakbym wracał z wieczornego spaceru znad zapory.
Przede mną skrzyżowanie. W prawo do Malinki, w lewo na Kubalonkę. Idę w lewo. Wijącą się serpentynami drogą dochodzę do słupka po jakby wyrwanej bramie… Napis głosi, że to rogatka z lat 30 wyznaczająca wjazd na teren rezydencji prezydenta Mościckiego. Uśmiecham się. Ciekawe czy Pan Prezydent w domu?
Po prawej mijam lądowisko śmigłowców, po lewej ogromny gmach zwany Gajówką, a za nim na wprost Zamek Dolny. Obydwa obiekty służą dziś jako hotele, mają też sale konferencyjne i restaurację. Właściwa rezydencja to Zamek Górny. Całość zespołu oddano do użytku w 1931 roku jako dar społeczeństwa śląskiego dla Prezydenta RP. Po wielu perturbacjach (a powiem tylko, że np. w latach 80 XX wieku był tu dom wczasowy KWK „Pniówek” – ówcześnie „XXX lecia PRL”) i generalnym remoncie Zamek powrócił do swojej pierwotnej roli w 2005 roku za sprawą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Jakie wrażenia? Naprawdę pozytywne. Zamek jest po prostu piękny. Ma klasę, jak cała II RP moim zdaniem. A wobec powyższego nawet to, że mój przemarsz był obserwowany przez rozmieszczone wzdłuż drogi kamery wydało mi się akceptowalne.

Tymczasem minąłem drugą rogatkę i wchodzę już w las, asfaltową drogą, to prawda, ale jednak. Jest zimno, coraz ciemniej, a ja zwyczajnie słabnę. W głowie jedno słowo. Szarcula. Stamtąd już tylko kwadrans. Przypomina mi się historia sprzed ponad dekady. Wybrałem się wtedy kilkanaście razy na wycieczkę ciężarówką z moim kolegą rozwożącym przyprawy do zup (to znaczy on nie do zup rozwoził, tylko do hurtowni) i pewnego dnia bez grosza przy duszy prawie że skończyło nam się paliwo. Jechaliśmy jak to on mawiał „na oparach”, a ja tylko wypatrywałem czegokolwiek znajomego… I wreszcie… Chorzów! Jaka ulga! Teraz, jeśli auto padnie, po prostu wsiądę w tramwaj! Tak to właśnie dziś (za wyjątkiem kwestii tramwaju) jest i z tą Szarculą.
-Nie dam rady!!! – zatrzymuję się nagle prawie wyjąc.
I cisza. Tylko mój oddech w mroku.
Zza drzew przebijają resztki dnia, jeszcze widać górskie szczyty… Coś w duszy mówi mi; Przecież to twoje góry! Te, które znasz, te które kochasz. Jesteś u siebie. Nie możesz się bać!
Zbieram resztki już nie sił, ale nadziei po prostu i ruszam dalej. Co ma być to będzie.
I wreszcie jest! Znajome rozwidlenie, znajome namioty. Szarcula!
Prostuję się i przyspieszam. Szlak czerwony. Jeden kilometr, piętnaście minut.
Autobus, pociąg, cywilizacja.
Naprzód!
O osiemnastej trzydzieści docieram do Kubalonki. Dookoła już noc. Ani żywej duszy. Przez ostatnie kilkaset metrów zobowiązałem się do wszystkiego od mycia zębów, po dokarmianie mrówkojadów i szanowanie warstwy ozonowej, byle tylko był autobus. Jakikolwiek.
Czytam tabliczkę odjazdów prawie jakbym oglądał horror. Przez palce.
18:50! Tak!
Pociąg z Wisły Uzdrowiska jedzie koło wpół do ósmej, bus też tak jakoś. Wszystko na styk. Musi się udać!
Autobus przyjeżdża spóźniony punkt dziewiętnasta.
-O któ… rej będziemy przy dworcu w Wiśle? – wyduszam z siebie.
-Za jakieś piętnaście minut.
-Aha.
Jestem jedynym pasażerem, z każdym kolejnym przystankiem który omijamy moja nadzieja wzrasta, z każdym na którym się zatrzymujemy, spada. Jeśli nie zdążę, będę spał na ławce.
Wreszcie jesteśmy. Faktycznie o 19:15. Biegnę, to znaczy przepraszam, kuśtykam w kierunku dworca i już wiem, że przegrałem. Przed budynkiem fruwają tylko liście…
Bus do Katowic, OSTATNI bus do Katowic odjechał pięć minut temu!!!
Pociąg! Ale po co? Przecież nic już nie ma! Ale może, może jednak… Na peronach nikogo. Ciemność. Czytam rozkład. Ostatni pociąg do Katowic o 19:38…
To za kwadrans!
Rozkład obowiązuje od przyszłego tygodnia…

