WYCIECZKA SZESNASTA
WISŁA GŁĘBCE - KICZORY - JAWORZYNKA TRZYCATEK
Moja ostatnia w 2013 roku wycieczka według planów wcale ostatnią być nie
miała. Po zdobyciu Baraniej Góry zostało mi w notesiku kilka jeszcze tras
raczej spokojniejszych a dużo krótszych niż wcześniejsze i zamierzałem
realizować je trochę na zasadzie rozbierania domku z kart, czyli „a może się
uda”. Niestety, jak to w życiu bywa, nie tylko pogoda, w tym roku wyjątkowo
łaskawa, decydowała o tym co, czy i kiedy mogłem zrobić i tak właśnie zupełnie
niechcący wędrówka o której dziś opowiem stała się jednocześnie zamykającą sezon.
Przy czym co ważne dla dalszej akcji zakończenie to mogło nastąpić dużo
szybciej i dramatyczniej za sprawą spacerującego po peronie katowickiego dworca
pana maszynisty i mojego doń pytania:
-Przepraszam, czy to jest pociąg do Wisły?
-Tak.
Nie, to nie to pytanie. Było jeszcze drugie, mniej rozsądne, biorąc pod
uwagę całokształt sytuacji oraz posturę pytanego.
-A dlaczego taki brudny?
-*^@$(%#^&**(@&^%!!! - dobiegło
tylko ze szczęściem zakneblowanych bułką z serem ust i jakiś (w tym akurat przypadku
dużo wyraźniejszy) głos wewnętrzny nakazał mi spie…sznie wsiadać do pierwszego
z brzegu wagonu słusznie chyba zakładając, że tam zamordować mnie będzie
trudniej.
Na szczęście ryzyko ponownego spotkania jest niewielkie
– myślę łapiąc oddech i przysiadam w cichutkim kąciku jak najbliżej końca
składu naciskając dyskretnie czapeczkę na oczy. Tak dla pewności.
Ruszamy.
Pociąg jest prawie pusty. Za oknami przelatują pełne późnojesiennej mgły
obrazki. Przytulam policzek do zimnej szyby. Stuk stuk, stuk stuk, stuk stuk…
Przez długie kilkadziesiąt minut nie myślę dosłownie o niczym. Zapadam w stan
duchowej nieważkości. Czekam na pierwszy promyk słońca (jest!) potem wypatruję
gór (też są!) i wreszcie uśmiecham się od ucha do ucha widząc Skoczów,
Goleszów, Ustroń, Ustroń Polanę, Wisłę…
A kilka minut za nią pociąg nagle zwalnia, zatrzymuje się, stoi tak parę
chwil i wreszcie rusza. Ale do tyłu!!!
Najpierw wolniutko, potem jakby szybciej. Co jest grane?
Wstaję i rozglądam się po pustych wagonach odpędzając absurdalną myśl, że oto obsługa uznała, że do
ostatniej stacji nikt nie jedzie i postanowiła wracać „na skróty” do Katowic. I jak szybko
wstałem, tak siadam. Korytarzem maszeruje "mój" maszynista!
-Ten pociąg naprawdę nie jest taki brudny! Widziałem brudniejsze, słowo!
Niech pan mnie nie zabija, błagam! Ja mam żonę, dzieci i świstaka! Ja już zaraz
umyję cały skład własną koszulą! Ja…
-Proszę pana! Halo!
-Yyyy… tak?
-Więc tak jak mówię pociąg nam się ślizga i nie damy rady podjechać do
Dziechcinki. Wracamy do Uzdrowiska i stamtąd nabierzemy prędkości.
-Aha! Wspaniale, dziękuję!
Pytanie na orientację.
Jak często zdarza się Wam prowadzić rozmowę z
maszynistą w środku składu w czasie
jazdy (do tyłu!)?
Hmm…
Lekko spóźniony EN-57 dociera wreszcie po drugim podejściu do Wisły Głębce, a ja tym samym rozpoczynam
swoją szesnastą wycieczkę w Beskid Śląski.
Dokąd dziś? Z kilku lub może nawet przy odrobinie fantazji kilkunastu jeszcze
istniejących możliwości wybrałem swego rodzaju uzupełnienie letniej trasy ze Zwardonia na Kubalonkę, czyli marsz do Jaworzynki
Trzycatka przez Kiczory. Trasa to raczej spokojna, niezbyt długa i z
pewnością nie wymagająca jakiejś specjalnej kondycji, choć w praktyce….
W praktyce bywa różnie.
Ale zanim wyruszymy na szlak proszę się jeszcze chwilkę rozejrzeć. Stacja
na której się znajdujemy jest ostatnią na linii
kolejowej nr 191 prowadzącej z Goleszowa przez Ustroń i Wisłę. O ile jednak
do Ustronia pierwszy pociąg przyjechał już w 1888 roku, to tory do Ustronia
Polany doprowadzono dopiero w 1928, do Wisły w 1929 a do Wisły Głębce w 1933
roku. Dokładnie zaś w 3 września owego roku stacja została oficjalnie otwarta
i, o czym już pisałem przy okazji innych wycieczek, wcale nie planowano tu
zakończenia budowy. Tory poprzez Istebną i Koniaków doprowadzone być miały aż
do Zwardonia, czego śladem jest jeszcze jeden z nich wybiegający daleko w las
za końcem peronów…
Cóż jeszcze warto wiedzieć? Ano na przykład to, że całą linię
zelektryfikowano w 1974 roku, zaś w 1999 rozważane podobno było skrócenie jej
obsługi tylko do stacji w Wiśle Uzdrowisku (do 1959 roku w użyciu była tylko
jednoczłonowa nazwa – Wisła). W 2010 zamknięto dworcowe kasy i poczekalnię, a
od 2012 roku linię 191 obsługują w miejsce Przewozów Regionalnych - Koleje
Śląskie. Ach, przecież! Skoro jesteśmy w górach, to nie od rzeczy będzie
jeszcze podanie wysokości. Znajdujemy się na 545 m n.p.m. (dla porównania –
stacja Wisła Uzdrowisko: 425 m n.pm.)
