Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 24 marca 2011

O urokach posiadania błony

To był słoneczny wrzesień Roku Pańskiego 1992. Niedawno otwarty salon firmowy Kodaka na katowickim rynku i ja wydający połowę wypłaty na nowiutki aparat fotograficzny. Suma to była niebagatelna i także samo brzmiąca. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy złotych. Czyli dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt na dzisiejsze gdyby ktoś nie pamiętał przelicznika. Siła nabywcza oczywiście absolutnie nieporównywalna. Ale ja nie o tym miałem.

Postanowiłem sfotografować swoją historię znajomości z pewną damą, a raczej wszystkie miejsca, które na ową historię miały wpływ, a co do których wartości widokowej odnosić się można było wyłącznie w kategoriach emocjonalnych. Tak mnie jakoś naszło.
Zdjęcia miały być zresztą uzupełnieniem czegoś, co może w lekkim zadufaniu nazwałem książką, a co faktycznie było (i jest do dziś) zapełnionym po brzegi drobnym maczkiem mojego pióra zeszytem A4.
W sumie fotografii nie potrzebowałem aż tak dużo. Może piętnaście, może dwadzieścia. Dziś w epoce cyfrówek są to ilości nader powiedziałbym detaliczne, ale na filmie mającym 24 lub 36 klatek wartość każdej z nich liczyła się inaczej. I nie tyle mówię tu o wartości materialnej, choć o niej także, ale bardziej o tej zwykłej – w znaczeniu zaangażowania.

Za milion bez jednego tysiąca stałem się zatem właścicielem mojego pierwszego aparatu. W długim pudełku przypominającym bombonierkę otrzymałem także rolkę filmu i baterie, a więc wszystko, co było mi potrzebne do „pracy”. Mogłem zaczynać.

Doświadczenie w fotografowaniu? Żadne. Aparaty? Owszem, dwa. Miałem w ręce kiedykolwiek. Pierwszy to jakiś radziecki kolos – własność mojego ojca (robić tym zdjęcia to jak prowadzić rozpędzonego TIR-a z zamkniętymi oczami) i drugi, kupiony specjalnie dla mnie, a nigdy chyba nieużyty w akcji kultowy Ami66, którego nie znosiłem.


Tymczasem Kodak nawet dziś wygląda nowocześnie za sprawą z jednej strony oryginalnego kształtu „zużytej do połowy kostki mydła”, a z drugiej doprowadzenia do szczytu wymagań względem braku inteligencji właściciela. I tutaj akurat stosowany podówczas termin idiotenkamera był jak najbardziej uzasadniony. Co w niczym nie zmieniało faktu, że zdjęcia robiło toto przepiękne.

A więc najpierw nasza historia, wędrówki ranne i nocne dla uwiecznienia jakiegoś budynku ważnego dla „akcji książki”, a później, bo przecież nikt nie kupuje aparatu dla 24 zdjęć, kolejne filmy i kolejne wyprawy. Beskidy, moja kopalnia, Śląskie ZOO, spacery z psem, sam pies w stu milionach odsłon i wszelakie rodzinne uroczystości.
Aparat przeżył sporo. Przez lata noszony w oryginalnym pudełku, które było wygodne o tyle, że pozwalało załadować i rolkę z filmem i zapasowe baterie, a później już pod koniec lat 90 w jakimś naprędce dopasowanym etui z masowo już wtedy produkowanych idiotenkamer bywał ze mną nawet na budowach, na których pracowałem, a także wędrował po Polsce i pozwalał mi wzbogacać wizualnie wydawane przeze mnie w latach 1992 – 2005 gazetki.

Nie od rzeczy będzie tu dodać, że gdy podczas jakiejś firmowej uroczystości w roku bodajże 1999 zobaczyłem taki sam sprzęt w rękach jednej z najważniejszych osób w naszym zakładzie poczułem się właścicielem czegoś naprawdę wysokiej klasy. Zresztą chyba od początku tak uważałem, bo z racji i zaawansowania technologicznego i nietypowego wyglądu mój Kodak zawsze się podobał i wzbudzał ciekawość.

Automatyczne przewijanie filmu po każdej klatce oraz po zakończeniu całości, licznik, automatyczna ostrość, manualnie uruchamiana lampa błyskowa (wbrew pozorom to wygodniejsze niż grzebanie w menu cyfrówki!) i jakość zdjęć, która do dziś robi wrażenie. O ile kogoś nie fascynuje na przykład ilość palców na nóżce karalucha czy coś w tym guście.