 (&*%#$$#$^**

(tutaj proszę sobie wpisać najcięższe przekleństwa, jakie znacie)
No to aktualny.

19:42.
Wydaję z siebie odgłos godny rasowej foki, coś w stylu ehu, ehu, ehu! Święta, nieświęta, parzyste, nieparzyste, białe, czarne, fioletowe…
On przyjedzie!!!
Dawać gałęzie, trzeba rozpalić ognisko żeby nas zauważyli!
O 19:42 ciszę nocy rozrywa mocarne trąbienie.
Elfuśśśśśś!!! Elfuś jedzie!!!
Padamy sobie ze świstakiem w ramiona. Wybaczam mu wszystkie zeżarte żelki i wredny charakter. Jesteśmy uratowani!!!
Chwilę później konduktorka sprzedając mi bilet zadaje jakże właściwe w tej sytuacji pytanie:
-Normalny, prawda?
Jedziemy! Jest cieplutko, fotele są mięciutkie, połowa miejsc pusta. Niedługo Katowice…
„Proszę nie palić papierosów w ubikacjach!” – rozlega się bas w głośnikach.
I po sekundzie inny, jakby znajomy głos:
-Śrubaaaa… Wyłaź z kibla! Ktoś cię szuka! Ha ha ha!
Pociąg gwałtownie hamuje, a obok mnie niczym kulisty piorun przemyka maszynista (sic!!!) wraz z konduktorką i po chwili wyciągają z kabiny WC znajomego mi już skądś przerażonego młodego człowieka.
Świat się zapętlił. Zasypiam.
 ===
  
 ===
4 października 2013
Trasa: Węgierska Górka- Fajkówka – Barania Góra – Wisła Czarne Fojtula – Zameczek – Przełęcz Szarcula – Przełęcz Kubalonka.
Punkty do wyszukania na mapie: jak wyżej.
Stopień trudności: wysoki (stanowczo zalecane zakończenie trasy w Wiśle Czarne). 
Up & Down: Od stacji kolejowej trasa płaska do ulicy Turystycznej, potem wznosząca, wyrównana do Czerwieńskiej Grapy, strome zejście, równie strome podejście zaraz po nim i zrównoważony, stale opadający szlak do Fajkówki (jeden krótki odcinek pod górę na końcu). Od Fajkówki do szczytu Baraniej szlak stale wznoszący, bez silnych stromizn, zejście ze szczytu początkowo kamieniste i z licznymi przeszkodami, potem pełne błota, strumieni i kałuż. Od końca szlaku niebieskiego do Zameczku równo, potem asfaltową drogą łagodnie pod górę do Szarculi i wreszcie płasko aż do Przełęczy Kubalonka.
Atrakcje widokowe: Panoramy z podejścia na Czerwieńską Grapę, zejścia do Fajkówki i całego dalszego podejścia na Baranią łącznie ze szczytem, Kaskady Rodła, Jezioro Czerniańskie, Zameczek. 
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Węgierskiej Górce oraz Wiśle Czarne, fast food na Przełęczach Szarcula i Kubalonka.
Komunikacja: Do Węgierskiej Górki dojazd koleją, z Przełęczy Kubalonka komunikacja autobusowa m.in. do Wisły, Ustronia, Skoczowa i Cieszyna.
Opis marszruty: Od stacji PKP Węgierska Gorka na Fajkówkę szlak zielony, do szczytu Baraniej Góry czarny, do Wisły Czarne niebieski, dalej bez znaków i od Przełęczy Szarcula do Kubalonki szlak czerwony (GSB).
Odległość: 25 km. Mój czas przejścia (po odliczeniu przerw) 10 godzin.
Opinia: Trasa ekstremalnie długa, miejscami bardzo trudna zarówno orientacyjnie jak i technicznie. Samo podejście na Baranią Górę z Fajkówki raczej mało męczące, wygodne. Polecam!
Możliwości zmian:  1. Rozpoczęcie trasy w Kamesznicy (dojazd autobusem np. z Żywca) szlakiem czarnym, 2. Zejście z Baraniej Góry szlakiem czarnym, 3.Zakończenie marszu z końcem szlaku niebieskiego w Wiśle Czarne (zalecane). 
===
PORTIER POWRÓCI
W OPOWIEŚCI SZESNASTEJ!