Stając tyłem do pociągu a twarzą do budynku dworca po jego lewej dostrzec
można za drzewami tablicę informacyjną od której w prawo (w kierunku, z
którego przyjechałem) prowadzi ulicą
Dworcową szlak niebieski. To nim
udam się do Przełęczy Łączecko, by stamtąd już Głównym Szlakiem Beskidzkim podążyć dalej.
Chwilowo kolory niebieski i zielony prowadzą tu razem, obydwa zresztą
docelowo na Stożek (979 m n.p.m.), z tym tylko, że jak pamiętamy z wycieczki dwunastej kolor
zielony wiodąc na wprost schodzi tuż przy torach do doliny Łabajowa, a niebieski nieco wcześniej, obok dawnego ośrodka
wypoczynkowego fabryki farb i lakierów Lechia odbija ostro w lewo. Asfaltowa do
tej pory droga zmienia się tu po kilku minutach w wyłożoną dziurkowanymi płytami
betonowymi i mijając ostatnie zabudowania zakręca po łuku w lewo. To tutaj właśnie
spotykam, a dokładniej mijam jedynych dziś na całej trasie turystów. Specyficznych
dość.
Oto starszy pan w rasowych sportowych ciuszkach i oczywiście „adidaskach” podniesionym
głosem tłumaczy prawie dorosłej już wnuczce, że źle, no znowu źle dobrała
długość kijków, że nie wie, że on znowu a ona dalej i takie tam inne. I
sznurowadła nie tak, no nie tak, zrozum! I że on już traci cierpliwość.
Dziewczyna posłusznie reguluje co trzeba po raz enty, ale pan perfekcyjny
nie przestaje zrzędzić. Jego „fachowy”
wykład słyszę jeszcze wiele metrów dalej. Dalibóg, wolałbym przejść całą trasę
boso niż z kimś takim u boku!
Z sympatycznej całkiem drogi wznoszącej się pośród rzadkiego lasu (w
stosunku do peronów stacji jestem teraz na drugim wierzchołku litery U)
szlak odbija nagle dość słabo widoczną ścieżyną w prawo i poprzez pagórek
przenosi mnie jakby do innej rzeczywistości. Tej, dla której tutaj
przyjechałem.
Trawersując opadające w stronę Łabajowa zbocze
maszeruję teraz zabawnie falującą ścieżką w stronę Mraźnicy mając w dali po prawej najpierw Kobylą (804 m n.p.m. – czasem zapisywaną jako Kobyła) a nieco
później Stożek. I co ciekawe, choć idę tędy po raz pierwszy w życiu, to de iure już tu byłem! Odcinek szlaku
niebieskiego między osiedlem Mraźnica a stacją w Głębcach był wszakże tym,
którego „zabrakło mi” przy okazji wycieczki siódmej z Ustronia Polany.
Zwyczajnie go wtedy przegapiłem znieczulony już wytęsknioną asfaltową drogą i cywilizacją
dookoła. Dużo zaś później zupełnie przypadkowo zresztą dopatrzyłem się na mapie
gdzie co i jak, a dziś właśnie…
Właśnie.
Wiedziałem! Wiedziałem!
Docieram oto do zakrętu ulicy
Mrózków (przysiółek o takiej nazwie znajduje się wyżej) przy którym wtedy,
dnia pamiętnego, myłem twarz w resztkach mineralnej i wyrzucałem kostur! Stałem
tutaj, dokładnie na ścieżce, a potem poszedłem gdzie indziej! Rozglądam się i na
swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że gapiostwo gapiostwem, ale zakręt
naprawdę jest słabo oznakowany. A więc ku potomności ogłaszam: Jeśli
schodzisz szlakiem niebieskim w kierunku Wisły i dotarłeś do pierwszych
zabudowań Mraźnicy, pamiętaj, że z asfaltowej drogi zejść musisz w prawo, gdy
ona ostro zakręca w lewo. Tyle.
A ja dziś akurat odwrotnie. W lewo asfaltem pod górkę i za ostatnim
gospodarstwem (IDENTYCZNIE jak na szlaku zielonym z Ustronia Polany na Orłową!)
w prawo. Za chwilę znów w lewo i wespół już ze szlakiem czerwonym z Kubalonki
po zupełnie płaskim do Przełęczy Łączecko, jednego z moich ulubionych
miejsc w Beskidzie Śląskim.
Takich moich prywatnych ulubionych, bo zupełnie przecież niezależnych od
popularności, wysokości czy czegokolwiek podobnego. Mam ich zresztą co najmniej
kilka. Na przykład Cienków, Tuł, Wielka
Cisowa, Hala Radziechowska, Przełęcz Beskidek (ta mniej znana – za Równicą) a z
niżej położonych :) jezioro Wielka Łąka z zaporą Mościckiego i właśnie
stacja kolejowa w Głębcach. W każdym z
tych przypadków odpowiedź na pytanie: dlaczego, sprowadziłaby się chyba do
wzruszenia ramionami. Nie wiem. Tam mi jest ciepło na duszy. Raz ładnie, raz
spokojnie, raz „staroświecko”, ale zawsze ciepło.