Tutaj mała dygresja.
Jakież prawie szpiegowskie przeżycia dał mi w 2000 roku mój aparacik np. przy okazji wystrychnięcia na dudka ochroniarzy ze znienawidzonej przeze mnie później „firmy z dziwnym skrótem”! Proszę sobie wyobrazić pracę przy budowie marketu i doszkalających się w swoich obowiązkach „żołnierzyków”. Panowie mieli za zadanie kontrolować, co wnosi się i co wynosi z hali, na której (całuski dla Sanepidu) pod folią leżały już na półkach niektóre towary.
Oczywiście mając w ręce detektor czegoś tam, a na ramionach czarne pagony nie każdy jest w stanie panować nad emocjami, co sprawiało, że panów ponosiło, a teksty w rodzaju Hande hoch! lub Ruki wierch! były na porządku dziennym.
Postanowiłem pokazać, że taka ochrona to żadna ochrona i założyłem się z kolegą o to, że wniosę na halę aparat i zrobię lub przynajmniej będę miał niezaprzeczalną okazję do zrobienia kilku zdjęć. Ponieważ panowie kontrolowali nas tylko przy wychodzeniu ze sklepu z wniesieniem sprzętu nie miałem żadnych problemów, zresztą z udawaniem, że robię zdjęcia także, ale problemem było wyjście i detektor. Nie zastanawiając się długo postanowiłem dać ochroniarzom to, czego tak pragnęli. Poczucie siły. Włożyłem aparat do rękawiczki, a podchodząc do kontroli zamarkowałem na poły żart, a na poły strach podnosząc ręce do góry zupełnie jakbyśmy byli na wojnie. Miny panów „mundurowych” wskazywały, że mile połechtałem ich próżność, a tymczasem aparat wisiał wysoko nad obszarem kontrolowanym detektorem…
Nie mogłem pohamować śmiechu po wyjściu z budynku.

Ostatnie swoje zadania spełniał mój Kodak w okolicach roku 2004, wtedy już jako aparat „półcyfrowy” mojego wynalazku, to znaczy bez robienia odbitek u fotografa, (kto pamięta, że za komuny czekało się czasem i tydzień?), a tylko z wywoływaniem i skanowaniem negatywów wprost do komputera. Wychodziło nad wyraz tanio. Tak dokumentowałem na przykład ostatnie budowy prowadzone przez firmę, w której pracowałem i tak też do czasu zakupu pierwszej cyfrówki ubarwiałem swoje gazetki korzystając z dobrodziejstw komputerowej edycji analogowych „na wejściu” klisz.

Przez cały rok 2005 aparat porastał kurzem w czeluściach mojego biurka, a na początku 2006 trafił do kogoś jako prezent. I tak zniknął Kodak z mojego życia. Nie licząc jakiejś tam cyfrówki tej marki, która zdjęcia mimo swoich nominalnych 7 mpix robiła koszmarne i szybko się jej pozbyłem.

Kilkanaście dni temu wędrując jak to mam we zwyczaju nocą poprzez Allegro napotkałem „swój” aparat znowu. Nawet w lepszym stanie niż ten prawdziwy, za którym czasem tęskniłem i z którym wiązało się tyle wspomnień…

Czy to nie symboliczne, że po 19 latach kupiłem za 9 złotych coś, za co kiedyś dałem 999? Być może. Ucieszyłem się rozpakowując paczkę. Znowu mam swojego kochanego Kodaka.

Miał być tylko załataniem dziury we wspomnieniach, ale coś czuję, że nie powstrzymam się przed kupieniem co najmniej jednej rolki filmu…



 Prawda, że ładny? ;)

22 komentarze:

  1. Odyseja Kosmiczna normalnie;DDDD

    OdpowiedzUsuń
  2. Śmiej się, śmiej. Mam już VHS-a, analogowy aparat i zarobki jak dekadę temu ;)) Wszystko musi współgrać, co nie?

    Odkładam na walkmana teraz ;DD

    OdpowiedzUsuń
  3. Ba! Zerknij do najnowszego Zwierciadła, mamy renesans aparatów kliszowych ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Znaczy niechcący jestem trendy? Super. ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam jakiś dziwny sentyment do starych aparatów mimo że od dawna już jestem właścicielką nowoczesnej lustrzanki Pentax.
    Jakaś magia była w tych kilku dziesięciu zdjęciach na kliszy, w czekaniu na wywołanie zdjęcia... Jakaś metafizyka uchwycenia chwili i niemożność jej cofnięcia czyli wykasowanie...
    Dziś nowoczesność i technologia mimo swej doskonałości i zalet jakoś tą magię po troszku utraciła.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam takie same odczucia z kasetami VHS do których wróciłem o 10 latach przerwy i z których każdy film nie wiedzieć czemu "lepiej mi smakuje", ale tutaj akurat aparat to bardziej afrodyzjak dla mojej pamięci niż konkretny sprzęt określonej generacji ;)

    Witam na pokładzie i zapraszam do poczytania

    OdpowiedzUsuń
  7. Moja przygoda z fotografią zaczęła się właśnie od takiej idiotenkamery, która mój syn dostał w prezencie pierwszokomunijnym (ja dostałam zegarek i to był szczyt!). Do dziś jest na chodzie, jeno klapka zamykająca otwór na baterie nieco się zdewastowała i trzeba ją mocować... taśmą samoprzylepną albo lepiej izolacyjną.