18 komentarzy:

  1. Gdyby nie humorystyczne wtyczki, to bym padła przed czasem :) Chylę czoła. Dobij do 20stki i możesz robić za przewodnika :) Z taką elokwencją zrobiłbyś furorę :) Pozdrawiam !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do dwudziestki?
      Sugerujesz, że jestem nieletni? :DD

      Dziękuję... że nie padłaś.
      Mam nadzieję, że da się to czytać, bo faktycznie troszku przydługie ;)

      Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Przede wszystkim gratuluję jubileuszu.

    Zastanawia mnie tajemnicza Ewa. :D

    Jak zwykle świetna relacja (warto było tak długo czekać) wyjątkowego deptacza. Cudne widoki, wspaniały humor, no i przygody, których oczywiście Ci zazdroszczę.

    Pierwszy raz czytałam Twój nowy wpis wczoraj, w pociągu. Wracałam do domu z .. , nie ważne! Drugi raz wieczorem przed zaśnięciem, a trzeci raz dosłownie przed chwilą. Ja po prostu kocham Twoją zwyczajną, niezwyczajną twórczość tak samo, jak Ty kochasz twórczość POLDKA. Jesteś niepowtarzalny, jedyny taki „egzemplarz” – stuprocentowy człowiek ze wszystkimi zaletami i wadami, wrażliwy, otwarty i szczery aż do bólu. Tak trzymaj! Przesyłam Tobie i oczywiście Alojzemu serdeczne pozdrowionka.

    Wasza, niezmiennie zauroczona wami fanka
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Swoją drogą to ciekawe, bo tak: piąta wycieczka była pierwszą ekstremalną - ponad 19 kilometrów przy 30 stopniach upału, dziesiąta prowadziła przez śniegi po kolana, a piętnasta - jak widać. Strach myśleć, co będzie przy dwudziestej! ;)

      A propos Ewy :) Tajemniczej, jak twierdzisz. Jest to pewna sympatyczna osóbka, którą przekonuję do gór, a przynajmniej próbuję przekonywać, bo żadne zdjęcia ani teksty nie zastąpią bycia tam "live".

      Relacja jako słowo pisane powstała w kilka godzin na dwa razy, ale czas pomiędzy wycieczką a opisem faktycznie coraz dłuższy.
      Ale po pierwsze nie mam w zwyczaju publikować czegoś co trzy, cztery dni, a po drugie ogranicza mnie praca, obowiązki domowe itp. Nawet sam czas wolny to też bywa za mało. Trzeba mieć jeszcze spokój ducha, a o ten bywa trudno.