Ale czasem zalewa mnie krew. Jak teraz.
Ostatni raz byłem na przełęczy latem, gdy
przechodziłem tędy ze Stożka na Kubalonkę i wtedy wszystko było normalnie. Po
prostu mała polanka w rzadkim, acz pięknym niewątpliwie lesie. Dziś wokół
stołów i ław straszą pnie po wyciętych drzewach i stosiki przygotowanego do wywiezienia drewna. Nie trzeba znać i widzieć tego miejsca,
by odpowiedzieć sobie na pytanie czy przyjemniejszy jest odpoczynek pomiędzy
starymi drzewami czy ich truchłami. Nie trzeba także być obrońcą przyrody by
nazwać człowieka, który podjął decyzję o oszpeceniu TAKIEGO miejsca W TAKI SPOSÓB co najmniej inteligentnym inaczej! W
końcu można było, skoro już, zrobić to samo gdzieś dalej, na przykład wzdłuż
nieoznakowanej ścieżki do Istebnej lub po prostu oszczędzając samo skrzyżowanie.
Uff…
Na wątpliwą pociechę PTTK zafundowało turystom nieobecny tu wcześniej
drogowskaz, zresztą bez nawet żółtej tabliczki z nazwą i wysokością tego
miejsca. Smutne na odczepnego. Gdyby jednak kogoś ciekawiło – raz jeszcze przypomnę
– jesteśmy na Przełęczy Łączecko, nazwa miejscowa Ku Tabuli, wysokość 774 m
n.p.m.
Zdegustowany przysiadam na jednej z ław i jak planowałem robię sobie jednak
przerwę śniadaniową. Dobrze, że przynajmniej mebli :) mi nie pocięli ci „leśni
złomiarze”.
Na stole ląduje mapa, pół pęta jałowcowej, dwie bułeczki i butelka
Kuracjusza. Marzyłem o takim spokojnym śniadaniu
właśnie tutaj. Odpowiada mi to złudzenie dzikości, bezludności, oddalenia od
cywilizacji skontrowane jak najbardziej ucywilizowanymi ławami, stołami i nawet
workiem na odpadki pod drzewem. A tak naprawdę gdzie ta cywilizacja? O kilka
kroków prawie. Za plecami wszak w pełni asfaltowa i pełna tandetnych budek z
fast foodem Przełęcz Kubalonka (czerwony – GSB), nieco po prawej Wisła Głębce
(niebieski), po lewej już z przodu Istebna (bez znaków), po prawej ścieżka do
schroniska na Stożku (niebieski), a na wprost Kiczory (czerwony – GSB), skąd
dojść można również na Stożek lub w kierunku Istebnej (zielony) czy Jaworzynki
(żółty) - jak ja dzisiaj na przykład.
Mija właśnie dwadzieścia minut słodkiego leniuchowania, gdy docierają do mnie dziwnie znajome głosy
spomiędzy drzew. To nadciąga „fit-dziadek” ze swoją wnuczką i BARDZO DROGIMI bucikami obok WŁAŚCIWIE WYREGULOWANYCH kijków. Pora
się zbierać.
Zostawiając za sobą przełęcz i zmieniając szlak z niebieskiego na czerwony
rozpoczynam podejście na Kiczory (990 m n.p.m.) dosyć spokojnie wznoszącą się
szeroką ścieżką, którą mijam zaraz po prawej pole niedawno chyba zasadzonych po
wcześniejszym wyrębie młodych drzewek. Po kilku minutach las gęstnieje
zasłaniając słońce i wtedy pogrążam się już na dłużej w wilgotnym, pełnym opadłych żółtych
liści i zielonych mchów mroku. Po raz kolejny potwierdza się, że każdy szlak
przemierzany w odwrotnym niż pierwotnie kierunku staje się szlakiem nowym, ale
także, że zmiany i nowości wprowadza nawet inna pogoda czy pora roku. Byłem tu
przecież całkiem niedawno, w lipcu, a jeszcze kilka minut temu wydawało mi się
że wiem, co i w którym momencie zobaczę. Okazuje się, że nie. Wszystko jest nowe.
Inne. Ciekawe.
Naprawdę ciekawe?
Tak. Dlatego, że prawdziwe.
Stale wznoszącą się kamienistą i coraz węższą tu ścieżyną dochodzę wreszcie
do szczytu. Las rozstępuje się nagle jak kurtyna i oto staję pomiędzy
posiwiałymi łanami traw falującymi majestatycznie w chłodnym wietrze.
Kiczory. Dziwna nazwa, prawda? Nie ostatnia dzisiaj. Kiczory (czes. Kyčera) to zapożyczenie z języka wołoskiego, albowiem po
rumuńsku na przykład (rumuński wywodzi się z nieużywanego już dziś wołoskiego) chica (wym. kicza) to zarost, włosy, a chicera to włochata góra. Określenie to
rozumiane dosłownie współcześnie pasowałoby może do Stożka lub Soszowa, ale do
Kiczorów (Kiczor?) jakby mniej… Ciekawostką tu niech będzie, że także z
wołoskiego pochodzą powszechnie chyba znane słowa: baca, bryndza, juhas,
koliba, redyk, szałas czy żętyca. Mało tego jeszcze! Mijane przeze mnie osiedle
Wisły - Mraźnica - również, jest to bowiem inaczej zagroda z drzew
kolczastych zbudowana dla owiec.