    OdpowiedzUsuń
  8. O ja też dostałem zegarek (Slava) i radziecki rzutnik do przeźroczy... Taki to ówczesny standard.

    A co do aparatów to trzymam się swojej wersji - nie jakość sprzętu decyduje o wartości zdjęcia. Ważne są emocje, nie megapiksele i zoomy, bo po latach i tak tylko te pierwsze będą się liczyć.

    OdpowiedzUsuń
  9. bardzo pierwszorzędny haparat :))

    OdpowiedzUsuń
  10. A czy zdajesz sobie sprawę, Szanowny, że tytuł Twojego posta jest nieco... dwuznaczny? Ha,ha,ha.

    OdpowiedzUsuń
  11. Absolutnie tak, ale dobry tytuł powinien intrygować ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. No właśnie, bo ja też już Cię chciałam spytać, co Ty możesz wiedzieć o posiadaniu błony... ;-)

    Ale widzę, że konstruowania tytułów uczyłeś się chyba na Onecie. Oni wczoraj zamieścili coś w stylu "Pijany pasażer sprowadził samolot na ziemię". Tytuł mógłby sugerować, że ów pasażer, chociaż będący "pod wpływem", z niewiadomych jeszcze przyczyn wylądował samolotem - w domyśle ocalił setki istnień. Tymczasem okazało się, że zwyczajnie awanturował się na pokładzie i spowodował przymusowe międzylądowanie. Zatem jeżeli już, to: "Pijany pasażer spowodował sprowadzenie samolotu na ziemię".
    Swoją drogą to ciekawi mnie kiedy wreszcie ktoś wpadnie na pomysł, by przynajmniej na pokładzie samolotu nie rozprowadzać alkoholu? Czy - jak zwykle - będziemy musieli poczekać na pierwszego "nieśmiertelnego", który wysiądzie w trakcie lotu?
    Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  13. Wiem że żartujemy, ale odpowiem serio. Onet i cały onetopodobny internet w rodzaju Faktu, Pudelka itp to dla mnie żałosna, maksymalnie naciągana tandeta.
    Owszem, sam także nie czytam mądrych (?) książek, nie chodzę na ambitne filmy i zdarza mi się mieć gęsią skórkę przy starym dobrym Italo Disco (ostatnio: Stefano Pulga - Take me Higher), ale do cholery jestem autentyczny, a tam jest tylko... szpachla, szpachla i jeszcze raz szpachla ;)

    Tytuł przecież jest odpowiedni. O urokach posiadania błony filmowej zamiast albo obok cyfrówki. Chyba nie tak miałem napisać?
    Staram się dobierać tytuły nie tyle jako streszczenie, ale bardziej kontrapunkt, żart lub odniesienie do jakiegoś filmu, książki czy piosenki.

    Dość, bo zdradzam tajemnice warsztatu! :D

    A z piciem na pokładzie trudno mi się (od razu dodam - za przeproszeniem) ustosunkować, bo ani nie piję, ani nie latam samolotami. Zresztą po ostatniej wizycie w Krakowie zrozumiałem że prawdziwym hardkorem jest korzystanie z usług PKP szczególnie w wersji Przewozy Regionalne.

    Miłego dnia!

    OdpowiedzUsuń
  14. Może powinniśmy to rozreklamować, jako atrakcję turystyczną dla kibiców, którzy przyjadą do nas na EURO 2012, co? :-)

    OdpowiedzUsuń
  15. Ależ ja się nie chcę tym dzielić! PR to skrót od PRL zapewne, tylko ostatniej litery nie dowieźli. ;)
    W każdym razie gdy na moją rękę w pociągu spadło z sufitu jakieś hmm... zwierzę (owad konkretnie) to aż się wzruszyłem. :DD

    OdpowiedzUsuń
  16. Mój drogi Portierze, może uznasz mnie za totalną dziwaczkę, ale ja na prawdę wzruszyłam się czytając ten post. Ten mały (ale jakże ładny!)Kodak ma dla Ciebie tak niesamowicie sentymentalną wartość, że nie sposób tego nie docenić. Wzruszyło mnie też Twoje myślenie i ten album, który kiedyś przygotowałeś... Jestem szczerze zauroczona i lubię Cię dziś o stokroć bardziej.