      Zwróć uwagę, że potraktowana na trzeźwo jest to po prostu historia o facecie, który poszedł se na jedną górę, potem z niej zszedł, a na końcu uciekł mu autobus ;DD

      Ale ja nie boję się być raz dzieckiem, raz nastolatkiem, raz prostym portierem, a raz starszym dystyngowanym panem. Stąd opowiadanie jest pozszywane z takich łatek ;))

      Alojzy śpi sobie teraz spokojnie w szafie udając zwykłą pluszową zabawkę... Nikt nie uwierzyłby, że chodzi po górach, żywi się żelkami i potrafi mówić. To taka nasza mała świstakowa tajemnica. Pst!

      Usuń
    2. Dwudziesta będzie równie interesująca i pełna przygód jak wszystkie poprzednie. To leży w samym człowieku, w jego naturze, w tym jak patrzy na otaczający go świat, jak chce go widzieć i przeżywać. Tak sobie myślę, że Ty ze światem jesteście za pan brat i dlatego jestem pewna, że każda następna Twoja wyprawa w góry będzie kolejnym bestsellerem. :D

      I tu masz stuprocentową rację. Góry na żywo to jest to! Magia nie mająca sobie równych. Skoro rozkochałeś mnie w górach, to myślę, że i Ewę Ci się uda w nich rozkochać. :) W każdym bądź razie życzę wam obojgu tego. Powiedz jej ode mnie, ze warto jest dać sobie i górom szansę. Ja już za nimi tęsknię.

      Z małą poprawką – jest to historia o niezwykłym facecie. :D A z tym pisaniem, to masz rację, różnie to bywa, szczególnie gdy oprócz bloga ma się również inne zajęcia i pracę.

      Tak! I właśnie to jest Twoim atutem – bycie sobą w każdej sytuacji.

      Jak to nikt? Ja wierzę. :D Nie wydaje Ci się, że szafa dla zdobywcy szczytów górskich to jest nieodpowiednie miejsce? Biedny Alojzy, pewnie jest mu tam ciemno i smutno i nawet poskarżyć się nie może, bo o ile dobrze Cię poznałam, to wyciągnąłeś mu baterie, żeby milczał. :) Przynajmniej ucałuj go ode mnie i przytul żeby mu było mniej smutno.

      Spokojnego snu życzę wam obu
      Karolina

      Usuń
    3. Na razie w głowie czeka do opowiedzenia szesnasta. Miejmy nadzieję, że nie będzie czekała zbyt długo :) Kolejnej przy bardzo jesiennej już aurze raczej w tym roku nie przewiduję. No chyba żeby...

      I nieważne są tak naprawdę ani jubileusze ani znane lub nieznane nazwy szczytów, metry nad poziomem morza czy kilometry długości trasy. Ważne jest to, że gdzieś tam człowiek staje, rozgląda się i... jest szczęśliwy. Tak najprawdziwiej.
      I tylko to się liczy.

      Ewa jak sądzę sama sobie tu zajrzy i przeczyta co napisałaś, a co do Alojzego, to alternatywa jest taka - albo ja jemu baterie albo on mi zawartość lodówki, ha ha ha.

      A poważnie: w domu świstak musi być schowany, bo nasz kot strasznie się go boi. Wiesz, wielkość podobna, kolor podobny, futro podobne i bidok potem pod łóżko ucieka :).

      Pozdrowienia

      Usuń
  3. Ależ relacja! Czytałam ją gorączkowo, uwieszona pod sufitem zatłoczonego pojazdu mechanicznego, trzymałam kciuki, żebyś zdążył... Jak już zasnąłeś, taka oto mnie refleksja naszła niewybredna, że powinnam inaczej popatrzeć na kwestie podróżowego fartu. Tyle że, cóż z tego, że udaje mi się wsiąść, a jak nie udaje to i tak za 4 do 10 minut, zależnie od dnia i linii, przyjedzie następny. Zawsze przyjeżdża. Marna pociecha. Takich gór, miejsc i asfaltów jak Ty - nie widziałam. Więc po licho mi komunikacyjny fart, skoro gór, miejsc i asfaltów niewidzenie tak mnie uboży...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję.