Na Kiczorach zmieniam szlak po raz kolejny. Z GSB (czerwonego) wchodzę na
jeden z najmłodszych w Beskidzie Śląskim, wytyczony około 1960 roku – żółty.
Tym samym droga na Kyrkawicę i Stożek, która dotychczas była przede mną zostaje
po prawej, podobnie jak znajdujący się już po czeskiej stronie granicy rezerwat Plenisko założony w 1956 roku
na obszarze 16,25 ha (od 1998 roku 24,32 ha) a zlokalizowany na dawnych
terenach łowiskowych Habsburgów.
Używając mojego ulubionego zegarkowego porównania wygląda to wszystko
tak, że gdy na Kiczory wchodzimy od strony godziny szóstej, to Kyrkawicę mamy
na dwunastej trzydzieści, Stożek plus minus na trzeciej, Republikę Czeską od
dziewiątej do dwunastej, a wąziutką ścieżkę szlaków żółtego i zielonego (chwilowo
razem – zielony odchodzi potem do Istebnej) gdzieś koło ósmej trzydzieści. Lecz
zanim szanowny turysto skierujesz się nią w dół, a trzeba zaznaczyć, że
znajdujemy się w najwyższym punkcie dzisiejszej wycieczki warto jednak
zatrzymać się tu na dłużej i rozejrzeć tudzież obfotografować wszystko dookoła,
bowiem widoki są znakomite.
Gdy zaś złapiesz oddech po podejściu a stracisz mowę rozanielony
przepięknymi panoramami znak to będzie niechybny, że czas ruszać dalej. A zatem
w lewo mając po prawej pas graniczny kierujemy się teraz wspólną trasą kolorów
zielonego i żółtego. Najpierw trawiastym ostrzejszym zejściem z przepięknymi
widokami na czeskie Beskidy po prawej, potem fragmentem lasu, bardzo podobnym
do tego na trasie z Łazka na Błotny albo z Cienkowa na Zielony Kopiec dróżka
wychodzi znów na otwartą przestrzeń z również urzekającymi dalekimi widokami od
Skrzycznego po Ochodzitą i dalej kieruje się lekko opadając ku kilku
zabudowaniom.
To miejsce nosi nazwę Szałas
Dupne (uprzedzałem, że na „włochatej górze” się nie skończy!) i wbrew
pozorom nie powinno powodować u nikogo zgorszenia, bowiem w dawnej góralskiej
gwarze dupny to inaczej pusty,
wydrążony, spróchniały (w śląskiej na przykład – duży, ogromny) zaś tu konkretnie
jest pamiątką po szałasie, jaki mieli dziewiętnastowieczni górale z Istebnej wypasający
na polanach Młodej Góry owce. Jak podaje Mirosław Barański sądzili się oni z
władzami austriackimi w Wiedniu o odszkodowanie za zabrane im pastwiska,
ponieważ wypasali większą niż założona liczbę owiec, zaś pieniądze jakie im
wypłacono wyliczone były na podstawie odgórnie założonych „norm” czyli nie przekładały
się na faktycznie poniesione straty. O ile jednak udało im się sprawę wygrać,
co było rzadkością, o tyle w praktyce niewiele im to dało, zaś sam szałas
wzmiankowany w dokumentach nawet około 1788 roku na początku XX wieku opisywany był
już jako „dawno zaginiony”.
Mając po lewej polany i widoki na dalekie góry, a po prawej ścianę lasu
docieram błotnistą drogą oszpeconą dodatkowo trwającą w całej okolicy wycinką
drzew do osiedla Młoda Góra (Proszę
nie sięgać po relanium – osiedle w górach to na szczęście jeszcze nie to samo,
co w Katowicach – najczęściej kilka do kilkunastu gospodarstw). I
tu szlak zielony odchodzi w lewo do Istebnej
a potem dalej w kierunku Baraniej Góry, zaś mój – żółty – skręca asfaltem
pomiędzy kilkoma zabudowaniami i pastwiskiem w prawo i po chwili znów w lewo
zamieniając się szczęśliwie na powrót w leśną dróżkę. Przez jakby „filtr” jakim jest ściana lasu
wchodzę po raz kolejny w marzenia. Ledwie co szedłem rozgrzanym asfaltem
przyglądając się budynkom, płotom i ludziom na podwórkach, a oto znów mam przed
sobą i po obu bokach nieskażoną przyrodę pełną niemalże letniego blasku. Przede
mną Młoda Góra tym razem par excellence bo już jako szczyt
właśnie, a nie tylko przysiółek o tej nazwie. Szlak wprawdzie wiedzie nie przez a wokół
jej wierzchołka, ale dzięki temu lepiej jeszcze dostrzec można, że jak na
młodą jest owa górka wcale wysoka, bo ma już 834 m n.p.m. i można mieć nadzieję,
że jeszcze rośnie ;)
Czy jednak i kiedy urosną/odrosną drzewa? Doszedłem właśnie do kolejnego
wyrębu. Na stoku po prawej, wysoko ponad moją głową charkocą piły mechaniczne i
ślizgające się na stromiznach ogromne ciągniki. Biegają ludzie w pomarańczowych
kamizelkach i fruwają wióry. Wre praca. Bucha w niebo dym z palonych gałęzi i
kory. Niby nic, zawsze tak było, skądś w końcu bierze się i drewno i papier,
ale tutaj, na szlaku nomen omen szlag mnie trafia, gdy to widzę.