    I mój dziadek ma starego, analogowego Pentaxa, od dawna proszę Go aby pozwolił mi zrobić nim zdjęcia, a nie wspominam już o tym, że po cichuteńku marzę aby podarował mi Go. Dziś - dzięki Tobie - rozumiem dlaczego wciąż mi odmawia.

    Dziękuję Ci za to.

    OdpowiedzUsuń
  17. Dlaczego miałbym Cię uznać za dziwaczkę? Sam też jestem dziwny i bardzo to u siebie lubię. A Twoja dziwność jest urocza, bo prawdziwa. Tak że bez obaw "wnusiu".

    Czytam Twój komentarz i myślę jaki album? Chodziło Ci o ten zeszyt? No tak się składa, że mam go do dziś i choć pewnie są tam zwroty czy oceny świata (?) które teraz uznaję za naiwne, to jednak jest to kawałek mnie. Takiego jaki byłem.

    Wiesz, to nie jest tak, że aparat będący bohaterem tego wpisu jest jakiś super czy też ważny dla mnie. To tylko przedmiot. Ale akurat ten przedmiot jest kluczem do iluś moich wspomnień, nie tylko tamtej dziewczyny z 1991 roku, ale i innych spraw z różnych lat. A więc tak jak prawdziwy klucz - nie on jest wartością, ale to do czego pozwala mi się dostać.

    Być może Twój dziadek też nie o samym aparacie myśli, a o tym co z nim przeżył. Tak to bywa.

    Ha! I najważniejsze. Bardzo się cieszę, że mnie lubisz za to akurat co we mnie najdziwniejsze. I tym bardziej, że to akurat Ty - osoba z zupełnie innej bajki.

    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  18. Ojejku! Zobacz jakie to śmieszne, w 1991 roku miała miejsce Twoja przygoda z tą dziewczyną, a rok później urodziłam się ja - Twoja "wnuczka z wyboru" :)))
    Tak i rozumiem doskonale, że nie chodzi tu o sam aparat jako przedmiot, bo on był tylko 'towarzyszem' w wydarzeniach, które miały miejsce. Jednak to on to wszystko 'widział', 'zapamiętywał', pomagał Ci utrwalić owe piękne i mniej piękne wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
  19. "Wnuczka z wyboru" - dobre.
    Wiem, że to ja zacząłem, ale według mnie w internecie nie ma się wieku. Tu jest tylko myśl i właśnie za to internet (a przynajmniej jakąś jego część) cenię.

    Aparat raczej nie wszystko "widział" ;) bo pojawił się rok po początku mojej znajomości, a więc zaczął "służbę" od nadgonienia tego, co mu przeszło koło... obiektywu. Obawiam się w takim razie że jest Twoim rówieśnikiem. Poznajcie się: To jest Kodak 735, to jest Patrycja, zwana Patką (swoją drogą bardzo miłe zdrobnienie.

    Nie wiem co mnie naszło z tym wykopywaniem pamiątek z przeszłosci. Zaczęło się od książek z których kilka na tym blogu przedstawiłem, potem przez przypadek wróciłem do VHS-ów, teraz ten aparat, kątem oka wypatruję mojej pierwszej Motoroli... Ciekawe ile tego nazbieram.

    Śmieszne to i czasem miłe, ale trzeba nad takimi sentymentami panować, bo i tak czasu się nie cofnie, błędów nie naprawi, a szczęśliwych chwil nie przeżyje ponownie. Trzeba pracować na nowe, żeby było co wspominać za kolejne 18 lat.

    I znowu mądruję...

    Dobranoc ;)

    OdpowiedzUsuń
  20. Hahaha! Czemu zdradzasz tak publicznie jak mam na imię, ogołacasz mnie z mojej prywatności! :P

    Ponadto zgadzam się z tym, że w internecie nie ma się wieku. Tutaj wszyscy jesteśmy panami tego jak widzą nas inni. Ludzie dowiedzą się tylko tyle ile im udostępnisz. Ja jednak lubię czuć się tą młodszą, bo (o zgrozo!) lubię się uczyć ciekawych rzeczy :-).

    OdpowiedzUsuń
  21. Niech Ci tam będzie, że jesteś młodsza, skoro się upierasz.

    W każdym razie jesteś też bardzo sympatyczna i inteligentna. I tak trzymaj.

    ..."wnusiu"

    ;DD

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.