      Wiesz, ja sam już tam wyjąc ze zmęczenia (a w lesie zawyłem na głos zupełnie serio) wiedziałem, że jednocześnie przeżywam coś zabawnego, w klimacie "Podróży za jeden uśmiech" na przykład. Jest co wspominać, jest co opowiadać, jest za czym tęsknić.

      Bo tak naprawdę to ja nie lubię gór. Po prostu z nich mam bliżej do marzeń, a to bez nich nie potrafię żyć.
      Taka moja skrzywiona natura :)

      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  4. ładne o tych marzeniach; muszę przemyśleć, skąd ja mam bliżej do marzeń...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wymyśliłem sobie teraz, że z marzeniami, to jak z latawcem schowanym gdzieś na pawlaczu naszego życia. Najpierw musimy odważyć się po niego sięgnąć, nawet jeśli wydaje nam się to dziecinne, a potem już tylko znaleźć właściwą górę i złapać wiatr...

      I nie warto czekać, bo któregoś dnia może nam już nie starczyć sił by się na nią wspiąć.

      ===========

      Muszę zjeść Snickersa, bo zaczynam tu gwiazdorzyć :DD

      Usuń
  5. zjadłeś? lepiej? ;)
    a poważnie - fajnie mieć marzenia jak latawce, które da się puścić

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć bywa że i latawiec jest kulą u nogi.

      =======

      Jeszcze jeden batonik poproszę! ;)

      Usuń
  6. Oj, umknęła mi ta wycieczka choć ostatnio zaglądałem do Ciebie :)
    Bardzo fajny wypad, widokowy. Wieża na Baraniej już trochę straciła na znaczeniu, bo teraz sporo lasów ubyło, a pamiętam jeszcze jak się lasem szło i szło i dopiero z wieży były jakiekolwiek widoki...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też tak właśnie czytałem w starych przewodnikach, że las i las... i byłem zdziwiony, bo tam pustynia. Ale to chyba pierwsze miejsce, gdzie takie właśnie pustkowie podnosi atrakcyjność. Mnie w każdym razie zauroczyło.
      I jeśli tylko zdrowie pozwoli wrócę jeszcze kiedyś na Baranią, bo przecież jeszcze schronisko na Przysłopie muszę zobaczyć!

      A na razie cóż, jeszcze jedna wycieczka do opowiedzenia i raczej zima...

      Usuń
  7. Zimą też tam się całkiem fajnie chodzi, polecam. Zazwyczaj odcinek Skrzyczne -Barania jest dobrze przetarty a zimowe widoczki poezja.
    (jeżeli nie uznasz tego za reklamę:) ) zerknij na zdjęcia z trasy Ostre- Skrzyczne- Malinowska- Ostre.
    http://www.zuziawdrodze-galerie.cba.pl/skrzyczne032012/
    Piękne, zimowe krajobrazy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W piękne krajobrazy nie wątpię, w przetarcie szlaku jednak trochę tak. Moja wycieczka dziesiąta, bądź co bądź kwietniowa i z ponad dwudziestoma stopniami wokół to było na odcinku na i z Zielonego Kopca tonięcie w nietkniętym ludzką stopą śniegu po kolana. Na zdjęciach w galerii tego za bardzo nie widać, ale to byłoby na dłuższą metę dość męczące. Za to zejście z Malinowa do Szczyrku (które zawsze jest trzecioligowym szlakiem - wiem) to już był horror :))

      Wątpię, żeby poniosło mnie tam w zimę, no chyba że na spacer przez Wisłę do zapory albo żółtym z Istebnej do Koniakowa. Ale tęsknię za górami już dziś, a akurat spadł pierwszy śnieg w Katowicach...

      Pozdrowienia

      Usuń
    2. Piszę oczywiście o zdjęciach z mojej galerii.

      Usuń
  8. Wiadomo, zima to zima i różnie można trafić. Przy roztopach czy po świeżych opadach zazwyczaj jest kaszana, jednak w tych stabilniejszych okresach na prawdę nie jest ciężko.
    Trzeba spróbować :)

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.