Zza drzew przyglądają
mi się pilarze…
Odwracam wzrok. Dlaczego to ja, turysta z plecakiem i mapą mam się tu czuć
jak intruz, a nie oni ze swoimi maszynami? Nie mówię dzień dobry. Tak, wiem, że taką mają pracę i to nie ich wina, że
tu są, ale nie mówię. Wszystkim, ale nie im! Przyspieszam kroku stukając
ciężkimi glanami po kamieniach najgłośniej jak potrafię. Jestem wściekły.
Dla uspokojenia zatem mojego i czytających te słowa mała dygresja jeszcze a propos Młodej Góry. W niewątpliwie
sympatycznym trzytomowym wydawnictwie Pascala o Beskidach szczyt ten opisany
jest jako Mlada Hora, co niby znaczy to samo, ale nie jest tą samą górą! Mlada Hora
jest bowiem jak najbardziej w Beskidzie Żywieckim czy (inna) w Małym, ale w
Śląskim takowej się nie spotka - jest tylko i wyłącznie rdzennie polska :)
Młoda Góra. Nota bene ten sam przewodnik podaje wysokość Wielkiej Czantorii,
jako 955 m. n.p.m., gdy w rzeczywistości ma ona 995. Pozostaje wierzyć, że w późniejszych
wydaniach (moje pochodzi z końcówki lat 90) błędy owe poprawiono.
Idziemy dalej.
Kilka minut na wprost ciemnym, wysokim i mokrym lasem a potem łagodnie w
dół w prawo już nieco rzadszym, jaśniejszym i suchszym. Pomiędzy drzewami przebłyskują dalekie osady i szczyty, oddech się uspokaja. Znów skręt w lewo i oto droga. Ale jeszcze nie. Szlak
tylko przez nią przechodzi i dużo bardziej stromo opada teraz przez kilka minut
kamienistą ścieżką aż do kolejnej linii asfaltu. Tu skręcam za znakami w prawo.
Po lewej mam teraz nieliczne zabudowania i ogromną dolinę z szeroką panoramą za
nią, a po prawej las na zboczach Młodej Góry. Spokojnie obniżającą się drogą
schodzę wreszcie do doliny Olzy i tu
wraz z nią zakręcam ostro w lewo.
Czegoś, co teraz się wydarzy nie grali w żadnej komedii. Proszę tylko spojrzeć. Idę sobie wzdłuż
rzeki w kierunku tartaku. Jest kolorowo, słoneczko świeci, trasa nie najgorzej
oznakowana i takie tam inne. Życie jest piękne generalnie. W którymś momencie Olza zakręca
w prawo, a ja za nią, ale tu znaki się kończą… Przede mną plac pełen kantówek, dwie
ciężarówki, jacyś robotnicy i tyle. Rozglądam się, węszę, obchodzę dookoła
każdy słup energetyczny, drzewo i budynek – nic! Wyjmuję wobec powyższego broń
ostateczną – mapę. Według niej kolor żółty prowadzi teraz pod górę…
Ale gdzie?!
Po drugiej stronie rzeki!
Zawracam do ostatniego zauważonego znaku (ostatnia działająca konfiguracja,
he he he!) i uświadamiam sobie coś, co nie wiem, jest zabójczo śmieszne czy śmiesznie
zabójcze bardziej.
Na łuku rzeki jest most. To na niego, nie na drogę skręcającą kilka metrów
dalej do tartaku wskazują znaki. Wszystko jasne. Z tym tylko, że most jest na
mapie. W tak zwanym realu mam kupę gruzu, paru robotników i betoniarkę. Odpowiedź
nasuwa się sama, ale po prostu muszę, no muszę ją usłyszeć własnousznie. Z miną
niedzielnego turysty, rozpostartą szeroko mapą oraz przy pełnej świadomości
komiczności tej sytuacji podchodzę do krzątających się za drogą cieśli.
-Dzień dobry. Przepraszam że pytam, ale czy tu czasem nie powinno być mostu?
-Był. Zburzyliśmy go dopiero co.
-Dziękuję panom bardzo! – nie wytrzymuję i parskam śmiechem – Ale tak się
składa, że tam jest mój szlak turystyczny! I co teraz? Mogę tutaj jakoś
nielegalnie przeskoczyć?
-Proszę. Tam po bali, tylko ostrożnie.
Nie przestając się śmiać schodzę po czymś, czego przy całym swoim
budowlanym doświadczeniu nie ośmieliłbym się nazwać inaczej jak deską najpierw
stromo w dół koryta, a potem balansując centymetry nad wodą na drugą stronę
rzeki, skąd już bez przeszkód docieram do dalszego ciągu drogi. Zezowate
szczęście!
Z czym się Wam kojarzy Olza? Mnie tylko z jednym. Wafelkami! Ale specjalnie
dla twardziej ode mnie stąpających po… balach przygotowałem też słów kilka o
rzece. Jej źródła biją pod Gańczorką i Karolówką (czyli znów wycieczka trzynasta
się kłania!), zaś nazwa (po czesku brzmiąca: Olše), zapisywana też bywała jako Olsza i wzięła się ponoć od słowa
oliga oznaczającego niegdyś… wodę. Olza ma 99 kilometrów długości, z czego
pierwsze szesnaście płynie po polskiej a pozostałe po czeskiej stronie. Jakieś
pytania? Aha! Gdzie jest most?
Most jak się okazuje powstał był w 1988 roku na co znalazłem potwierdzenie
w przewodnikach, natomiast jak tego dowodzi moja historia w roku 2013 śladu już
po nim nie ma. Lada moment będzie, a pewnie gdy piszę te słowa już jest nowy. Niestety mnie
trafiła się tylko deska na cegłach, czego szerszym, a zwłaszcza cięższym ode
mnie rzeszom turystów jako standardowego rozwiązania nie polecam.
Szlak za rzeką wspina się mozolnie w lewo, by po chwili między budynkami
skręcić w prawo i doprowadzić mnie za czas jakiś do małego skrzyżowania już bardzo
wysoko ponad doliną. Jestem w Jasnowicach
– podobno najstarszym osiedlu Istebnej, o którym pierwsze wzmianki odnaleźć możemy
w zapiskach już z 1615 roku! Sama nazwa pochodzi od sekty „jasnowidzów”, której
członkowie schronili się tu przed prześladowaniami religijnymi.
Okolica jest niezwykle ciekawa z turystyczno krajoznawczego punktu
widzenia, bowiem poza widokami typowo górskimi najpierw po prawej, a potem
lewej stronie daje też możliwość przyjrzenia się bardzo starym, pięknym
budynkom, spacerującym po podwórkach zwierzakom i w ogóle poczucia
niecodziennego dla miastowych klimatu wsi sielskiej anielskiej. Minusem za to
ogromnym jest stopień skomplikowania tu naszego szlaku. Nie przypominam sobie,
aby gdziekolwiek wcześniej na terenie zabudowanym trasa prowadziła tak
pokręconą drogą. Ale OK, spróbujmy. Ze skrzyżowania, o którym pisałem
udać należy się lekko w prawo, po czym zaraz w lewo w kierunku pól mijając po
prawej samotną kapliczkę. I teraz,
gdy na wprost zobaczymy polną drogę, zaś asfalt skręcać będzie w lewo ku
kolejnej dolinie idziemy za nim godząc się z faktem, że oznakowanie jest tu
prawie że żadne. Schodząc miedzy domostwami
po lekkim łuku najpierw w prawo, potem znów w lewo i wreszcie po raz kolejny w
prawo (proszę się nie śmiać – ja to przeżyłem na własnej skórze!) dotrzemy w
ten sposób (o ile nie postradamy wcześniej zmysłów) do szerokiej już drogi (DW 943) prowadzącej
w prawo do przejścia granicznego Jasnowice – Bukovec, w lewo zaś będącej
dalszym ciągiem szlaku żółtego. Nią iść należy aż do charakterystycznego
drewnianego garażu wystającego z jednego z podwórek narożnikiem
prawie na chodnik (pozdrawiamy projektanta!) i kilkadziesiąt metrów dalej, gdy
asfalt skręca w lewo, przed zakrętem zejść w leśną skośną drogę w prawo. Tu
rozpoczyna się de facto ostatni odcinek trasy do Jaworzynki. Od razu uprzedzam,
że ani łatwy, ani wygodny.
Droga, za mojej na niej bytności pełna błota i gliny prowadzi najpierw zupełnie
połogo pośród głębokiego lasu, choć cały czas w bliskim (momentami stumetrowym)
sąsiedztwie czeskiej granicy. I o ile początkowo jest to zwyczajny, nawet
relaksujący poniekąd spacer, o tyle później (a przejście trwa około pół
godziny) stopniowo zmienia się w swego rodzaju mały beskidzki survival. Zaczyna
się on, gdy szlak odchodzi w górę w lewo wąską zupełnie ścieżyną poprzez jeden
z wielu strumieni. Nagle z prostej i jasnej, choć z pewnością nie należącej do
najwygodniejszych drogi trafiam…
No właśnie, gdzie?
Coś jak zbieranie jagód. Tak mi się skojarzyło. Nienawidzę zbierania jagód!
Oznaczenia są poumieszczane najdelikatniej mówiąc rzadko, ścieżka jako się
rzekło jest wąska, a do tego śliska, zarośnięta i często niespodziewanie gdzieś
„znikająca”. Nie zdziwiłbym się docierając do jakiejś omszałej wstęgi, której
nikt z PTTK nigdy nie przeciął lat temu pięćdziesiąt… Bo że (Boże!) ktokolwiek
tutaj był od tamtych czasów momentami trudno uwierzyć. Czy są więc jakieś plusy
tego odcinka? Noooo… na swój sposób jest to zabawne, nie przeczę. Widoczki choć
bliskie także bywają niczego sobie. Jakieś mostki z przegniłych bali, ciągłe
przeskakiwanie strumieni, „loteria” ze znakami na drzewach, dookoła majestatyczny
siedmiomilowy las. Post factum ciekawe, może mniej górskie a bardziej „południowoamerykańskie”
doświadczenie. Amazonka, krokodyle, te klimaty.
Zerknijmy może na sekundkę za siebie. Wisła Głębce była w dole – Kiczory w
górze, dolina Olzy (co nawet logiczne!) w dolinie – Jasnowice w górze,
Jasnowice w górze – las w dole…
Jestem w lesie. Co teraz? Pod górkę będzie, a jakże!
Tadaaam! Nagle gdzieś wysoko pomiędzy drzewami pojawia się błękit nieba… Noga za
nogą prę zatem ku niemu i staję po kilku chwilach przed ogromną łąką na której
końcu widzę rząd gospodarstw. To najpewniej Jaworzynka! Zdaje się, że już
niedaleko. Jeszcze chwila na doprowadzenie się do porządku i ruszam dalej. Teraz już znacznie
spokojniejszą płytową drogą przez pastwisko.
Coś może o samej Jaworzynce? Służę. Pierwsi osadnicy pojawili się w okolicy około 1620 roku, a np. w roku 1900 według austriackiego spisu powszechnego zamieszkiwało tu już 1500 osób (obecnie ponad 3100). Trzycatek zaś (do którego zmierzam) jest przysiółkiem Jaworzynki i jej najdalej wysuniętą na południe częścią. Nazwę swą wziął ponoć od "trzydziestego" urzędu celnego na granicy Księstwa Cieszyńskiego i Węgier, choć słyszałem też wersję, że odnosi się ona raczej wprost do wysokości pobieranego tu cła (trzydzieści). Atrakcją turystyczną miejscowości (także kojarzącą się z nazwą) jest Trójstyk Granic Polski, Słowacji i Czech do którego dojść można np. od ostatniego przystanku autobusowego szlakiem zielonym. Swoistą wreszcie ciekawostką jest także fakt, że gdy po rozpadzie monarchii austro-węgierskiej na mocy decyzji Rady Ambasadorów, Jaworzynka została w całości przyznana Polsce, to po protestach części mieszkańców wydzielono z niej część o nazwie Herczawa i w 1924 przyłączono ją do Czechosłowacji.
Idziemy dalej.
Proszę zapamiętać żeby niezależnie od zmęczenia obejrzeć się teraz za
siebie. Panorama gór ponad lasem z którego wyprowadził nas szlak żółty po prostu
rzuca na kolana (co jak zapewne powiedzą malkontenci po szesnastu kilometrach w
nogach nie jest niczym trudnym). Nie wiem jak Wy, ale ja stanąłem sobie u
szczytu łąki, pstryknąłem kilka zdjęć i na moment po prostu zamarłem w jakimś
bezgłośnym: dziękuję.
Są na świecie miejsca piękniejsze od snów.
Pomiędzy domami dochodzę do głównej drogi obok drzew, o których od
dziesiątek lat wspomina każdy szanujący się przewodnik. Dwie lipy i jawor –
pomniki przyrody, a pomiędzy nimi krzyż i kwiaty wokół. Ktoś
uśmiecha się do mnie widząc że robię zdjęcie. Ktoś inny bliżej mówi dzień
dobry. Już wiem, co tak podoba mi się w cichych górskich miejscowościach. Normalność.
-Dzień dobry!
Teraz w prawo. Chodnikiem wzdłuż drogi w ciszy przerywanej gulgotaniem
indyków i szczekaniem psów. Jakiś kwadrans, nie dłużej. Wolno, spokojnie, kontemplacyjnie.
Wreszcie znajome skądś miejsce. Kościół Matki
Boskiej Frydeckiej z 1953 roku i tuż za nim malutkie rondko. Tu kończą swoją
trasę autobusy jeżdżące z Cieszyna przez Skoczów, Ustroń, Wisłę i Istebną. Tu
także zakończę swoją szesnastą wycieczkę i ja w oczekiwaniu na jeden z nich.
Tu wysiądę wiosną, aby pomaszerować dalej.
===
25 października 2013
Trasa: Wisła Głębce PKP - Kiczory - Młoda Góra - Jaworzynka Trzycatek.
Punkty do wyszukania na mapie: Wisła Głębce, Mraźnica, Przełęcz Łączecko, Kiczory, Szałas Dupne, Młoda Góra, Istebna Jasnowice, Jaworzynka Trzycatek.
Stopień trudności: niski do średniego (szlak na niektórych odcinkach bardzo trudny orientacyjnie).
Up & Down: Od stacji kolejowej trasa wznosząca ponad osiedle Mraźnica, do Przełęczy Łączecko płaska, podejście na Kiczory umiarkowanie strome, potem zrównoważone zejście aż do doliny Olzy, następnie odcinek wznoszący drogą asfaltową do Jasnowic i podobny opadający w kierunku Drogi Wojewódzkiej nr 943, trasa przez las do Jaworzynki początkowo połoga, następnie zmienna, dość trudna, męcząca. Od krzyża w Jaworzynce do przystanku Jaworzynka Trzycatek szlak prowadzi łagodnie opadającą drogą asfaltową.
Atrakcje widokowe: Odcinek szlaku ponad Łabajowem, Kiczory, zejście do Młodej Góry, Jasnowice, podejście do Jaworzynki.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Wiśle i Jaworzynce. Na całej trasie nie ma schronisk.
Komunikacja: Do Wisły Głębce koleją, z Jaworzynki Trzycatka komunikacja autobusowa m.in. do Wisły, Ustronia, Skoczowa i Cieszyna.
Opis marszruty: Od stacji PKP Wisła Głębce szlak niebieski do Przełęczy Łączecko, dalej na Kiczory szlak czerwony (GSB) i do końca trasy szlak żółty.
Odległość: 16,4 km. Mój czas przejścia (po odliczeniu przerw) 5 godzin.
Opinia: Trasa średniodystansowa, miejscami trudna zarówno orientacyjnie jak i technicznie. Brak bardzo ostrych podejść lub zejść.
Możliwości zmian: 1. Rozpoczęcie trasy na Przełęczy Kubalonka szlakiem czerwonym (dojazd autobusem np. z Wisły), 2. Zejście z osiedla Młoda Góra szlakiem zielonym do Istebnej, 3.Zakończenie marszu w Jasnowicach (autobusy do Wisły), 4. Zakończenie marszu przy krzyżu w Jaworzynce - vis a vis przystanek autobusowy, 5. Domarsz szlakiem zielonym z rondka w Trzycatku do Trójstyku Granic Polski, Czech i Słowacji.
Obejrzyj filmik poniżej
lub
aby zwiedzić pełną galerię zdjęć!
Nareszcie się doczekałam. :D
OdpowiedzUsuńJak zwykle zauroczyłeś mnie opisem swojego kolejnego deptania. Przeczytałam go dzisiaj drugi raz. Jestem pod wrażeniem Twojego dowcipu, humoru i emocji z jakimi opowiadasz swoją szesnastą przygodę z nie tylko górami. Pan maszynista zdalnie sterujący pociągiem ze środka składu i to jadącym do tyłu, rozmawiając przy tym z pasażerem zmroził dosłownie krew w moich żyłach. Bałam się, naprawdę bałam się przez moment, nie tyle o pociąg co o Ciebie. :D
Więcej napiszę może jutro. Nie obiecuję, bo mam trochę skąpy limit czasowy, jak to w grudniu. I wierz mi, że nie ma to wiele wspólnego ze zbliżającymi się Świętami, do których przygotowuję się i owszem ale bardziej duchowo aniżeli tradycyjnie. Nie mam ani czasu, ani ochoty biegać po sklepach w tym przed świątecznym tłoku. Tradycję więc zostawiam dosłownie na ostatnią chwilę. Będzie dobrze!
Serdeczne i cieplutkie pozdrowionka dla Ciebie i oczywiście uściski dla Świstaka łobuza. :D
Karolina
Te dwie sceny - pociąg i most są naprawdę godne dobrej (?) komedii. Zawsze w takich chwilach mam wrażenie, że to tylko mnie spotykają takie historie. Wydaje mi się, że w czasie gdy maszynista szedł z przodu do tyłu składu zastępował go z tyłu właśnie konduktor, więc nie ma obawy, że to... świstak na przykład mści się za to że został tym razem w domu. Bo jak widzisz - został niestety. Spory jest mówiąc poważnie i dlatego nie na każdą wycieczkę go biorę. Dziękuję Ci za jak zwykle wysoką opinię o tym co tu opowiedziałem i mam nadzieję, że kolejny wpis (siłą rzeczy na inny temat) ukaże się wcześniej niż ten po poprzednim.
UsuńPozdrowienia, na mnie już czas ubierać się do pracy.
P
O rany! Ale fajnie! I zrobiłam się zielona na twarzy, bo chyb więcej wycieczek odbyłeś w tym roku niż ja ;P. A tych wyciętych drzew to mi strasznie szkoda.. :(
OdpowiedzUsuńNie tak znów dużo, siedem. Dokładnie tyle samo co w 2012. Choć oczywiście mogło być jeszcze więcej, bo jakoś mi z tym włóczęgostwem dobrze :)
UsuńMasz rację, drzewa skoro już trzeba wycinać powinno się to robić gdzie indziej, a oszpecanie szlaków turystycznych to zwyczajny nonsens. Co to za turystyka pomiędzy ciągnikami i stosikami drewna...
Pozdrowienia dla Ciebie i... gór do których masz bliżej niż ja :)
Ciągle się zastanawiam, dlaczego swoją szesnastą wycieczkę w górach zatytułowałeś „W poszukiwaniu kwiatu paproci”? Może mi pomożesz znaleźć odpowiedź na to pytanie? :)
OdpowiedzUsuń=============
Wiem drogi Portierze, że wolałbyś otrzymać kartkę świąteczną z życzeniami, ale niestety nie mogę spełnić tego Twojego życzenia z tej prostej przyczyny, że nie znam adresu ani do Ciebie, ani do Świętego Mikołaja, niestety, by prosić go o pomoc. :D
Wybacz mi zatem, że przesyłam Tobie i Twojej rodzinie życzenia
zdrowych i radosnych
Świąt Bożego Narodzenia
oraz
szczęśliwego Nowego Roku,
tą jedyną znaną mi drogą do Ciebie. :D
Karolina
Karolino droga!
UsuńPo pierwsze bardzo dziękuję za życzenia i Tobie także życzę spokojnych, rodzinnych Świąt, odpoczynku od codzienności i odrobiny przynajmniej spełnienia marzeń w Nowym 2014 roku, który przed nami.
Po drugie a propos życzeń i "jedynej znanej drogi" - mój adres mailowy jakby co naprawdę brzmi portiernia(at)op.pl i ręczę, że poza może Barackiem Obamą i paroma smutnymi facetami z CIA nikt więcej zawartości tej skrzynki nie czyta :DD
Po trzecie, wiesz, mój nowy "zapasowy" kot wchodzi notorycznie za telewizor ponieważ poszukuje tam osób które widzi na ekranie. Ty pytając o paproć zachowujesz się podobnie. Poldek mawiał w takich sytuacjach (stojąc po karpie na wigilię) "nie ostrugujcie ryby z oceanu!" ;) ale skoro już pytasz - odpowiem, bo to w końcu żadna tajemnica. Kwiat paproci to tutaj uosobienie marzeń za którymi się nieustannie goni, wiary w nie wbrew przeciwnościom losu i także tego, że czasem, gdy zaczynamy już w coś wątpić - to właśnie się zdarza.
Czyli po prostu - idę dokądś z nadzieją na coś, o!
I tyle :))
Wszystkiego dobrego